środa, 9 stycznia 2019

Barbedetlandia. Miłość Króla Napoleona (IV/XI)



Król Napolcio wyskoczył szybko na ganek, a z ganku puścił się biegiem w kierunku odpoczywających na trawie rycerzy. Rycerze na widok biegnącego króla zerwali się z ziemi i pognali po konie, które pasły się wciąż na skraju polany. Korfanty natomiast wybiegł królowi naprzeciw z płonącą ciągle pochodnią w ręku. To samo zrobił Krzesimir, ciągnąc za sobą Pegazusa.
Napolcio, biegnąc, z zadowoleniem obserwował poruszenie wśród swojego rycerstwa. A kiedy w połowie drogi spotkał się z Korfantym i Krzesimirem, wyrwał Korfantemu pochodnię z ręki i razem z pochodnią w biegu wskoczył na grzbiet Pegazusa. Spiął konia i puścił się galopem naprzeciw biegnącemu rodzeństwu i dwóm druhom. Gdy zrównał się z nimi, jednym ruchem ręki poderwał z ziemi biegnącą Zefcię i posadził przed sobą. Potem zawrócił konia i z okrzykiem: — „Heya, prędzej chłopy… Nuże!” — pognał wraz z siostrzyczką z powrotem do swych rycerzy, siedzących już na koniach w gotowym szyku.
Po krótkiej chwili już wszyscy siedzieli w siodłach na grzbietach własnych koni. Wtedy król Napolcio dał rozkaz do drogi. Kawalkada ruszyła. Ale zanim zniknęła w gęstwinie puszczy, Napolcio z jej czoła cofnął się na tyły i przy styku polany ze ścianą drzew zatrzymał się. Po czym poderwał Pegazusa do góry i stanął wraz z nim dęba, robiąc przy tym pochodnią znak victorii w powietrzu. W ten sposób pożegnał wróżkę Sagittę, która ciągle stała na ganku swej chatki i machała złocistą chusteczką. Napolcio na jej widok znów oniemiał z wrażenia. Od wróżki biła złota łuna, i to przez całą polanę. A jej chatka połyskiwała i mieniła się calusieńka przepiękną gamą kolorów, niespotykanych kolorów, jakich Napolcio jeszcze nigdy nie widział. — „No, no, najcudowniejsza nawet tęcza takiej gamy kolorów nigdy na sobie nie miała” — pomyślał Napolcio. — „Gdyby je na chatce teraz zobaczyła, pękłaby z zazdrości jak nic. A strzępki jej wstęgi rozsypałyby się na wszystkie strony świata”. — Napolcio zachichotał do swych myśli i jeszcze raz objął wzrokiem całe to piękno wróżki Sagitty. Chciał je zapamiętać na dłużej. Czuł, że widok ten napawa go jakąś tajemniczą mocą i dodaje mu sił. Uśmiechnął się błogo, zauroczony tym obrazkiem, a widząc że i pochodnia w tym samym momencie buchnęła mocniejszym i dźwięcznym płomieniem, zaśmiał się w głos. Po czym zawrócił Pegazusa i popędził na czoło kawalkady.
Puszcza Badeńska tętniła już życiem, kiedy Król Napoleon wraz ze swymi rycerzami i rodzeństwem ponownie znalazł się w jej gąszczu. Głośne śpiewy ptactwa słychać było zewsząd. Coraz głośniej rozlegały się też porykiwania i popiskiwania zwierzyny, której w puszczy były niezliczone ilości. Nigdzie jej jednak nie było widać. Zapewne, słysząc głośny tętent końskich kopyt, instynktownie pochowała się w gąszczu drzew i z bezpiecznego miejsca powiadamiała swoich pobratymców o zbliżającym się niebezpieczeństwie. W puszczy gwarno więc było niesamowicie. Słychać było przeróżne dźwięki o różnej tonacji i zabarwieniu. Jednak nikt z pędzących kawalkadą nie był wstanie tych odgłosów puszczy usłyszeć. Tętent końskich kopyt uderzających o twardą nawierzchnię drogi (wysuszonej po ostatnich upałach jak skwarka) oraz szczęk zbroi rycerzy i ich rynsztunku skutecznie zagłuszał jakże wspaniałe skądinąd dźwięki natury. Zresztą w takiej chwili i tak nikomu na myśl by nawet nie przyszło, aby je podziwiać. Każdy zajęty swoimi myślami gnał na koniu i pragnął tylko jednego: jak najrychlej dotrzeć na Górę Barddeje.
Do podnóża Barddejów dzieliło ich prawie dwie godziny drogi. Napolcio chciał się tam znaleźć jak najszybciej. Zdawał sobie sprawę, że musi się jeszcze wspiąć na jej szczyt, a to przecież nie będzie łatwe zadanie. Będzie przede wszystkim czasochłonne. Miał też jedną obawę. Otóż Góra Barddeje graniczy z nieprzyjazną mu krainą: Cruxlandią (gdzie nazywana jest Górą Cruxlejską) i Napolcio obawiał się, że lud cruxlandski mógł się już dowiedzieć, co się na jej szczycie dzieje i że może próbować księżniczkę Indię wziąć do niewoli. Na samą myśl, że może to być prawdą, skóra cierpła mu na całym ciele. Co chwilę uderzał piętami boki Pegazusa i ponaglał do szybszego galopu. Cały czas zajęty był myślami o swej ukochanej. W myślach też zaklinał niebiosa, by ją chroniły i natchnęły wiarą, że oto on, Król Napoleon, nie zostawi jej w nieszczęściu i pędzi jej na ratunek. Co rusz oglądał się też do tyłu, aby sprawdzić czy siostrzyczka Zefcia wytrzymuje tę szaleńczą jazdę. Na braciszka Chiorunka na wszelki wypadek również spoglądał. I kiedy któryś już raz oglądnął się za siebie, by po minach rodzeństwa sprawdzić ich stan ducha i ciała, i po to jeszcze, aby im przekazać swój zamiar z jakim się od dłuższego już czasu nosił, zauważył, że Chiorunek popędza swego konia i zbliża się do niego coraz bardziej.
Chiorunek, a ty gdzie się tak wyrywasz do przodu?! — wrzasnął na brata. — Wracaj, i to już! Pohamuj swego konia! Słyszysz, co mówię?! I trzymaj się swojego szeregu, bo jak nie, to mnie piekielnie rozeźlisz.
Poczekaj, Napolciu, chcę ci tylko coś powiedzieć! — równie głośno krzyczał Chiorunek.
To gadaj! Byle szybko… i wracaj niezwłocznie do szeregu!
No dobra, gadam już! No bo wiesz… akurat zbliżamy się do bagien, więc przyszedł mi do głowy taki pomysł, że ja mogę popędzić konia, i wzdłuż bagien, na skróty, dotrzeć do Jeziora Bardeńskiego o wiele szybciej od was. Jezioro rozciąga się przecież u podnóża Góry Barddeje, będąc już tam, mogę zrazu ruszyć na zwiady. Nawet jadąc brzegiem jeziora, jak w zwierciadle, na jego tafli widzieć będę odbicie Barddejów, więc może wnet w jeziorze… to jest… na szczycie góry, odbijającym się przecież wyraźnie w jeziorze… Księżniczkę Indię wypatrzę…
Chiorunek, ty patrz się lepiej stracić do swojego szeregu, bo nie ręczę za siebie! — huknął Napolcio rozeźlony okrutnie. — I masz zostać tam wraz z Zefcią aż do samych Barddejów. Zrozumiano?! Ja ci dam bagna! Ja ci dam zwiady! I to jeszcze w pojedynkę… Bohater się znalazł… Par… par… czysta paranoja!... Krzesimir, Korfanty, macie go z oczu nie spuszczać i na krok samego nie puszczać. Bo was w dyby zakuję! Utrapienie boskie z tym gołowąsem…
Chiorunek natychmiast spowolnił bieg konia i jak niepyszny z obrażoną miną zrównał się ze swoim szeregiem. I znów jechał obok Zefci, między Krzesimirem i Korfantym.
Ha, a na co ty liczyłeś? — zachichotała Zefcia. — Chyba nie myślałeś, że Napolcio puści cię samego przez bagna. Mało tam śmiałków zostało na wieki wieków? Nie dziw się, że ci zabronił. I nawet nie próbuj być złym na niego, bo będziesz miał ze mną do czynienia... No!
Zamknij swą książęcą jadaczkę! — wycedził przez zęby wściekły Chiorunek. — To były patałachy, a nie śmiałkowie. Ja, Melchior, Książę Barbedetlandii, niczego się nie boję i wszędzie dam sobie radę…
Co ty tam o Księciu Melchiorze zaś powiadasz?! — spytał Napolcio, odwracając głowę, gdy uchu jego dotarły strzępki słów braciszka.
Nic, nic ważnego, Napolciu! — za Chiorunka pośpiesznie odpowiedziała Zefcia.
Napolcio, widząc minę braciszka, zastanowił się na chwilę. I nagle, ni stąd, ni zowąd, zaczął się głośno śmiać. Nie mógł być długo złym na niego. Wiedział przecież, że Chiorunek należał do bardzo odważnych młodzieńców, a przy tym wrażliwych na ludzką krzywdę i chętnie niosących pomoc innym. Był z tego powodu zawsze dumny z niego. Ale zdawał sobie też sprawę, że Chiorunek ze względu na swój młodzieńczy wiek nie ma zbyt dużego doświadczenia. Że jego odwaga, a właściwie w większości przypadków — brawura, mogłaby go doprowadzić w końcu do jakiegoś nieszczęścia. Musiał więc, jako jego starszy brat, hamować jego zapędy. A śmiał się coraz głośniej, bo przypomniało mu się, że w jego wieku sam był nie dużo lepszy. I nie raz żałował, że nie ma starszego brata, który by go w porę spamiętał. Zwłaszcza wtedy, kiedy nieprzemyślanym krokiem sam sobie bolesną krzywdę zrobił.
Ciekawym, co cię tak śmieszy, Królu Napoleonie?! — wykrzyczał pytanie książę Melchior ze zdegustowaną miną.
Cha, cha, cha…! Ty, braciszku! — jeszcze głośniej zarechotał Napolcio, spowalniając bieg Pegazusa i zrównując się z szeregiem rodzeństwa. — Bo gdzie się w pojedynkę wyrywasz jak, nie przymierzając, narowisty ogier? Przecież Królowa Matka powiedziała, że mam cię z oczu nie spuszczać… Cha, cha, cha… No nie rób już takiej obrażonej miny, bo ci ona nic a nic nie przystoi… Cha, cha, cha… Już dobrze! Przestaję się śmiać, bo muszę ci powiedzieć, i Zefci również, co zamierzam teraz zrobić. Miałem wam o swym zamiarze przed chwilą powiedzieć, ale ty braciszku tak mi w głowie zamieszałeś tym swoim pomysłem, że musiałem najpierw dojść do siebie. Na szczęście już doszedłem. Więc oto mówię wam niezwłocznie, że właśnie mam zamiar wraz z Papkojem i Sławojek pojechać na skróty wzdłuż bagien…
Ejże, Królu Napoleonie, ukradłeś mój pomysł! — zagrzmiał Chiorunek z jeszcze bardziej zniesmaczoną miną.
Nic ci nie kradłem. Od początku miałem taki zamiar. Ale muszę przyznać, że twoje pomysły czasami są dobre. Tylko że ich wykonanie może być dla ciebie samego niebezpieczne. Dlatego też postanowiłem zabrać cię z sobą, żeby cię mieć na oku…
No! — krótko i zwięźle skomentował Chiorunek z buzią rozjechaną w uśmiechu.
A ja to co?! Mnie też musisz mieć na oku. Królowa Matka kazała — z naburmuszoną miną odezwała się Zefcia.
I będę miał, pozostawiając cię pod opieką Krzesimira i Korfantego po bokach i setki rycerzy z tyłu — rzekł Napolcio. — Z nimi będziesz się czuć bezpiecznie, a ja będę spokojny, że nic ci się nie stanie.
A pewnie, że mi się nic nie stanie! — śpiewnym głosikiem z nagła zawołała Zefcia. — Wcale mi się nie uśmiecha z wami jechać. Z pewnością śmierdzi tam niesamowicie. A ja mam zbyt wrażliwy nos, aby znosić takie zapachy… No jazda, znikajcie już na te bagna!
Zefcia z chęcią pojechałaby z braćmi, nawet w czeluście piekielne, ale zdawała sobie sprawę, że w tym akurat przypadku nie może się buntować i sprzeciwiać Napolciowi. Wiedziała, jak bardzo przeżywa to, co stało się z jego ukochaną Indią. Nie chciała robić mu więc dodatkowych problemów jeszcze i swoją osobą. I gdy zobaczyła, że Napolcio wychyla się z siodła i podejrzliwie jej się przygląda, tak jakby nie chciał wierzyć, że mówi prawdę, dla potwierdzenia swych słów, prychnęła głośno z bezgranicznym obrzydzeniem. Po czym jedną ręką puściła cugle i z kieszonki swego stroju jeździeckiego wyciągnęła malutki flakonik perfum. Powąchała je i leciutko skropiła sobie szyję. Po chwili demonstracyjnie schowała flakonik i z tej samej kieszonki wyjęła cukiereczka. A wkładając go sobie do ust, prychnęła jeszcze raz przeciągle, by Napolcio mógł się już zupełnie uspokoić, iż ona nie ma zamiaru się buntować.
No, na co jeszcze czekacie?! Znikajcie, mówię… — zawołała ze śmiechem. — A postarajcie się tam na tych bagnach z kretesem nie zaśmierdnąć, by potem mnie i Indii nosów nie powykręcało.
Ot, dziewczyny… Kto je zrozumie?! — Napolcio buchnął śmiechem. — Ale przez to, że was trudno zrozumieć, kochamy was jeszcze bardziej.
To dobrze! Bo wy wcale nie musicie nas rozumieć, ba, nie powinniście nawet… — dodała jeszcze Zefcia. — No, Królu Napoleonie, już ciebie nie ma… Wasza Królewska Mość, znikaj z tą twoją waleczną obstawą! A postaraj się i… odnajdź Indię zanim my do was dotrzemy, bym od razu mogła się nią nieszczęsną zająć.
Nasz kochany ojciec, Król Jeremiasz, mi świadkiem w niebiosach, iż zrobię wszystko, by tak było! — Napolcio posłał całusa Zefci i uśmiechnął się serdecznie. — Kocham cię siostrzyczko… No to bywaj!… Bywajcie rycerze!
Król Napoleon wraz z Chiorunkiem oraz Papkojem i Sławojem oderwali się od czoła kawalkady i zniknęli między drzewami. Jadąc jako pierwszy, przedzierał się między gęstwiną krzewów i drzew i wyznaczał kierunek jazdy. Wprawdzie gdzieniegdzie na ziemi widoczne były ślady wąskiej ścieżynki, jednak w większości ślady te były mało wyraźne. Wyglądało na to, że rzadko kiedy ktoś tędy przejeżdżał, a bujna roślinność puszczy skrzętnie wykorzystywała każdy skrawek ziemi i rozrastała się, przysłaniając wydeptaną wcześniej ścieżynkę. Napolcio nie miał jednak trudności z odnalezieniem odpowiedniego kierunku. Dzierżąc w ręku płonącą pochodnię, poruszał się wśród tej gęstwiny jakoś dziwnie sprawniej i szybciej niż kiedykolwiek wcześniej. Nieraz bywał tu na polowaniu, wprawdzie częściej mu się to zdarzało gdy był jeszcze młodzieńcem, aniżeli kiedy został królem, ale nie czuł żadnego lęku. Bez żadnych też ceregieli torował drogę od nowa. A że miał też bardzo dobrą pamięć wzrokową, tym łatwiej mu to szło, bo nawet po drzewach poznawał drogę do mokradeł. Pegazus zresztą też, i choć poranił sobie nogi na kolczastych krzewach, parł do przodu, nie zatrzymując się. Ku wielkiemu zadowoleniu swego pana.
Zaraz za Napolciem jechał Chiorunek. Mając już drogę utorowaną przez brata, nie miał żadnych problemów z dotrzymaniem mu tempa. Za Chiorunkiem jechał Papkoj, a za nim Sławoj. Rycerze z nawyku rozglądali się wokoło i sprawdzali teren. Czuli się odpowiedzialni za bezpieczeństwo swego przyjaciela króla i jego brata, tym bardziej w tym momencie i na tym terenie. W tym momencie: gdyż król zatroskany o losy swej przyszłej żony był zajęty przede wszystkim myślami o niej, no i przeto mógłby w porę nie zauważyć nadchodzącego niebezpieczeństwa. Na tym terenie: gdyż czasami się zdarzało, że rozbójnicy z Cruxlandii zapuszczali się w to miejsce w puszczy, urządzając sobie bezkarnie polowania i koczując na bagnach. Na szczęście bez żadnych niemiłych niespodzianek dojechali do bagien. I kiedy się już tam we czwórkę znaleźli, doszli do wniosku, że Zefcia rzeczywiście miała rację, gdyż odór od bagien roznosił się niesamowity. Ale cóż tam smród? Smród nie był im straszny i nawet zbytnio nie przeszkadzał. Jechali wzdłuż bagien, zadowoleni, że choć wysychające z powodu upałów i suszy bagno śmierdzi niemiłosiernie, to jednak jazda jest o wiele bezpieczniejsza. Wyschnięte bagno nie jest takie groźne. W miejscach niepewnych, lub wyglądających na zdradliwe, Napolcio spinał Pegazusa i pięknym skokiem przeskakiwał je. Za nim pozostała trójka jeźdźców robiła to samo. Jazda wzdłuż mokradeł okazała się całkiem znośna, tak że w dość szybkim tempie udało im się pokonać ten odcinek drogi. Wkrótce oczom Napolcia, jako pierwszemu, ukazał się w oddali brzeg Jeziora Bardeńskiego. Widokiem tym Napolcio ucieszył się bardzo. Podpędził Pegazusa i już po niedługiej chwili galopował brzegiem jeziora. Za nim pozostała trójka. Napolcio co rusz spoglądał na taflę jeziora, gdyż przypomniał sobie słowa Chiorunka. Niestety, Góra Barddeje nie odbijała się w wodzie. Z prostej przyczyny. Powierzchnia jeziora pokryta była zieloną rzęsą, pływającą, drobną byliną, która ma to do siebie, że rozmnaża się bardzo szybko i tworzy na wodzie gęsty kożuch. A że tego wyjątkowo gorącego lata miała sprzyjające warunki rozwoju, rozrosła się jak nigdy dotąd. No i jak nigdy też dotąd, skutecznie pokryła powierzchnię całego jeziora.
Nici z mojego pomysłu! — z wielkim niesmakiem zawołał nagle Chiorunek, który również przyglądał się tafli jeziora. — Co za ohydne paskudztwo przykryło jezioro?
Żadne paskudztwo i żadne ohydne! — odpowiedział Napolcio ze śmiechem. — To natura… Wspaniała nasza ziemska natura!
Napolcio nie zrażał się tym faktem nic a nic, tylko podążał do przodu. Do podnóża Góry Barddeje. I kiedy coraz bardziej zbliżał się do jej podnóża, że stała się widoczna wreszcie w całej okazałości, wlepił w nią wzrok. Wzrokiem przeczesywał każdy jej kawałek. Każde jej zagłębienie. Każde jej uwypuklenie. Z wielkim przejęciem i z ogromnym lękiem lustrował całe jej zbocze. W końcu wydało mu się, że coś zobaczył. Wstrzymał Pegazusa i zaczął dokładniej wpatrywać się w to miejsce. I nagle, jak nie krzyknie:
Na miłość boskich niebios, Cruxlandczycy biegają po zboczu! Och, przeklęta swołocz, już się dowiedziała co się stało i plądruje po naszej barbedetlandzkiej górze… Księżniczko Indio, nie bój się… już jestem! Zaraz cię uratuję! Precz, precz bando hultajów!
Napolcio bez zastanowienia poderwał Pegazusa do szaleńczego galopu, nie oglądając się za nikim. W tym szale, jaki go ogarnął na widok chmary Cruxlandczyków biegających po zboczu, zapomniał o całym świecie. Uratować Księżniczkę Indię — było jego jedynym celem. Na nic innego nie zważał. Zamierzał w pojedynkę stawić czoła niebezpieczeństwu i było mu wszystko jedno, co z nim się stanie. I kiedy dogalopował już do podnóża Barddejów, natychmiast zeskoczył z płonącą pochodnią w ręku z grzbietu Pegazusa. Nie wiele się zastanawiając, drugą ręką pośpiesznie wyszarpał z hełmu swój ozdobny czerwono-żółty pióropusz i w to miejsce wetknął pochodnię, i co sił pognał w stronę zbocza. Wydawało mu się, że na własnych nogach szybciej dotrze do Księżniczki Indii. I miał poniekąd rację, bo dla konia wspinanie się po górach jest straszliwą męką.
Pegazus, choć bez jeźdźca na grzbiecie, ale jako wierny koń, człapał za swym panem. A wspinając się po kamiennym zboczu, co rusz ślizgał się na gładkich kamieniach i padał. Za każdym razem podnosił się jednak, i choć powoli, wytrwale podążał za swym panem.
Napolcio rzeczywiście potrafił bardzo sprawnie i szybko poruszać się po górskim zboczu. Tak że w końcu odstawił swego konia na dużą odległość. Wspinał się i wspinał, i wreszcie dotarł do miejsca, z którego wyraźnie widział, a nawet słyszał kilku Cruxlandczyków przycupniętych we wnęce skalnej. Cruxlandczycy ci rozprawiali coś w swoim języku. Napolcio nie wiele z tego rozumiał, ale zauważył, że oni wyszarpują coś sobie z rąk i przykładają do nosa, prychając na wszystkie strony. Napolcio nie pojmował ich zachowania, ale nie miał czasu, by je analizować. Zastanawiał się natomiast, czy podejść do nich, czy też cichcem ominąć i wspinać się dalej na szczyt, gdzie miał nadzieję odnaleźć Indię. Postanowił jednak nie zdradzać swej obecności i iść dalej. Już miał zamiar tak uczynić, gdy nagle przypomniał sobie o swym braciszku i druhach. Postanowił ich ostrzec i nakazać im, aby tak jak on, ominęli bezpiecznie tę wnękę skalną z siedzącymi tam Cruxlandczykami. Popatrzył w dół czy za nim podążają. I gdy zobaczył na niższych partiach zbocza, w odległości około dwustu stóp, postać Papkoja, uspokoił się, sądząc, że Sławoj wraz z Chiorunkiem idą za nim. Zahukał przeraźliwie głośno, jak stary puchacz obudzony znienacka po nocnym polowaniu (był to ich umówiony znak), i gdy stwierdził, że Papkoj zareagował i popatrzył w jego stronę, dał mu znak ręką by ominęli to miejsce i wspinali się dalej. Uspokojony, że ich wszystkich ostrzegł, szybko przemknął nieopodal wnęki, i niezauważony przez wroga, zaczął wspinać się wyżej. Coraz wyżej.
Były wczesne godziny popołudniowe. Upał zrobił się okropny. Napolcio wspinał się po zboczu Barddejów w pełnych promieniach słońca. Dziwne, ale nie czuł gorąca, pomimo iż zbroja jego była nagrzana bardzo, a na głowie miał jeszcze hełm z płonącą pochodnią. Gdzieś w podświadomości zadawał sobie pytanie: jak to jest możliwe? Czuł wyraźnie, iż ta przedziwna pochodnia go ochładza, a nie grzeje. Ten stan rzeczy wydawał mu się (i to też bardziej podświadomie niż świadomie) niesamowity i wręcz niemożliwy. Dlatego nie zastanawiał się nad nim w ogóle, a przyjął go takim jakim był i dalej parł do przodu. Czyli pod górę. Wspinając się, musiał parę razy robić uniki i kryć się, by się nie napatoczyć na grupki Cruxlandczyków, których, im bliżej szczytu Barddejów, było coraz więcej. Na szczęście udawało mu się przenikać niezauważonym przez nikogo, jakby co najmniej czapkę niewidkę miał na głowie. I tak, zbliżył się wreszcie do szczytu góry. Słyszał już coraz wyraźniej rżenie koni i różne ludzkie głosy. Głośne i ciche. Spokojne i zdenerwowane. Łagodne i aroganckie. Proszące i szydercze. Błagalne i rozkazujące. Napolciowi krew uderzyła do głowy, kiedy nagle usłyszał cichy głos, podobny do głosu Indii. Przynajmniej tak mu się wydawało. Zatrzymał się pod zwisem skalnym i zaczął się gorączkowo zastanawiać, co ma począć dalej i w jaki sposób się ujawnić, by nie zaszkodzić księżniczce Indii w jej potwornej sytuacji. Bo nie dość, że przeżyła piekło, jakie urządziło jej tornado, to jeszcze teraz ta banda barbarzyńskich Cruxlandczyków dręczy ją i nie daje spokoju. Och, jakże był wściekły na nich. Z naturą walczyć nie sposób, ale ze złymi ludźmi tak, i to nawet trzeba. Chociażby po to, by nie pozwolić im krzywdzić innych i przy okazji nauczyć ich moresu. Rozglądnął się dookoła czy nie ma w pobliżu nikogo, kto by mu mógł przeszkodzić w dobiegnięciu do miejsca, skąd wydawało mu się iż usłyszał głos Indii. Najważniejsze dla niego w tym momencie było znaleźć się wreszcie przy niej. Co stanie się później, było mniej ważne. Napolcio wiedział jedno, że jak już będzie z Indią, to nie dopuści do niej nikogo. Będzie walczył na śmierć i życie, a nie pozwoli zadać jej cierpienia nikomu więcej. Nastawił uszu. Chciał się upewnić czy był to rzeczywiście głos Indii. Zamierzał pod osłoną zwisu skalnego niezauważalnie dostać się na szczyt, by potem, bez najmniejszej zwłoki, z wyciągniętym już wcześniej z pochwy mieczem, uderzyć na wroga. Cały zamienił się w słuch. I nagle, uszu jego doleciał przerażony i błagalny zarazem głos kobiecy: — „Księżniczko Indio, błagam, nie!” — Napolciowi krew zagotowała się w żyłach. Wstrząsnęło nim okrutnie. I to był ten impuls, który nakazał mu zrobić zupełnie co innego niż zamierzał. Nie wytrzymał i wyskoczył z ukrycia, i zamiast biec wzdłuż zwisu skalnego, pobiegł w linii prostej wprost na sam szczyt z krzykiem na ustach:
Księżniczko Indio, moja kochana… już jestem! Nie bój się, zaraz cię uratuję!... Precz, wszyscy precz od Księżniczki, bo rozniosę w perzynę! Precz, precz, precz!!!
Z wyciągniętym przed siebie mieczem Napolcio wpadł na szczyt Barddejów i nawet nie zauważył, że za nim biegnie cała horda Cruxlandczyków i próbuje go zatrzymać. Patrzył tylko przed siebie, na to miejsce na szczycie, gdzie zobaczył potworny widok. Konie z orszaku królewskiego Króla Virginusa, stłoczone w jednej kupie, rżały przeraźliwie. Rycerze, pożal się Boże, w niekompletnych i uszkodzonych zbrojach, stłoczeni byli w drugiej kupie. Wszędzie widać było porozrzucane szczątki karet i strzępy szat, w których grzebały jakieś obdartusy cruxlandskie. Księżniczki Indii jednak nigdzie nie było widać. Napolcia paraliżował straszliwy lęk o Indię, ale biegł co sił. Pragnął dobiec jak najszybciej do tych stłoczonych zwierząt i ludzi i tam szukać ukochanej. Ale nagle poczuł, że coś go skrępowało. Runął twarzą na ziemię, a nad nim, ni stąd, ni zowąd, urosła cała horda uzbrojonych Cruxlandczyków. Gwałtownie obrócił się na plecy i chciał się podnieść. Niestety, nie udało mu się. Runął z powrotem na ziemię, słysząc nad sobą chór szyderczego śmiechu wroga.
Okazało się, że któryś z Cruxlandczyków, biegnący za Napolciem, zarzucił na niego arkan*. I to zarzucił tak celnie, że od razu udało mu się go skutecznie skrępować i powalić na ziemię.

------------------------------------------------------------------------------------
* Arkan — (in. lasso) — długi sznur zakończony ruchomą pętlą.


Napolcio zdał sobie sprawę z tego co się stało dopiero wtedy, gdy upadł drugi raz. — „Arkan!” — wrzasnęła jego przerażona dusza. Od razu przypomniał sobie, że Cruxlandczycy słyną z umiejętności perfekcyjnego posługiwania się arkanem. I jak nikt inny, potrafią celnie nim rzucać i chwytać na pętlę ludzi i zwierzęta.
W pierwszej chwili poczuł przeogromny lęk, ale nie o siebie. Nie! Poczuł lęk o Indię. Straszliwy. I tym straszliwszy, że w uchwycie arkana czuł się zupełnie bezradny. Ale Napolcio do tchórzy nigdy nie należał. Wręcz przeciwnie. Bezradność i lęk w momencie wyzwoliły w nim wściekłość. I to tak potworną, że aż sam się jej przeraził. Z furią wyrwał z hełmu pochodnię i przytknął ją do pętli sznura. Zaskwierczało, zasyczało i… był wyswobodzony. Zerwał się wtedy na równe nogi i z pochodnią w jednym ręku, i z mieczem w drugim, podskoczył do Cruxlandczyków.
O wy… barbarzyński narodzie, a wy co robicie w moim królestwie?! — wrzasnął wściekły jak stu diabłów i zaczął wymachiwać w powietrzu ponad głowami przerażonych z nagła Cruxlandczyków, i mieczem, i pochodnią jednocześnie.
Cruxlandczycy zrazu zdali sobie sprawę z kim mają do czynienia i w popłochu rozpierzchli się na wszystkie strony. A gdy pochodnia, którą Król Napoleon ciągle wymachiwał, ni stąd, ni zowąd, buchnęła ogromnym i syczącym ogniem, z wrzaskiem pochowali się gdzie popadło.
Napolcio wetknął wtedy pochodnię z powrotem na hełm i z mieczem w ręku pobiegł w stronę stłoczonych rycerzy. Miał nadzieję, że rycerze nie stoją tam tak z tchórzostwa, a tylko tworzą coś w rodzaju kordonu i własnymi ciałami osłaniają Księżniczkę Indię. Nie mylił się. Bo gdy był już w niewielkiej odległości od pierwszych rycerzy, zauważył, że oni trzymając się za ręce, tworzą sobą krąg, złożony jeszcze z dwóch kręgów wewnątrz. Powodowany wielką nadzieją, zaczął biec jeszcze szybciej, krzycząc nieustannie: — „Księżniczko Indio, już jestem… już jestem!” — Żadnej jednak reakcji ze strony rycerzy nie zauważył. Wyglądało na to, że nikt go nie widzi i nie słyszy. Przeraźliwe rżenie wystraszonych i zapewne spragnionych koni oraz głosy przekrzykujących się ludzi zagłuszały Napolcia nawoływania. Gdy dotarł wreszcie do pierwszych rycerzy stojących po zewnętrznej stronie kręgu, krzyknął potężnym głosem:
Rozstąpić się! Robić miejsce! Jam Król Napoleon… gdzie Księżniczka India?! Prowadzić mnie do niej!
Rycerze natychmiast opuścili ręce i z głośnym westchnieniem ulgi rozstąpili się, robiąc Napolciowi przejście do samego środka.
Napolcio zamilkł i wskoczył pomiędzy rozstępujących się rycerzy. W trakcie przedzierania się przez utworzone przez nich kręgi, stwierdził, że stali tam również dworzanie ze świty królewskiej. Ogarnęło go ogromne uczucie wdzięczności dla tych wszystkich mężczyzn. W końcu dotarł do samego środka i… struchlał. Oczom jego ukazał się przejmujący widok. Na ziemi siedziały kobiety w porwanych sukniach, z potarganymi włosami i zdeformowanymi kapeluszami i lamentowały wniebogłosy. Niektóre kobiety zaś, o podobnie potarganym wyglądzie, stały, i gestykulując zawzięcie, wykrzykiwały:
Indio, Księżniczko Indio, Księżniczko nasza kochana, nie, nie, po stokroć nie!
Napolcio, słysząc te słowa, poczuł, że krew z niego uchodzi. W głowie zakręciło mu się okrutnie. Ta myśl, ta straszliwa myśl, jaka przeleciała mu w tym momencie po jego skołatanej głowie, każdego przyprawiłaby o zawrót głowy. Zatrzymał się, błędnym wzrokiem popatrzył na lamentujące kobiety i nie mógł zrobić ani jednego kroku dalej. Nogi wrosły mu w ziemię. A z jego wnętrza wydobył się przeraźliwy i dojmujący krzyk:
Indio, nie!!!
Wtedy stała się rzecz niepojęta. Wszystkie kobiety zamilkły jak na zawołanie. Nawet konie stłoczone tuż obok ludzi przestały rżeć. Zrobiła się zupełna cisza. A ciszy tej Napolcio przeraził się jeszcze bardziej. Stał sparaliżowany strachem ze spuszczoną głową i nawet nie śmiał kogokolwiek o cokolwiek spytać.
Jak to dobrze, Królu Napoleonie, że już jesteś! — Usłyszał nagle gdzieś jakby z oddali. Podniósł natychmiast głowę i zobaczył przed sobą jedną z kobiet z nieśmiałym uśmiechem na twarzy. Kobieta odezwała się ponownie:
Chodź Królu za mną.
Napolcio bez słowa dał się owej kobiecie prowadzić. Idąc za nią, w pośpiechu schował miecz do pochwy przytroczonej do pasa i rozglądał się dookoła. Wszystkie kobiety siedzące do tej pory na ziemi zerwały się na równe nogi i razem z tymi stojącymi robiły przejście. Kobiety dygały w ukłonach i uśmiechały się do Króla serdecznie. W Napolciu od nowa zatliła się nadzieja. Prowadząca go kobieta zatrzymała się nagle. Odwróciła się do niego twarzą i rzekła:
Królu Napoleonie, Księżniczka India…
Mów, na miłość boską, mów…! Co jest z Księżniczką Indią? Gdzie ona? — krzyknął, nie wytrzymując napięcia.
Oto i ona! Księżniczka India we własnej osobie — odrzekła kobieta i wskazała na głęboką dziurę w ziemi.
Napolcio podskoczył jak piorunem rażony. Przez głowę przeleciało mu tysiące przeróżnych myśli. Bał się zaglądnąć do środka, ale już dłużej nie mógł znieść tej okropnej niepewności. Wolnym krokiem zaczął podchodzić do dziury. A kiedy stanął na jej skraju i wreszcie odważył się spojrzeć w dół, serce zabiło mu tak mocno, że aż mu mało z piersi nie wyskoczyło. Bo to, co zobaczył na jej dnie, przeszło jego najśmielsze marzenia. Jeszcze nigdy w życiu nie poczuł się tak szczęśliwym. Otóż na dnie dziury, na resztkach połamanej ławeczki z karety królewskiej, siedziała uśmiechnięta księżniczka India i spoglądała do góry. A spoglądała właśnie na niego, i tylko na niego. Napolciowi świat zawirował w oczach ze szczęścia. Boże, jakże on był szczęśliwy! Bez sekundy zwłoki wskoczył do dziury i padł przed księżniczką na kolana.
Najdroższa moja, wybacz mi, że nie zapewniłem ci bezpieczeństwa na ziemiach mojego królestwa i przez to tyle musiałaś się nacierpieć — szeptał onieśmielony jej nagłą bliskością. — Nie jestem ciebie godzien…
Ależ jesteś! — zawołała Księżniczka India i położyła swoje niezbyt czyste rączęta na Napolcia ramionach. — Bo jesteś przy mnie. Już jesteś… i to się tylko liczy. Nie obwiniaj się za coś, na co nie miałeś wpływu. Nie mogłeś przecież przewidzieć, że rozpęta się tak okropna wichura, która porwie mnie z całym orszakiem królewskim i przeniesie z leśnej drogi na szczyt górski. Nikt tego nie mógł przewidzieć. Ale dobrze, że już jesteś. Jestem bardzo szczęśliwa, że cię widzę, mój drogi Królu Napoleonie. Pomożesz nam teraz odszukać mego ojca, Króla Virginusa, bo szukamy go już tak długo i nie możemy znaleźć…
Ależ Księżniczko, Król Virginus jest…
Tak, wiem, mój drogi Królu Napoleonie, że jest gdzieś tutaj. Jetem tego pewna! — Księżniczka India nie dała sobie przerwać swego monologu i mówiła dalej.
Napolcio wpatrywał się jak urzeczony w tę piękną istotkę, którą kochał ponad życie całym sercem, całą duszą. Pozwolił jej mówić dalej. Nie zamierzał jej więcej przerywać. Zamilkł więc i milcząco chłonął każde jej słowo, każdy wyraz jej prześlicznej twarzyczki, każde spojrzenie jej cudownych błękitnych ocząt. Och, jakże ją kochał. Miłość do Indii wypełniała całe jego ciało. Z ogromną czułością w oczach patrzył na obiekt swej miłości. I z jednej strony duma go rozpierała, że dane mu jest kochać tak cudowną istotę, a z drugiej, serce mu krwawiło, bo widział ją potarganą, brudną, na połamanej ławeczce w ciasnej dziurze przejętą i strwożoną o los ojca. A na domiar wszystkiego, z niebezpiecznymi barbarzyńcami nad swą piękną główką. Cóż by dał, aby móc cofnąć czas i oszczędzić jej tych wszystkich cierpień i niewygód. Tych zmartwień i upokorzeń. Niestety, było to niemożliwe. Wpatrując się w jej piękną postać, postanowił, że całe swoje życie będzie jej wynagradzał każde zło tego świata... 


ciąg dalszy nastąpi


Link do wszystkich części baśni  > "Barbedetlandia. Miłość Króla Napoleona"