Król Napolcio wyskoczył szybko na ganek, a z ganku puścił się biegiem w kierunku odpoczywających na trawie rycerzy. Rycerze na widok biegnącego króla zerwali się z ziemi i pognali po konie, które pasły się wciąż na skraju polany. Korfanty natomiast wybiegł królowi naprzeciw z płonącą ciągle pochodnią w ręku. To samo zrobił Krzesimir, ciągnąc za sobą Pegazusa.
Napolcio,
biegnąc, z zadowoleniem obserwował poruszenie wśród swojego
rycerstwa. A kiedy w połowie drogi spotkał się z Korfantym i
Krzesimirem, wyrwał Korfantemu pochodnię z ręki i razem z
pochodnią w biegu wskoczył na grzbiet Pegazusa. Spiął konia i
puścił się galopem naprzeciw biegnącemu rodzeństwu i dwóm
druhom. Gdy zrównał się z nimi, jednym ruchem ręki poderwał z
ziemi biegnącą Zefcię i posadził przed sobą. Potem zawrócił
konia i z okrzykiem: — „Heya, prędzej chłopy… Nuże!” —
pognał wraz z siostrzyczką z powrotem do swych rycerzy, siedzących
już na koniach w gotowym szyku.
Po
krótkiej chwili już wszyscy siedzieli w siodłach na grzbietach
własnych koni. Wtedy król Napolcio dał rozkaz do drogi. Kawalkada
ruszyła. Ale zanim zniknęła w gęstwinie puszczy, Napolcio z jej
czoła cofnął się na tyły i przy styku polany ze ścianą drzew
zatrzymał się. Po czym poderwał Pegazusa do góry i stanął wraz
z nim dęba, robiąc przy tym pochodnią znak victorii w powietrzu. W
ten sposób pożegnał wróżkę Sagittę, która ciągle stała na
ganku swej chatki i machała złocistą chusteczką. Napolcio na jej
widok znów oniemiał z wrażenia. Od wróżki biła złota łuna, i
to przez całą polanę. A jej chatka połyskiwała i mieniła się
calusieńka przepiękną gamą kolorów, niespotykanych kolorów,
jakich Napolcio jeszcze nigdy nie widział. — „No, no,
najcudowniejsza nawet tęcza takiej gamy kolorów nigdy na sobie nie
miała” — pomyślał Napolcio. — „Gdyby je na chatce teraz
zobaczyła, pękłaby z zazdrości jak nic. A strzępki jej wstęgi
rozsypałyby się na wszystkie strony świata”. — Napolcio
zachichotał do swych myśli i jeszcze raz objął wzrokiem całe to
piękno wróżki Sagitty. Chciał je zapamiętać na dłużej. Czuł,
że widok ten napawa go jakąś tajemniczą mocą i dodaje mu sił.
Uśmiechnął się błogo, zauroczony tym obrazkiem, a widząc że i
pochodnia w tym samym momencie buchnęła mocniejszym i dźwięcznym
płomieniem, zaśmiał się w głos. Po czym zawrócił Pegazusa i
popędził na czoło kawalkady.
Puszcza
Badeńska tętniła już życiem, kiedy Król Napoleon wraz ze swymi
rycerzami i rodzeństwem ponownie znalazł się w jej gąszczu.
Głośne śpiewy ptactwa słychać było zewsząd. Coraz głośniej
rozlegały się też porykiwania i popiskiwania zwierzyny, której w
puszczy były niezliczone ilości. Nigdzie jej jednak nie było
widać. Zapewne, słysząc głośny tętent końskich kopyt,
instynktownie pochowała się w gąszczu drzew i z bezpiecznego
miejsca powiadamiała swoich pobratymców o zbliżającym się
niebezpieczeństwie. W puszczy gwarno więc było niesamowicie.
Słychać było przeróżne dźwięki o różnej tonacji i
zabarwieniu. Jednak nikt z pędzących kawalkadą nie był wstanie
tych odgłosów puszczy usłyszeć. Tętent końskich kopyt
uderzających o twardą nawierzchnię drogi (wysuszonej po ostatnich
upałach jak skwarka) oraz szczęk zbroi rycerzy i ich rynsztunku
skutecznie zagłuszał jakże wspaniałe skądinąd dźwięki natury.
Zresztą w takiej chwili i tak nikomu na myśl by nawet nie przyszło,
aby je podziwiać. Każdy zajęty swoimi myślami gnał na koniu i
pragnął tylko jednego: jak najrychlej dotrzeć na Górę Barddeje.
Do
podnóża Barddejów dzieliło ich prawie dwie godziny drogi.
Napolcio chciał się tam znaleźć jak najszybciej. Zdawał sobie
sprawę, że musi się jeszcze wspiąć na jej szczyt, a to przecież
nie będzie łatwe zadanie. Będzie przede wszystkim czasochłonne.
Miał też jedną obawę. Otóż Góra Barddeje graniczy z
nieprzyjazną mu krainą: Cruxlandią (gdzie nazywana jest Górą
Cruxlejską) i Napolcio obawiał się, że lud cruxlandski mógł się
już dowiedzieć, co się na jej szczycie dzieje i że może próbować
księżniczkę Indię wziąć do niewoli. Na samą myśl, że może
to być prawdą, skóra cierpła mu na całym ciele. Co chwilę
uderzał piętami boki Pegazusa i ponaglał do szybszego galopu. Cały
czas zajęty był myślami o swej ukochanej. W myślach też zaklinał
niebiosa, by ją chroniły i natchnęły wiarą, że oto on, Król
Napoleon, nie zostawi jej w nieszczęściu i pędzi jej na ratunek.
Co rusz oglądał się też do tyłu, aby sprawdzić czy siostrzyczka
Zefcia wytrzymuje tę szaleńczą jazdę. Na braciszka Chiorunka na
wszelki wypadek również spoglądał. I kiedy któryś już raz
oglądnął się za siebie, by po minach rodzeństwa sprawdzić ich
stan ducha i ciała, i po to jeszcze, aby im przekazać swój zamiar
z jakim się od dłuższego już czasu nosił, zauważył, że
Chiorunek popędza swego konia i zbliża się do niego coraz
bardziej.
— Chiorunek,
a ty gdzie się tak wyrywasz do przodu?! — wrzasnął na brata. —
Wracaj, i to już! Pohamuj swego konia! Słyszysz, co mówię?! I
trzymaj się swojego szeregu, bo jak nie, to mnie piekielnie
rozeźlisz.
— Poczekaj,
Napolciu, chcę ci tylko coś powiedzieć! — równie głośno
krzyczał Chiorunek.
— To
gadaj! Byle szybko… i wracaj niezwłocznie do szeregu!
— No
dobra, gadam już! No bo wiesz… akurat zbliżamy się do bagien,
więc przyszedł mi do głowy taki pomysł, że ja mogę popędzić
konia, i wzdłuż bagien, na skróty, dotrzeć do Jeziora
Bardeńskiego o wiele szybciej od was. Jezioro rozciąga się
przecież u podnóża Góry Barddeje, będąc już tam, mogę zrazu
ruszyć na zwiady. Nawet jadąc brzegiem jeziora, jak w zwierciadle,
na jego tafli widzieć będę odbicie Barddejów, więc może wnet w
jeziorze… to jest… na szczycie góry, odbijającym się przecież
wyraźnie w jeziorze… Księżniczkę Indię wypatrzę…
— Chiorunek,
ty patrz się lepiej stracić do swojego szeregu, bo nie ręczę za
siebie! — huknął Napolcio rozeźlony okrutnie. — I masz zostać
tam wraz z Zefcią aż do samych Barddejów. Zrozumiano?! Ja ci dam
bagna! Ja ci dam zwiady! I to jeszcze w pojedynkę… Bohater się
znalazł… Par… par… czysta paranoja!... Krzesimir, Korfanty,
macie go z oczu nie spuszczać i na krok samego nie puszczać. Bo was
w dyby zakuję! Utrapienie boskie z tym gołowąsem…
Chiorunek
natychmiast spowolnił bieg konia i jak niepyszny z obrażoną miną
zrównał się ze swoim szeregiem. I znów jechał obok Zefci, między
Krzesimirem i Korfantym.
— Ha, a
na co ty liczyłeś? — zachichotała Zefcia. — Chyba nie
myślałeś, że Napolcio puści cię samego przez bagna. Mało tam
śmiałków zostało na wieki wieków? Nie dziw się, że ci
zabronił. I nawet nie próbuj być złym na niego, bo będziesz miał
ze mną do czynienia... No!
— Zamknij
swą książęcą jadaczkę! — wycedził przez zęby wściekły
Chiorunek. — To były patałachy, a nie śmiałkowie. Ja, Melchior,
Książę Barbedetlandii, niczego się nie boję i wszędzie dam
sobie radę…
— Co ty
tam o Księciu Melchiorze zaś powiadasz?! — spytał Napolcio,
odwracając głowę, gdy uchu jego dotarły strzępki słów
braciszka.
— Nic,
nic ważnego, Napolciu! — za Chiorunka pośpiesznie odpowiedziała
Zefcia.
Napolcio,
widząc minę braciszka, zastanowił się na chwilę. I nagle, ni
stąd, ni zowąd, zaczął się głośno śmiać. Nie mógł być
długo złym na niego. Wiedział przecież, że Chiorunek należał
do bardzo odważnych młodzieńców, a przy tym wrażliwych na ludzką
krzywdę i chętnie niosących pomoc innym. Był z tego powodu zawsze
dumny z niego. Ale zdawał sobie też sprawę, że Chiorunek ze
względu na swój młodzieńczy wiek nie ma zbyt dużego
doświadczenia. Że jego odwaga, a właściwie w większości
przypadków — brawura, mogłaby go doprowadzić w końcu do
jakiegoś nieszczęścia. Musiał więc, jako jego starszy brat,
hamować jego zapędy. A śmiał się coraz głośniej, bo
przypomniało mu się, że w jego wieku sam był nie dużo lepszy. I
nie raz żałował, że nie ma starszego brata, który by go w porę
spamiętał. Zwłaszcza wtedy, kiedy nieprzemyślanym krokiem sam
sobie bolesną krzywdę zrobił.
— Ciekawym,
co cię tak śmieszy, Królu Napoleonie?! — wykrzyczał pytanie
książę Melchior ze zdegustowaną miną.
— Cha,
cha, cha…! Ty, braciszku! — jeszcze głośniej zarechotał
Napolcio, spowalniając bieg Pegazusa i zrównując się z szeregiem
rodzeństwa. — Bo gdzie się w pojedynkę wyrywasz jak, nie
przymierzając, narowisty ogier? Przecież Królowa Matka
powiedziała, że mam cię z oczu nie spuszczać… Cha, cha, cha…
No nie rób już takiej obrażonej miny, bo ci ona nic a nic nie
przystoi… Cha, cha, cha… Już dobrze!
Przestaję się śmiać, bo muszę ci powiedzieć, i Zefci również,
co zamierzam teraz zrobić. Miałem wam o swym zamiarze przed chwilą
powiedzieć, ale ty braciszku tak mi w głowie zamieszałeś tym
swoim pomysłem, że musiałem najpierw dojść do siebie. Na
szczęście już doszedłem. Więc oto mówię wam niezwłocznie, że
właśnie mam zamiar wraz z Papkojem i Sławojek pojechać na skróty
wzdłuż bagien…
— Ejże,
Królu Napoleonie, ukradłeś mój pomysł! — zagrzmiał Chiorunek
z jeszcze bardziej zniesmaczoną miną.
— Nic
ci nie kradłem. Od początku miałem taki zamiar. Ale muszę
przyznać, że twoje pomysły czasami są dobre. Tylko że ich
wykonanie może być dla ciebie samego niebezpieczne. Dlatego też
postanowiłem zabrać cię z sobą, żeby cię mieć na oku…
— No! —
krótko i zwięźle skomentował Chiorunek z buzią rozjechaną w
uśmiechu.
— A ja
to co?! Mnie też musisz mieć na oku. Królowa Matka kazała — z
naburmuszoną miną odezwała się Zefcia.
— I
będę miał, pozostawiając cię pod opieką Krzesimira i Korfantego
po bokach i setki rycerzy z tyłu — rzekł Napolcio. — Z nimi
będziesz się czuć bezpiecznie, a ja będę spokojny, że nic ci
się nie stanie.
— A
pewnie, że mi się nic nie stanie! — śpiewnym głosikiem z nagła
zawołała Zefcia. — Wcale mi się nie uśmiecha z wami jechać. Z
pewnością śmierdzi tam niesamowicie. A ja mam zbyt wrażliwy nos,
aby znosić takie zapachy… No jazda, znikajcie już na te bagna!
Zefcia z
chęcią pojechałaby z braćmi, nawet w czeluście piekielne, ale
zdawała sobie sprawę, że w tym akurat przypadku nie może się
buntować i sprzeciwiać Napolciowi. Wiedziała, jak bardzo przeżywa
to, co stało się z jego ukochaną Indią. Nie chciała robić mu
więc dodatkowych problemów jeszcze i swoją osobą. I gdy
zobaczyła, że Napolcio wychyla się z siodła i podejrzliwie jej
się przygląda, tak jakby nie chciał wierzyć, że mówi prawdę,
dla potwierdzenia swych słów, prychnęła głośno z bezgranicznym
obrzydzeniem. Po czym jedną ręką puściła cugle i z kieszonki
swego stroju jeździeckiego wyciągnęła malutki flakonik perfum.
Powąchała je i leciutko skropiła sobie szyję. Po chwili
demonstracyjnie schowała flakonik i z tej samej kieszonki wyjęła
cukiereczka. A wkładając go sobie do ust, prychnęła jeszcze raz
przeciągle, by Napolcio mógł się już zupełnie uspokoić, iż
ona nie ma zamiaru się buntować.
— No,
na co jeszcze czekacie?! Znikajcie, mówię… — zawołała ze
śmiechem. — A postarajcie się tam na tych bagnach z kretesem nie
zaśmierdnąć, by potem mnie i Indii nosów nie powykręcało.
— Ot,
dziewczyny… Kto je zrozumie?! — Napolcio buchnął śmiechem. —
Ale przez to, że was trudno zrozumieć, kochamy was jeszcze
bardziej.
— To
dobrze! Bo wy wcale nie musicie nas rozumieć, ba, nie powinniście
nawet… — dodała jeszcze Zefcia. — No, Królu Napoleonie, już
ciebie nie ma… Wasza Królewska Mość, znikaj z tą twoją
waleczną obstawą! A postaraj się i… odnajdź Indię zanim my do
was dotrzemy, bym od razu mogła się nią nieszczęsną zająć.
— Nasz
kochany ojciec, Król Jeremiasz, mi świadkiem w niebiosach, iż
zrobię wszystko, by tak było! — Napolcio posłał całusa Zefci i
uśmiechnął się serdecznie. — Kocham cię siostrzyczko… No to
bywaj!… Bywajcie rycerze!
Król
Napoleon wraz z Chiorunkiem oraz Papkojem i Sławojem oderwali się
od czoła kawalkady i zniknęli między drzewami. Jadąc jako
pierwszy, przedzierał się między gęstwiną krzewów i drzew i
wyznaczał kierunek jazdy. Wprawdzie gdzieniegdzie na ziemi widoczne
były ślady wąskiej ścieżynki, jednak w większości ślady te
były mało wyraźne. Wyglądało na to, że rzadko kiedy ktoś tędy
przejeżdżał, a bujna roślinność puszczy skrzętnie
wykorzystywała każdy skrawek ziemi i rozrastała się,
przysłaniając wydeptaną wcześniej ścieżynkę. Napolcio nie miał
jednak trudności z odnalezieniem odpowiedniego kierunku. Dzierżąc
w ręku płonącą pochodnię, poruszał się wśród tej gęstwiny
jakoś dziwnie sprawniej i szybciej niż kiedykolwiek wcześniej.
Nieraz bywał tu na polowaniu, wprawdzie częściej mu się to
zdarzało gdy był jeszcze młodzieńcem, aniżeli kiedy został
królem, ale nie czuł żadnego lęku. Bez żadnych też ceregieli
torował drogę od nowa. A że miał też bardzo dobrą pamięć
wzrokową, tym łatwiej mu to szło, bo nawet po drzewach poznawał
drogę do mokradeł. Pegazus zresztą też, i choć poranił sobie
nogi na kolczastych krzewach, parł do przodu, nie zatrzymując się.
Ku wielkiemu zadowoleniu swego pana.
Zaraz za
Napolciem jechał Chiorunek. Mając już drogę utorowaną przez
brata, nie miał żadnych problemów z dotrzymaniem mu tempa. Za
Chiorunkiem jechał Papkoj, a za nim Sławoj. Rycerze z nawyku
rozglądali się wokoło i sprawdzali teren. Czuli się
odpowiedzialni za bezpieczeństwo swego przyjaciela króla i jego
brata, tym bardziej w tym momencie i na tym terenie. W tym momencie:
gdyż król zatroskany o losy swej przyszłej żony był zajęty
przede wszystkim myślami o niej, no i przeto mógłby w porę nie
zauważyć nadchodzącego niebezpieczeństwa. Na tym terenie: gdyż
czasami się zdarzało, że rozbójnicy z Cruxlandii zapuszczali się
w to miejsce w puszczy, urządzając sobie bezkarnie polowania i
koczując na bagnach. Na szczęście bez żadnych niemiłych
niespodzianek dojechali do bagien. I kiedy się już tam we czwórkę
znaleźli, doszli do wniosku, że Zefcia rzeczywiście miała rację,
gdyż odór od bagien roznosił się niesamowity. Ale cóż tam
smród? Smród nie był im straszny i nawet zbytnio nie przeszkadzał.
Jechali wzdłuż bagien, zadowoleni, że choć wysychające z powodu
upałów i suszy bagno śmierdzi niemiłosiernie, to jednak jazda
jest o wiele bezpieczniejsza. Wyschnięte bagno nie jest takie
groźne. W miejscach niepewnych, lub wyglądających na zdradliwe,
Napolcio spinał Pegazusa i pięknym skokiem przeskakiwał je. Za nim
pozostała trójka jeźdźców robiła to samo. Jazda wzdłuż
mokradeł okazała się całkiem znośna, tak że w dość szybkim
tempie udało im się pokonać ten odcinek drogi. Wkrótce oczom
Napolcia, jako pierwszemu, ukazał się w oddali brzeg Jeziora
Bardeńskiego. Widokiem tym Napolcio ucieszył się bardzo. Podpędził
Pegazusa i już po niedługiej chwili galopował brzegiem jeziora. Za
nim pozostała trójka. Napolcio co rusz spoglądał na taflę
jeziora, gdyż przypomniał sobie słowa Chiorunka. Niestety, Góra
Barddeje nie odbijała się w wodzie. Z prostej przyczyny.
Powierzchnia jeziora pokryta była zieloną rzęsą, pływającą,
drobną byliną, która ma to do siebie, że rozmnaża się bardzo
szybko i tworzy na wodzie gęsty kożuch. A że tego wyjątkowo
gorącego lata miała sprzyjające warunki rozwoju, rozrosła się
jak nigdy dotąd. No i jak nigdy też dotąd, skutecznie pokryła
powierzchnię całego jeziora.
— Nici
z mojego pomysłu! — z wielkim niesmakiem zawołał nagle
Chiorunek, który również przyglądał się tafli jeziora. — Co
za ohydne paskudztwo przykryło jezioro?
— Żadne
paskudztwo i żadne ohydne! — odpowiedział Napolcio ze śmiechem.
— To natura… Wspaniała nasza ziemska natura!
Napolcio
nie zrażał się tym faktem nic a nic, tylko podążał do przodu.
Do podnóża Góry Barddeje. I kiedy coraz bardziej zbliżał się do
jej podnóża, że stała się widoczna wreszcie w całej okazałości,
wlepił w nią wzrok. Wzrokiem przeczesywał każdy jej kawałek.
Każde jej zagłębienie. Każde jej uwypuklenie. Z wielkim
przejęciem i z ogromnym lękiem lustrował całe jej zbocze. W końcu
wydało mu się, że coś zobaczył. Wstrzymał Pegazusa i zaczął
dokładniej wpatrywać się w to miejsce. I nagle, jak nie krzyknie:
— Na
miłość boskich niebios, Cruxlandczycy biegają po zboczu! Och,
przeklęta swołocz, już się dowiedziała co się stało i plądruje
po naszej barbedetlandzkiej górze… Księżniczko Indio, nie bój
się… już jestem! Zaraz cię uratuję! Precz, precz bando
hultajów!
Napolcio
bez zastanowienia poderwał Pegazusa do szaleńczego galopu, nie
oglądając się za nikim. W tym szale, jaki go ogarnął na widok
chmary Cruxlandczyków biegających po zboczu, zapomniał o całym
świecie. Uratować Księżniczkę Indię — było jego jedynym
celem. Na nic innego nie zważał. Zamierzał w pojedynkę stawić
czoła niebezpieczeństwu i było mu wszystko jedno, co z nim się
stanie. I kiedy dogalopował już do podnóża Barddejów,
natychmiast zeskoczył z płonącą pochodnią w ręku z grzbietu
Pegazusa. Nie wiele się zastanawiając, drugą ręką pośpiesznie
wyszarpał z hełmu swój ozdobny czerwono-żółty pióropusz i w to
miejsce wetknął pochodnię, i co sił pognał w stronę zbocza.
Wydawało mu się, że na własnych nogach szybciej dotrze do
Księżniczki Indii. I miał poniekąd rację, bo dla konia wspinanie
się po górach jest straszliwą męką.
Pegazus,
choć bez jeźdźca na grzbiecie, ale jako wierny koń, człapał za
swym panem. A wspinając się po kamiennym zboczu, co rusz ślizgał
się na gładkich kamieniach i padał. Za każdym razem podnosił się
jednak, i choć powoli, wytrwale podążał za swym panem.
Napolcio
rzeczywiście potrafił bardzo sprawnie i szybko poruszać się po
górskim zboczu. Tak że w końcu odstawił swego konia na dużą
odległość. Wspinał się i wspinał, i wreszcie dotarł do
miejsca, z którego wyraźnie widział, a nawet słyszał kilku
Cruxlandczyków przycupniętych we wnęce skalnej. Cruxlandczycy ci
rozprawiali coś w swoim języku. Napolcio nie wiele z tego rozumiał,
ale zauważył, że oni wyszarpują coś sobie z rąk i przykładają
do nosa, prychając na wszystkie strony. Napolcio nie pojmował ich
zachowania, ale nie miał czasu, by je analizować. Zastanawiał się
natomiast, czy podejść do nich, czy też cichcem ominąć i wspinać
się dalej na szczyt, gdzie miał nadzieję odnaleźć Indię.
Postanowił jednak nie zdradzać swej obecności i iść dalej. Już
miał zamiar tak uczynić, gdy nagle przypomniał sobie o swym
braciszku i druhach. Postanowił ich ostrzec i nakazać im, aby tak
jak on, ominęli bezpiecznie tę wnękę skalną z siedzącymi tam
Cruxlandczykami. Popatrzył w dół czy za nim podążają. I gdy
zobaczył na niższych partiach zbocza, w odległości około dwustu
stóp, postać Papkoja, uspokoił się, sądząc, że Sławoj wraz z
Chiorunkiem idą za nim. Zahukał przeraźliwie głośno, jak stary
puchacz obudzony znienacka po nocnym polowaniu (był to ich umówiony
znak), i gdy stwierdził, że Papkoj zareagował i popatrzył w jego
stronę, dał mu znak ręką by ominęli to miejsce i wspinali się
dalej. Uspokojony, że ich wszystkich ostrzegł, szybko przemknął
nieopodal wnęki, i niezauważony przez wroga, zaczął wspinać się
wyżej. Coraz wyżej.
Były
wczesne godziny popołudniowe. Upał zrobił się okropny. Napolcio
wspinał się po zboczu Barddejów w pełnych promieniach słońca.
Dziwne, ale nie czuł gorąca, pomimo iż zbroja jego była nagrzana
bardzo, a na głowie miał jeszcze hełm z płonącą pochodnią.
Gdzieś w podświadomości zadawał sobie pytanie: jak to jest
możliwe? Czuł wyraźnie, iż ta przedziwna pochodnia go ochładza,
a nie grzeje. Ten stan rzeczy wydawał mu się (i to też bardziej
podświadomie niż świadomie) niesamowity i wręcz niemożliwy.
Dlatego nie zastanawiał się nad nim w ogóle, a przyjął go takim
jakim był i dalej parł do przodu. Czyli pod górę. Wspinając się,
musiał parę razy robić uniki i kryć się, by się nie napatoczyć
na grupki Cruxlandczyków, których, im bliżej szczytu Barddejów,
było coraz więcej. Na szczęście udawało mu się przenikać
niezauważonym przez nikogo, jakby co najmniej czapkę niewidkę miał
na głowie. I tak, zbliżył się wreszcie do szczytu góry. Słyszał
już coraz wyraźniej rżenie koni i różne ludzkie głosy. Głośne
i ciche. Spokojne i zdenerwowane. Łagodne i aroganckie. Proszące i
szydercze. Błagalne i rozkazujące. Napolciowi krew uderzyła do
głowy, kiedy nagle usłyszał cichy głos, podobny do głosu Indii.
Przynajmniej tak mu się wydawało. Zatrzymał się pod zwisem
skalnym i zaczął się gorączkowo zastanawiać, co ma począć
dalej i w jaki sposób się ujawnić, by nie zaszkodzić księżniczce
Indii w jej potwornej sytuacji. Bo nie dość, że przeżyła piekło,
jakie urządziło jej tornado, to jeszcze teraz ta banda
barbarzyńskich Cruxlandczyków dręczy ją i nie daje spokoju. Och,
jakże był wściekły na nich. Z naturą walczyć nie sposób, ale
ze złymi ludźmi tak, i to nawet trzeba. Chociażby po to, by nie
pozwolić im krzywdzić innych i przy okazji nauczyć ich moresu.
Rozglądnął się dookoła czy nie ma w pobliżu nikogo, kto by mu
mógł przeszkodzić w dobiegnięciu do miejsca, skąd wydawało mu
się iż usłyszał głos Indii. Najważniejsze dla niego w tym
momencie było znaleźć się wreszcie przy niej. Co stanie się
później, było mniej ważne. Napolcio wiedział jedno, że jak już
będzie z Indią, to nie dopuści do niej nikogo. Będzie walczył na
śmierć i życie, a nie pozwoli zadać jej cierpienia nikomu więcej.
Nastawił uszu. Chciał się upewnić czy był to rzeczywiście głos
Indii. Zamierzał pod osłoną zwisu skalnego niezauważalnie dostać
się na szczyt, by potem, bez najmniejszej zwłoki, z wyciągniętym
już wcześniej z pochwy mieczem, uderzyć na wroga. Cały zamienił
się w słuch. I nagle, uszu jego doleciał przerażony i błagalny
zarazem głos kobiecy: — „Księżniczko Indio, błagam, nie!” —
Napolciowi krew zagotowała się w żyłach. Wstrząsnęło nim
okrutnie. I to był ten impuls, który nakazał mu zrobić zupełnie
co innego niż zamierzał. Nie wytrzymał i wyskoczył z ukrycia, i
zamiast biec wzdłuż zwisu skalnego, pobiegł w linii prostej wprost
na sam szczyt z krzykiem na ustach:
— Księżniczko
Indio, moja kochana… już jestem! Nie bój się, zaraz cię
uratuję!... Precz, wszyscy precz od Księżniczki, bo rozniosę w
perzynę! Precz, precz, precz!!!
Z
wyciągniętym przed siebie mieczem Napolcio wpadł na szczyt
Barddejów i nawet nie zauważył, że za nim biegnie cała horda
Cruxlandczyków i próbuje go zatrzymać. Patrzył tylko przed
siebie, na to miejsce na szczycie, gdzie zobaczył potworny widok.
Konie z orszaku królewskiego Króla Virginusa, stłoczone w jednej
kupie, rżały przeraźliwie. Rycerze, pożal się Boże, w
niekompletnych i uszkodzonych zbrojach, stłoczeni byli w drugiej
kupie. Wszędzie widać było porozrzucane szczątki karet i strzępy
szat, w których grzebały jakieś obdartusy cruxlandskie.
Księżniczki Indii jednak nigdzie nie było widać. Napolcia
paraliżował straszliwy lęk o Indię, ale biegł co sił. Pragnął
dobiec jak najszybciej do tych stłoczonych zwierząt i ludzi i tam
szukać ukochanej. Ale nagle poczuł, że coś go skrępowało. Runął
twarzą na ziemię, a nad nim, ni stąd, ni zowąd, urosła cała
horda uzbrojonych Cruxlandczyków. Gwałtownie obrócił się na
plecy i chciał się podnieść. Niestety, nie udało mu się. Runął
z powrotem na ziemię, słysząc nad sobą chór szyderczego śmiechu
wroga.
Okazało
się, że któryś z Cruxlandczyków, biegnący za Napolciem,
zarzucił na niego arkan*. I to zarzucił tak celnie, że od razu
udało mu się go skutecznie skrępować i powalić na ziemię.
------------------------------------------------------------------------------------
* Arkan
— (in. lasso) — długi sznur zakończony ruchomą pętlą.
Napolcio
zdał sobie sprawę z tego co się stało dopiero wtedy, gdy upadł
drugi raz. — „Arkan!” — wrzasnęła jego przerażona dusza.
Od razu przypomniał sobie, że Cruxlandczycy słyną z umiejętności
perfekcyjnego posługiwania się arkanem. I jak nikt inny, potrafią
celnie nim rzucać i chwytać na pętlę ludzi i zwierzęta.
W
pierwszej chwili poczuł przeogromny lęk, ale nie o siebie. Nie!
Poczuł lęk o Indię. Straszliwy. I tym straszliwszy, że w uchwycie
arkana czuł się zupełnie bezradny. Ale Napolcio do tchórzy nigdy
nie należał. Wręcz przeciwnie. Bezradność i lęk w momencie
wyzwoliły w nim wściekłość. I to tak potworną, że aż sam się
jej przeraził. Z furią wyrwał z hełmu pochodnię i przytknął ją
do pętli sznura. Zaskwierczało, zasyczało i… był wyswobodzony.
Zerwał się wtedy na równe nogi i z pochodnią w jednym ręku, i z
mieczem w drugim, podskoczył do Cruxlandczyków.
— O wy…
barbarzyński narodzie, a wy co robicie w moim królestwie?! —
wrzasnął wściekły jak stu diabłów i zaczął wymachiwać w
powietrzu ponad głowami przerażonych z nagła Cruxlandczyków, i
mieczem, i pochodnią jednocześnie.
Cruxlandczycy
zrazu zdali sobie sprawę z kim mają do czynienia i w popłochu
rozpierzchli się na wszystkie strony. A gdy pochodnia, którą Król
Napoleon ciągle wymachiwał, ni stąd, ni zowąd, buchnęła
ogromnym i syczącym ogniem, z wrzaskiem pochowali się gdzie
popadło.
Napolcio
wetknął wtedy pochodnię z powrotem na hełm i z mieczem w ręku
pobiegł w stronę stłoczonych rycerzy. Miał nadzieję, że rycerze
nie stoją tam tak z tchórzostwa, a tylko tworzą coś w rodzaju
kordonu i własnymi ciałami osłaniają Księżniczkę Indię. Nie
mylił się. Bo gdy był już w niewielkiej odległości od
pierwszych rycerzy, zauważył, że oni trzymając się za ręce,
tworzą sobą krąg, złożony jeszcze z dwóch kręgów wewnątrz.
Powodowany wielką nadzieją, zaczął biec jeszcze szybciej,
krzycząc nieustannie: — „Księżniczko Indio, już jestem… już
jestem!” — Żadnej jednak reakcji ze strony rycerzy nie zauważył.
Wyglądało na to, że nikt go nie widzi i nie słyszy. Przeraźliwe
rżenie wystraszonych i zapewne spragnionych koni oraz głosy
przekrzykujących się ludzi zagłuszały Napolcia nawoływania. Gdy
dotarł wreszcie do pierwszych rycerzy stojących po zewnętrznej
stronie kręgu, krzyknął potężnym głosem:
— Rozstąpić
się! Robić miejsce! Jam Król Napoleon… gdzie Księżniczka
India?! Prowadzić mnie do niej!
Rycerze
natychmiast opuścili ręce i z głośnym westchnieniem ulgi
rozstąpili się, robiąc Napolciowi przejście do samego środka.
Napolcio
zamilkł i wskoczył pomiędzy rozstępujących się rycerzy. W
trakcie przedzierania się przez utworzone przez nich kręgi,
stwierdził, że stali tam również dworzanie ze świty królewskiej.
Ogarnęło go ogromne uczucie wdzięczności dla tych wszystkich
mężczyzn. W końcu dotarł do samego środka i… struchlał. Oczom
jego ukazał się przejmujący widok. Na ziemi siedziały kobiety w
porwanych sukniach, z potarganymi włosami i zdeformowanymi
kapeluszami i lamentowały wniebogłosy. Niektóre kobiety zaś, o
podobnie potarganym wyglądzie, stały, i gestykulując zawzięcie,
wykrzykiwały:
— Indio,
Księżniczko Indio, Księżniczko nasza kochana, nie, nie, po
stokroć nie!
Napolcio,
słysząc te słowa, poczuł, że krew z niego uchodzi. W głowie
zakręciło mu się okrutnie. Ta myśl, ta straszliwa myśl, jaka
przeleciała mu w tym momencie po jego skołatanej głowie, każdego
przyprawiłaby o zawrót głowy. Zatrzymał się, błędnym wzrokiem
popatrzył na lamentujące kobiety i nie mógł zrobić ani jednego
kroku dalej. Nogi wrosły mu w ziemię. A z jego wnętrza wydobył
się przeraźliwy i dojmujący krzyk:
— Indio,
nie!!!
Wtedy
stała się rzecz niepojęta. Wszystkie kobiety zamilkły jak na
zawołanie. Nawet konie stłoczone tuż obok ludzi przestały rżeć.
Zrobiła się zupełna cisza. A ciszy tej Napolcio przeraził się
jeszcze bardziej. Stał sparaliżowany strachem ze spuszczoną głową
i nawet nie śmiał kogokolwiek o cokolwiek spytać.
— Jak
to dobrze, Królu Napoleonie, że już jesteś! — Usłyszał nagle
gdzieś jakby z oddali. Podniósł natychmiast głowę i zobaczył
przed sobą jedną z kobiet z nieśmiałym uśmiechem na twarzy.
Kobieta odezwała się ponownie:
— Chodź
Królu za mną.
Napolcio
bez słowa dał się owej kobiecie prowadzić. Idąc za nią, w
pośpiechu schował miecz do pochwy przytroczonej do pasa i rozglądał
się dookoła. Wszystkie kobiety siedzące do tej pory na ziemi
zerwały się na równe nogi i razem z tymi stojącymi robiły
przejście. Kobiety dygały w ukłonach i uśmiechały się do Króla
serdecznie. W Napolciu od nowa zatliła się nadzieja. Prowadząca
go kobieta zatrzymała się nagle. Odwróciła się do niego twarzą
i rzekła:
— Królu
Napoleonie, Księżniczka India…
— Mów,
na miłość boską, mów…! Co jest z Księżniczką Indią? Gdzie
ona? — krzyknął, nie wytrzymując napięcia.
— Oto i
ona! Księżniczka India we własnej osobie — odrzekła kobieta i
wskazała na głęboką dziurę w ziemi.
Napolcio
podskoczył jak piorunem rażony. Przez głowę przeleciało mu
tysiące przeróżnych myśli. Bał się zaglądnąć do środka, ale
już dłużej nie mógł znieść tej okropnej niepewności. Wolnym
krokiem zaczął podchodzić do dziury. A kiedy stanął na jej
skraju i wreszcie odważył się spojrzeć w dół, serce zabiło mu
tak mocno, że aż mu mało z piersi nie wyskoczyło. Bo to, co
zobaczył na jej dnie, przeszło jego najśmielsze marzenia. Jeszcze
nigdy w życiu nie poczuł się tak szczęśliwym. Otóż na dnie
dziury, na resztkach połamanej ławeczki z karety królewskiej,
siedziała uśmiechnięta księżniczka India i spoglądała do góry.
A spoglądała właśnie na niego, i tylko na niego. Napolciowi świat
zawirował w oczach ze szczęścia. Boże, jakże on był szczęśliwy!
Bez sekundy zwłoki wskoczył do dziury i padł przed księżniczką
na kolana.
— Najdroższa
moja, wybacz mi, że nie zapewniłem ci bezpieczeństwa na ziemiach
mojego królestwa i przez to tyle musiałaś się nacierpieć —
szeptał onieśmielony jej nagłą bliskością. — Nie jestem
ciebie godzien…
— Ależ
jesteś! — zawołała Księżniczka India i położyła swoje
niezbyt czyste rączęta na Napolcia ramionach. — Bo jesteś przy
mnie. Już jesteś… i to się tylko liczy. Nie obwiniaj się za
coś, na co nie miałeś wpływu. Nie mogłeś przecież przewidzieć,
że rozpęta się tak okropna wichura, która porwie mnie z całym
orszakiem królewskim i przeniesie z leśnej drogi na szczyt górski.
Nikt tego nie mógł przewidzieć. Ale dobrze, że już jesteś.
Jestem bardzo szczęśliwa, że cię widzę, mój drogi Królu
Napoleonie. Pomożesz nam teraz odszukać mego ojca, Króla
Virginusa, bo szukamy go już tak długo i nie możemy znaleźć…
— Ależ
Księżniczko, Król Virginus jest…
— Tak,
wiem, mój drogi Królu Napoleonie, że jest gdzieś tutaj. Jetem
tego pewna! — Księżniczka India nie dała sobie przerwać swego
monologu i mówiła dalej.
Napolcio
wpatrywał się jak urzeczony w tę piękną istotkę, którą kochał
ponad życie całym sercem, całą duszą. Pozwolił jej mówić
dalej. Nie zamierzał jej więcej przerywać. Zamilkł więc i
milcząco chłonął każde jej słowo, każdy wyraz jej prześlicznej
twarzyczki, każde spojrzenie jej cudownych błękitnych ocząt. Och,
jakże ją kochał. Miłość do Indii wypełniała całe jego ciało.
Z ogromną czułością w oczach patrzył na obiekt swej miłości. I
z jednej strony duma go rozpierała, że dane mu jest kochać tak
cudowną istotę, a z drugiej, serce mu krwawiło, bo widział ją
potarganą, brudną, na połamanej ławeczce w ciasnej dziurze
przejętą i strwożoną o los ojca. A na domiar wszystkiego, z
niebezpiecznymi barbarzyńcami nad swą piękną główką. Cóż by
dał, aby móc cofnąć czas i oszczędzić jej tych wszystkich
cierpień i niewygód. Tych zmartwień i upokorzeń. Niestety, było
to niemożliwe. Wpatrując się w jej piękną postać, postanowił,
że całe swoje życie będzie jej wynagradzał każde zło tego
świata...