Napolcio
poczuł, że krew gotuje mu się w żyłach.
Bo też stała się rzecz najgorsza. Król Cruxlon ze swoimi po zęby
uzbrojonymi rycerzami był już tuż-tuż, a jego rycerze byli ciągle
jeszcze u podnóża góry. Wściekłość ogarniała go coraz
bardziej. Ale cóż było robić? Nie było wyjścia, musiał stawić
czoła sytuacji. W pośpiechu zeskoczył ze skrzyni i w pierwszym
odruchu, chciał biec do Księżniczki Indii. Miał nadzieję, że
zdąży przynajmniej ją samą sprowadzić w dół. A potem, gdy ją
przekaże w ręce troskliwej Zefci, wróci na szczyt Barddejów i
osobiście rozprawi się z Królem Cruxlonem.
Biegnący
w szaleńczym tempie Sławoj, jakby wyczuł, co jego Król będzie
chciał zrobić i jeszcze zanim dobiegł do pierwszego kręgu rycerzy
virginislandskich, zaczął krzyczeć:
— Nie!
Napolciu, nie! Pozostań na miejscu!
Napolcio
znieruchomiał. Co też to może oznaczać? Dlaczego ma pozostać na
miejscu? Nie wytrzymał tej niepewności i zaczął się przedzierać
pomiędzy też już zaniepokojonymi virginislandskimi rycerzami i
dworzanami. Roland podążał za nim. Kiedy Napolcio wydostał się
na zewnątrz kręgów, Sławoj już dobiegł.
— Sławoj,
gadaj natychmiast, co się dzieje! — rozkazał.
— Zdążyłem
zobaczyć jak kilkunastu rycerzy Króla Cruxlona chyłkiem przemknęło
po szczycie i pobiegło na zbocze naszej góry — wysapał Sławoj
zziajany okrutnie. — Dopóki nasi rycerze nie nadejdą będzie
bezpieczniej jak tutaj pozostaniesz wraz z Księżniczką Indią. Nie
zdążyłbyś uciec. Zresztą, chyba ze setka rycerzy z Królem
Cruxlonem lada moment wejdzie na szczyt. Myślę, że najlepiej
będzie nam wszystkim tutaj pozostać, jakby nigdy nic. Nie pokażemy
im, że się ich wystraszyliśmy. O nie! Niech sobie nie myślą!
Spróbujemy najpierw niby to negocjować z Królem Cruxlonem, a
właściwie, to będziemy działać na zwłokę. Będziemy specjalnie
przeciągać negocjacje tak długo, aż nasi rycerze staną na
szczycie. A potem to my im już pokażemy gdzie raki zimują… Niech
sobie nie myślą! Liczebnie będziemy silniejsi. W mig przepędzimy
ich z powrotem do ich królestwa. A staremu Królowi Cruxlonowi
wybijemy z głowy żeniaczkę raz na zawsze… Co za zepsuty staruch?
Jak on w ogóle śmie myśleć, że mógłby Księżniczkę Indię
pojąć za żonę? Żeby go nie wiem co…
— Cicho
już Sławoj, nie żołądkuj się tak! — Napolcio uspakajając
przyjaciela, sam siebie chciał uspokoić. — Masz rację, będę
negocjował, a ty mi będziesz podpowiadał tematy negocjacji.
Roland, ty też wymyślaj, co tylko się da. Bo musisz wiedzieć, że
Król Cruxlon jest bezgranicznie zachłanny na wszelakie dobra
materialne, więc można mu obiecywać cuda niewidy i różnościami
oczy mydlić, a on będzie z rozdziawionymi ustami słuchał i
analizował. Mój ojciec, Król Jeremiasz, znał go bardzo dobrze i
nieraz mi o nim opowiadał. Stąd wiem, że Król Cruxlon choć
należy do bardzo walecznych królów, to jednak jego waleczność
przegrywa z przeogromną jego zachłannością. I właśnie w ten
jego słaby punkt musimy uderzyć. Na początku sam zacznę wodzić
go na pokuszenie, ale gdy zacznie mi brakować konceptu,
podpowiadajcie mi… Aha, ale najpierw, Rolandzie, idź do Hrabiny
Amoroso i poproś ją w moim imieniu, aby zajęła się Księżniczką
Indią, bo ja chyba raczej nie powinienem teraz do niej iść… Nie
umiem kłamać, a nie chciałbym ją prawdą przerazić. Najlepiej
będzie, kiedy Hrabinę Amoroso zniesiesz do niej do jamy. Z
pewnością będzie jej wtedy raźniej. I niech Hrabina użyje swych
umiejętności dyplomatyzowania, byleby tylko Księżniczka się nie
zorientowała, że coś złego się dzieje i nie myślała, że znów
jest w niebezpieczeństwie...
— W
żadnym niebezpieczeństwie! — wpadł Królowi w słowo Papkoj,
który wyrósł nagle przed nim jak spod ziemi. — O żadnym
niebezpieczeństwie mowy być nie może. Nasi rycerzy niebawem dotrą
na szczyt. Czujki na szczęście znajdowały się na właściwym
miejscu i natychmiast zrozumiały twój rozkaz. Potwierdziły to
umówionym znakiem. Tak że tylko patrzeć, jak przy twoim boku
staną. A wtedy to my pokażemy tym durniom cruxlandskim gdzie jest
ich miejsce. A o Królu Cruxlonie, to nawet boję się wspominać, bo
mnie zrazu taka furia bierze, żem gotów gnać mu już naprzeciw, by
nauczyć starucha siły na zamiary mierzyć. Jak w ogóle temu
staremu niedołędze mogło przyjść do głowy, że może pojąć za
żonę tak młodą i piękną Księżniczkę? Chyba ta jego
wszeteczna zachłanność i bufonada całkiem mu już umysł wyżarły
i teraz nie potrafi pojąć, że przecież istnieją jakieś granice
przyzwoitości… Co za obleśny bufon!
— Już
dobrze Papkojciu, uspokój się! — Napolcio poklepał przyjaciela
po ramieniu. — Ważne, że moi rycerze niebawem dotrą. Wprawdzie
będą mieli na zboczu małą przeprawę z rycerzami Króla Cruxlona,
bo tak jak Sławoj mówi, już ich tam kilkunastu jest... Ale co to
dla moich rycerzy. Dadzą radę. Z pewnością rozprawią się z nimi
odpowiednio i szybko. A potem… potem zobaczymy, co zrobimy z tymi
intruzami. Jedno jest pewne, że zrobić musimy, bo nie może być
tak, aby byli bezkarni… No, Rolandzie, ruszaj do Hrabiny Amoroso i
załatw szybciutko tę delikatną sprawę. A po załatwieniu wracaj
tu do nas. We czwórkę wyjdziemy Królowi Cruxlonowi naprzeciw.
Po
krótkiej chwili Napolcio ze Sławojem i Papkojem oraz z Rolandem
ruszyli na spotkanie z Królem Cruxlonem. Napolcio szedł z głową
podniesioną, z uśmiechem na twarzy. Krok miał pewny i dziarski,
jak na prawdziwego króla przystało. Och, żeby go tak Księżniczka
India mogła teraz widzieć. Wyglądał wspaniale, aż blask bił od
niego. Nie tylko przez to, że promyki słońca igrały na jego
złotej zbroi i że pochodnia ciągle płonęła cudownym ogniem na
jego głowie, nie, nie tylko. Bił od niego jakiś taki wewnętrzny
blask. Blask człowieka o dobrym i życzliwym sercu, o wrażliwej i
pięknej duszy.
Virginislandcy
rycerze i dworzanie oczu oderwać nie mogli od Króla Napoleona.
Oczarowani byli jego wspaniałym, dostojnym wyglądem, jego postawą,
jakże wzniosłą. Oczarowani byli magiczną aurą, jaką wokół
siebie roztaczał. Król Napoleon stał się dla nich ze wszech miar
idolem. Wpatrując się w niego, sami poczuli się jakoś tak milej i
przyjemniej, ba, poczuli się wręcz uroczyście. Poczuli się
potrzebni i ważni. Biorą przecież udział we wspaniałym
spektaklu. W spektaklu, w którym są nie tylko widzami, są też
poniekąd jego współtwórcami. Jak urzeczeni patrzyli za
oddalającym się Królem i jego trzema postawnymi towarzyszami u
boku. Patrzyli też za oddalającym się wiernym koniem Króla, który
podążał za swym panem w niewielkiej odległości i machał
dostojnie swym pięknym, białym ogonem niczym dyrygent batutą.
Wspaniały był to widok. Wszyscy patrzyli z zapartym tchem i
bezwiednie wyciągali szyje coraz bardziej, byleby jak najdłużej
widok ten mieć przed oczami. Nie tylko po to, aby nasycić swe oczy,
ale też po to, by wzrokiem odprowadzić swojego idola, który
zmierza na spotkanie ze złem, z jakim musi się zmierzyć. I wszyscy
też całym sercem i duszą życzyli mu powodzenia.
Napolcio
nie pomiarkował nawet, że Pegazus również dotrzymuje mu kroku i
że w niewielkim oddaleniu człapie za jego plecami. Rozmyślał o
spotkaniu z Królem Cruxlonem. Marzył, aby jak najszybciej mieć to
spotkanie za sobą i móc pędzić do Księżniczki Indii i zająć
się nią wreszcie z należnym jej szacunkiem. Tak rozmyślając,
szedł sprężystym krokiem i nie spostrzegł nawet, że na
wschodniej części szczytu zaczynają się już wyłaniać pierwsi
rycerze Króla Cruxlona. Dopiero przeciągły syk Sławoja sprawił,
że popatrzył w tamtym kierunku.
— No,
to przywitajmy Króla Cruxlona! — zawołał i zatrzymał się
momentalnie. — Tutaj poczekamy na Jaśnie Wielmożnego Króla
Cruxlandii. Tyle mu chyba miejsca wystarczy, by się mógł pomieścić
wraz ze swą liczebną drużyną rycerzy. Dalej go nie przepuścimy,
żeby nie wiem co... Nie może się zbliżyć do Księżniczki Indii.
— Niechby
tylko spróbował, to mu osobiście gnaty policzę! — ryknął
Sławoj.
— A ja
ci pomogę liczyć — zapewnił Roland.
— A nie
myślcie, że ja będę stał z boku i tylko liczeniu waszemu się
przyglądał — oznajmił stanowczo Papkoj.
Napolcio
przypatrywał się wchodzącym na szczyt cruxlandskim rycerzom bez
żadnej obawy. Cieszył się nawet, że wnet się skończy ta
idiotyczna walka z Królem Cruxlonem, który przez to tylko, że
został oszukany przez łotrów z własnego królestwa pokonuje jakże
niebezpieczną w jego wieku drogę. I kiedy tak Napolcio wypatrywał
Króla Cruxlona pomiędzy głowami jego rycerzy, chwilami w głębi
serca żal mu się go robiło. Napolcio taki już był. Miał bardzo
dobre i wrażliwe serce. Nawet dla wroga.
Cruxlandscy
rycerze w pełnym uzbrojeniu wchodzili na szczyt dwójkami. Wchodzili
i wchodzili, i było ich już co najmniej pięćdziesięciu, a Króla
Cruxlona ciągle nie było widać. Ale po chwili oczom Napolcia i
jego druhów ukazała się lektyka z baldachimem niesiona przez
niewolników. Widok ten poraził Napolcia i już nie był pewien, czy
mu nadal Króla Cruxlona jest aż tak żal. Pewnym był natomiast, że
bardzo mu żal tych biednych niewolników. W jego królestwie
niewolnictwo było nie do pomyślenia. Jeszcze jego ojciec, Król
Jeremiasz, całkowicie zniósł niewolnictwo.
— Napolciu,
czy ty to widzisz? Co za bufoniasty bufon z tego Cruxlona! —
zawołał zniesmaczony Sławoj. — Nie dość, że się porywa do
żeniaczki jak szczerbaty na suchary, to jeszcze popatrz no, jaki
wygodny… Hańba! Toż on ciągle jeszcze niewolnictwa nie zniósł.
Jego postępowanie woła o pomstę do nieba! Brrr… brzydzę się
nim!
— Ucisz
się już Sławojciu! — rozkazał Napolcio. — Ja też jestem tym
zaskoczony, że widzę niewolników. Po jego ostatniej i sromotnie
przegranej bitwie z Królem Jeremiaszem, w spisanym Traktacie
Pokojowym, zniesienie niewolnictwa było warunkiem zachowania przez
niego dawnych granic królestwa. Ojciec mój był pewien, że Cruxlon
dotrzymał jego warunków. Widocznie po jego śmierci, Cruxlon uznał,
że Traktat Pokojowy nie musi już obowiązywać i na powrót
wprowadził niewolnictwo… Zaraz mu odpowiednio przypomnę o jego
wytycznych.
W
międzyczasie cała już kolumna cruxlandskich rycerzy stanęła na
szczycie. Okazało się, że lektykę z Królem Cruxlonem niesiono
gdzieś tak w połowie kolumny, gdyż za lektyką szło jeszcze tyle
samo prawie rycerzy co i przed. Ta przedziwna kolumna (jak na warunki
i otoczenie), zbliżała się coraz bardziej do Napolcia i jego
druhów. Rycerze szli wolnym krokiem i najwyraźniej żaden z nich
jeszcze nie zauważył, że ktoś nadchodzi z przeciwka. Nawet sam
Król Cruxlon nie spostrzegł jeszcze nikogo, choć miał najlepszą
możliwość obserwacji. Niesiony ponad głowami swych rycerzy oczy
miał o wiele wyżej niż oni. Nie widział jednak nikogo. No cóż,
widocznie na starość wzrok już nie ten.
Dopiero
po chwili, kiedy kolumna weszła na prosty odcinek szczytu, Napolcio
przyuważył na jej przedzie małe poruszenie wśród rycerzy.
Wreszcie kolumna zatrzymała się. Prowadzący kolumnę, zapewne
pierwszy rycerz Króla Cruxlona, odbił nagle od czoła i pobiegł do
tyłu. Biegł, aż zrównał się z lektyką swojego Króla. Przez
chwilę nic się nie działo. Rycerze stali nadal bez ruchu… Aż tu
nagle, coś się dziać zaczęło. Wprawdzie czoło kolumny i dalsi
jej rycerze nadal stali w bezruchu, ale lektyka z Królem Cruxlonem
wyraźnie drgnęła i wysunęła się nagle z kolumny. Niesiona
powoli przez umordowanych niewolników, najwyraźniej kierowała się
w jego stronę. Napolcio poczuł ulgę. — „Wreszcie zbliża się
punkt kulminacyjny całej tej bezsensownej zabawy” — pomyślał.
— „No, to pobawimy się nieco, drogi mój sąsiedzie, Królu
Cruxlandii… A potem szybko, jak najszybciej… do ukochanej mojej
polecę. Jak na skrzydłach”. — Napolcio uśmiechnął się do
swoich myśli, i nagle, ni stąd, ni zowąd, usłyszał ciche rżenie
Pegazusa za swymi plecami. Zaskoczony oglądnął się natychmiast i
zawołał:
— Patrzcie
kochani, mój przyjaciel koń też jest ze mną! On chyba umie czytać
w moich myślach… Jestem naprawdę szczęśliwym Królem… —
Napolcio musiał nagle przestać się zachwycać, bo gdy znów
popatrzył w kierunku zbliżającej się lektyki Króla Cruxlona, to
to, co zobaczył przy niej, wprawiło go w przerażenie. — Święty
Dygdy! A kogóż oni tam ciągną na linach…?! Ojcze Jeremiaszu,
błagam, tylko nie to… Chiooooruuuunek!
Napolcio
był tak potwornie przerażony nagłym widokiem swojego braciszka w
tym miejscu, a przede wszystkim w takich okolicznościach, iż miał
wrażenie, że serce wyskoczy mu z piersi. Nie zważał jednak na
siebie tylko puścił się od razu szaleńczym biegiem naprzeciw
bratu. Za nim popędził Sławoj i Papkoj. A ci byli jeszcze bardziej
przerażeni, gdyż zdali sobie sprawę, iż za ten właśnie okropny
widok, który tak bardzo przeraził ich ukochanego Króla oni są
odpowiedzialni.
Roland,
choć w ogóle nie zrozumiał, co się nagle stało, mimo to ruszył
niezwłocznie za Królem Napoleonem i jego druhami.
Pegazus,
podobnie jak Roland, też
nic nie zrozumiał, ale jak przystało na prawdziwego
rumaka Króla, puścił się natychmiast za swoim panem. Galopował
na samym końcu. A galopował pięknie, z ogonem podniesionym i z
rozwianą grzywą. Tworzył sobą wspaniałe białe tło dla
biegnącego w przedzie Króla Napoleona z płonącą pochodnią na
głowie i jego rosłych towarzyszy w połyskujących w słońcu
zbrojach.
Taki
właśnie obraz miał przed oczami Król Cruxlon. I trzeba przyznać,
iż obrazem tym był zaskoczony niesamowicie. Nie przez to, że
poruszył go jego artyzm, a gdzież tam. Króla Cruxlona nie
interesowało piękno ulotne. Nie potrafił go nawet zauważać. Jego
interesowało piękno tylko tych rzeczy, które mógł dotknąć, a
już najbardziej, które mógł posiąść. Widok biegnących w jego
kierunku zaskoczył go dlatego, że wśród nich rozpoznał Króla
Barbedetlandii. A takiego widoku się nie spodziewał. Nie
podejrzewał, że go tutaj zastanie, ba, został o tym nawet
zapewniony. Nie spodobało mu się to. Oj, nie! Ale w końcu zbytnio
się tym nie przejął, bo zaraz pomyślał, że ten fircyk nic mu
przecież nie może zrobić, mając tylko trzech rycerzy u boku. —
„Co najwyżej może mi nachuchać” — śmiał się w duchu. A
gdy przypomniał sobie, że ma dla niego niespodziankę, roześmiał
się w głos. I tak, śmiejąc się obrzydliwie, z wielkim
zadowoleniem patrzył jak dobiega akurat przed jego wielce szanowne
oblicze ze swoją marną trójką rycerzy i jednym koniem.
— Powitać
sąsiada, Wielkiego Króla Barbedetlandii! — zawołał, ciągle
rechocząc. — Co za ważne sprawy ciebie, Królu Napoleonie, tutaj
sprowadzają? Mam nadzieję, że nie te same co mnie. Bo muszę ci od
razu powiedzieć, że nie masz żadnych szans… Ale to żadnych!
— To
się okaże, Królu Cruxlandii! — Napolcio krzyknął w kierunku
lektyki i natychmiast podskoczył do skrępowanego sznurami
Chiorunka. — Chiorunek, braciszku mój kochany, co ci jest? Jesteś
ranny?
— Nic
mi nie jest — wyszeptał cicho podwójnie skrępowany Chiorunek.
Podwójnie, bo i związany i zawstydzony.
Jak to
się stało? Pojmali cię te łotry w naszej grocie? — dociekał
łamiącym się głosem i ze łzami w oczach Napolcio.
— No
wiee… esz… — zająknął się Chiorunek, nie wiedząc, co ma
rzec. W końcu zawstydził się jeszcze bardziej i spuścił głowę.
— Dobrze,
nic nie mów. Musisz odpocząć. Później mi o tym opowiesz… —
szepnął Napolcio braciszkowi do ucha. — Wiem, na co tych
barbarzyńców stać. I nie bój się już. Włos ci z głowy nie
spadnie. Nie pozwolę na to. Dam ja im nauczkę — wreszcie wrzasnął
na cały głos: — Już mi te łotry skończone za to zapłacą!
— Łotry?
Jakie łotry?! Kto jest łotrem?! — równie głośno wrzasnął
Król Cruxlon. — Chyba masz swojego braciszka na myśli. Bo
gorszego łotra nie ma jak on, który by się poważył podnieść
rękę na Króla Cruxlandii, i to jeszcze na terytorium jego
królestwa!
Napolcio,
słysząc słowa Króla Cruxlona, zaniemówił, bo też nie wiedział,
co ma powiedzieć. Tak bardzo był zszokowany tym, co usłyszał.
Spojrzał tylko z wyrzutem na Papkoja i Sławoja, a potem popatrzył
na Chiorunka. A patrząc na niego, chciał mu dać do zrozumienia,
jak bardzo jest na niego zły za jego karygodny wyczyn. Ale w końcu
sam już nie był pewien czy mu się to udało, bo nagle straszliwie
śmiać mu się zachciało.
Chiorunek
milczenie Napolcia przyjął za naganę, a że czuł się może nie
tyle winnym, co zawstydzonym, iż jego genialny pomysł znów nie
wypalił, spuścił tylko głowę i oczami wiercił dziurę w ziemi.
Otóż
okazało się, że Chiorunek całkiem bez winy jednak nie był. Kiedy
tylko Sławoj i Papkoj w ślad za Napolciem zniknęli na zachodniej
części zbocza, Chiorunek przystąpił do realizowania swojego
pomysłu. A pomysł miał nie byle jaki. I też w nie byle jakiej
sytuacji zrodził mu się w głowie. Było to wtedy, kiedy Chiorunek
zobaczył jak Napolcio w pojedynkę pognał Księżniczce Indii na
ratunek. Pozazdrościł mu wówczas bardzo, ale nie bohaterstwa, o
nie, bohaterski to Chiorunek był niezgorzej. Pozazdrościł mu
możliwości wykazania się bohaterstwem. Dlatego postanowił, że tu
i teraz, wszystkim musi wreszcie udowodnić, iż on, Książę
Melchior, jest ze wszech miar odważny i stać go na bohaterskie
czyny. I właśnie swoją odwagą zamierzał się tu i teraz wykazać.
Wręcz musiał się wykazać, gdyż ostatnie jego poczynania w tym
względzie, z powodów nie od niego zależnych, spełzły na niczym.
Chiorunek ciągle był zły na Papkoja, że mu przeszkodził ruszyć
za Napolciem do Boru Barde w poszukiwaniu Księżniczki Indii. Już
wtedy pokazałby wszystkim na co go stać. Ale nie, wstrętny Papkoj
nie dość, że go nie puścił i zaryglował w komnacie, to jeszcze
użył przebiegłego fortelu z gołębiami pocztowymi. Tych gołębi
Chiorunek nie mógł mu darować przede wszystkim. Dlatego też
szukał cały czas okazji, by w odwecie za te nieszczęsne gołębie
utrzeć nosa Papkojowi. No i okazja właśnie się nadarzyła. I to
jaka! Że ho, ho! Przy jednym ogniu mógł upiec dwie pieczenie. Z
uśmiechem na twarzy utrzeć Papkojowi jego długi kinol i jeszcze do
tego wykazać się odwagą godną bohatera. Tak że jak tylko
Napolcio odstawił ich na Pegazusie, by jak najszybciej wspiąć się
na zbocze Barddejów, Chiorunkowi wpadł do głowy pomysł zamydlenia
oczu Papkojowi, iż cierpi na lęk wysokości. Pomysł był prosty, a
jakże genialny się okazał. Bo też Papkoj uwierzył Chiorunkowi od
razu i Chiorunek, ku swej wielkiej radości (skrupulatnie przed
Papkojem skrywanej), mógł zostać sam u podnóża Barddejów. A
przecież oto mu chodziło. Chiorunek od razu przystąpił do
działania. Wszystkie trzy konie zaprowadził do groty i przywiązał
je do wystającego korzenia jakiegoś drzewa. A zanim wyszedł z
groty, w pośpiechu odczepił zwój liny z siodła swojego konia, i
całując go, wielce szczęśliwy wybiegł z nim na zewnątrz. Bo też
to nie był taki sobie zwykły zwój liny. To był bardzo ważny zwój
liny. Tak ważny, że Chiorunek jeździł z nim zawsze i wszędzie.
Ale o faktycznym powodzie — po co z nim jeździł, nikt nie miał
prawa wiedzieć. Chiorunek nigdy nikomu nie chciał się przyznać. A
powód był taki: kiedy tylko Chiorunek dowiedział się od swego
ojca, Króla Jeremiasza, jak to Cruxlandczycy wspaniałe potrafią
posługiwać się arkanem, potajemnie zrobił sobie podobny i w
tajemnicy przed wszystkimi ćwiczył rzuty pętlą. Dlatego też zwój
liny zabierał ze sobą wszędzie, bo gdy tylko nadarzała się
okazja, że mógł gdzieś w lesie albo w górach, choćby na chwilę
zostać sam, zawsze ćwiczył. A że ćwiczył już dobre cztery
lata, więc się wprawił i już całkiem dobrze trafiał pętlą w
cel. Od paru też lat ćwiczył fechtunek szablą i szpadą, ale te
ćwiczenia, choć nawet je lubił, to jednak nie dawały mu aż tyle
satysfakcji co ćwiczenia arkanem. Z takiej to przyczyny, że
fechtunek ćwiczył zawsze z Papkojem i Sławojem, i najpierw pod
czujnym okiem ojca, Króla Jeremiasza, a potem, pod jeszcze
czujniejszym i wszystko widzącym, sokolim okiem Napolcia. Nic więc
w tym dziwnego, że ćwiczenia z arkanem sprawiały mu o wiele więcej
przyjemności. Sam dla siebie był i nauczycielem i uczniem. A że
potajemnie ćwiczył, dochodził do tego jeszcze dreszczyk emocji,
jakiego przy fechtunku nie doświadczał. Chiorunek odczuwał podobny
dreszczyk emocji i teraz, kiedy w pojedynkę, w pełnym rynsztunku,
stanął u stóp Barddejów. Z uśmiechem na twarzy ścisnął
rękojeść wystającej z pochwy szabli przytroczonej do pasa przy
lewym boku, poprawił zwój liny, który przymocował do pasa przy
prawym boku, wziął głęboki oddech... i ruszył do boju.
Zadowolony z siebie, pognał nie na zachodnie zbocze lecz na
wschodnie, po to, żeby przypadkiem go Napolcio nie przyuważył,
albo co nie daj Bóg, Papkoj albo Sławoj. Wspinając się do góry,
miał ogromną nadzieję, że wreszcie zrobi użytek ze swych
umiejętności i zadziwi wszystkich. Marzyło mu się też, by
pokazać tym wszystkim Cruxlandczykom, łażącym po zboczu, że oto
on, Książę Barbedetlandii, Melchior Barbedet, potrafi to samo co i
oni. I to jeszcze jak potrafi! Chiorunek, pokonując wschodnie zbocze
i pnąc się coraz wyżej, nie wiedział jeszcze jakiego czynu
bohaterskiego dokona. W tym akurat momencie najważniejsze dla niego
było to, że zrobił Papkoja na szaro i drugą stroną zbocza
zmierza na szczyt. A że święcie wierzył, iż tym razem czynu
bohaterskiego dokona jak nic, więc się nie martwił tym, co
przyjdzie mu zrobić. Wierzył, że czas i okoliczności same mu
wskażą jaki czyn to będzie i kiedy ma zacząć czynu tego
dokonywać. Na już wystarczyło mu, że był wręcz pewien, iż czyn
ten będzie wielki. Dzięki któremu, on sam stanie się wielki w
oczach wszystkich, a przede wszystkim w oczach swej przyszłej
szwagierki, Księżniczki Indii. Z tymi myślami, w wyśmienitym
nastroju i z przyklejonym uśmiechem na twarzy zmierzał ku swej
chwale… Ale będąc już gdzieś tak w połowie góry, mina mu
niestety zrzedła, bo nagle zobaczył uciekających Cruxlandczyków,
a tuż za nimi goniących ich Papkoja i Sławoja. Ledwie zdążył
się skryć przed nimi w załomie skalnym. Stał tam w ukryciu i
obserwował tę scenę wściekły jak stu diabłów. Bo jakże to
tak? Ten wstrętny Papkoj i nie dużo lepszy od niego Sławoj
zabierają mu jego robotę. Przecież to on miał zająć się
Cruxlandczykami. Ale kiedy tak dłużej przyglądał się
uciekającym, doszedł w końcu do wniosku, że to tylko jakieś
nieopierzone, a już na pewno nieuzbrojone obdartusy cruxlandskie,
więc przed takimi nie ma co pokazywać na co go stać. Szkoda by
było jego wysiłku. Postanowił poczekać na lepszą okazję. Postał
w ukryciu jeszcze jakiś czas i kiedy zobaczył, że Papkoj i Sławoj
wracają tą samą drogą na zachodnią część zbocza, ucieszył
się. — „No, to droga wolna. Teraz już spokojnie mogę piąć
się w kierunku szczytu, a i zapewne, chwały” — pomyślał i już
chciał wyjść z załomu skalnego, kiedy usłyszał nagle jakieś
odgłosy. Wyglądnął zza skały, i to co zobaczył, w pierwszej
chwili go przeraziło. Ale tylko na moment, bo przecież do tchórzy
nie należy. Otóż zobaczył, jak Papkoj i Sławoj oplątują linami
dwóch cruxlandskich rycerzy. Najprawdziwszych rycerzy, nie żadnych
tam obdartusów. I gdy to przerażenie, które go na tmalutką
chwilkę ogarnęło mu przeszło, na to miejsce wnet przyszła
zazdrość. Bo jakże to tak? Przecież to on powinien pokazać im
jak potrafi posługiwać się arkanem. Wszędzie ten Papkoj i Sławoj!
Och, jakże miał ich dość. Na szczęście oni nie zabawiali się
długo cruxlandskimi rycerzami, bo skrępowanych linami przywiązali
do słupów skalnych i odeszli. Chiorunek odczekał chwileczkę, aż
Papkoj i Sławoj znikną już na dobre. I gdy się upewnił, że tak
jest, wyskoczył ze swojego ukrycia i pognał do związanych rycerzy.
Stanął przed nimi na szeroko rozstawionych nogach i bez żadnego
lęku, rozkazał im natychmiast mówić o co tu chodzi i po co wleźli
na terytorium Barbedetlandii. Żaden z nich jednak nie chciał nic
mówić. Jakby wody nabrali w usta. Wtedy Chiorunek się zeźlił,
wyciągnął szablę z pochwy i przyłożył ją jednemu z nich do
gardła. Wtedy ten nieszczęśnik, a okazało się, że był nim
akurat książę Karol, bratanek Króla Cruxlona, z błaganiem o
darowanie mu życia wyśpiewał wszystko (i to nawet w
barbedetlanskim języku), bluźniąc przy tym na swego starego stryja
za jego spóźnione zapędy do ożenku. Chiorunek był bardzo
zszokowany tym co usłyszał. W pierwszej chwili chciał pędzić do
Napolcia i ostrzec go przed Królem Cruxlonem, ale po chwili
pomyślał, że oto nadarza się wspaniała okazja, by wreszcie
wykazał się swoją odwagą. Postanowił więc samemu powstrzymać
Króla Cruxlona przed jego niecnym czynem. A żeby go powstrzymać,
domyślał się, że musi go też jakoś przetrzymać, i to na tak
długo, aż Napolcio sprowadzi Księżniczkę Indię ze szczytu
Barddejów. A potem, wziąć nogi za pas i ratować własne życie.
Jak postanowił, tak zaczął robić. Ale zanim zaczął, jeszcze raz
groźnie popatrzył na dwóch cruxlandskich rycerzy, zamachnął się
szablą, i nagle… odskoczył od nich i pobiegł w górę,
zostawiając ich, ku ich bezgranicznej uldze — przy życiu.
Chiorunek nie miał zamiaru pozbawiać ich życia. Gdzieżby mu takie
rzeczy do głowy miały przyjść. Wszystkie inne, ale nie takie.
Chiorunek
nie był zdolny do zadawania komukolwiek bólu, a co dopiero do
pozbawiania kogoś życia. Zawsze pragnął zostać rycerzem, ale
takim, który zło zwalczać będzie dobrem — bez przelewu krwi.
Kiedy
bratanek Króla Cruxlona i jego kompan zobaczyli jak Chiorunek znika
za krzewami, odetchnęli z przeogromną ulgą, gdyż cały czas
truchleli ze strachu, że taki niewyżyty gołowąs będzie się
chciał na nich powyżywać. Ale kiedy strach już im minął wraz z
odejściem Chiorunka, poczuli nagle ogromną wściekłość. Bo co
też ten niby-rycerz sobie myśli, oni zdradzili własnego Króla, a
on zostawił ich dalej związanych? Ale w końcu zrozumieli, że nie
mogą mieć do niego o to pretensji. Na jego miejscu zrobiliby to
samo… albo o wiele gorzej. Zdawali sobie sprawę, że są winni,
przebywając bezprawnie na terenie Barbedetlandii. Mieli jednak
wielką nadzieję, że wybawienie kiedyś przyjdzie.
Chiorunek
dowiedziawszy się o planach Króla Cruxlona, postanowił jak
najszybciej dostać się na szczyt góry. Wierzył, że Król Cruxlon
tam jeszcze nie dotarł. Miał zamiar do tego też i nie dopuścić.
Dlatego wspinał się po zboczu w ogromnym pośpiechu. Wnet stanął
na szczycie. Rozglądnął się dookoła. Nikogo nie było widać.
Słyszał wprawdzie najpierw rżenie koni, a potem donośny śmiech,
ale domyślał się, że te odgłosy docierają do niego od
zachodniej części szczytu i że z pewnością pochodzą od orszaku
królewskiego Króla Virginusa. Bo przecież nikt normalnie nie
wybrałby się z końmi na Barddeje. I jak go rżenie koni na
początku trochę przeraziło, to gdy usłyszał gromki i przeciągły
śmiech, od razu zrobiło mu się lżej na duszy. Pobiegł wtedy
ochoczo nad zbocze góry po stronie Cruxlandii. Chciał sprawdzić
czy Król Cruxlon się nie zbliża. Nic tam jednak nie zauważył.
Pomyślał, że to i dobrze, bo będzie mógł odsapnąć. Czuł się
nieco zmęczy wspinaczką. Będzie miał też czas, aby się
porządnie przygotować na przybycie Króla Cruxlona. Usiadł więc
sobie na ziemi i odpoczywał. Ale wzroku z cruxlandskiego zbocza nie
spuścił. Siedział tak dobrą chwilę. Czuł się już całkowicie
wypoczęty, a Cruxlona ciągle ani widu, ani słychu. W końcu to
czekanie zaczęło go nudzić. Bo ileż można czekać? Emocje go
rozpierały, krew buzowała w żyłach, a tu nic się nie dzieje.
Postanowił dłużej nie czekać, tylko tak jak to zrobili
Cruxlandczycy, naruszyć granice między królestwami. — „A co
tam, im wolno a mnie nie?” — pomyślał. — „Zresztą, ja to
zrobię w pojedynkę, nie tak jak oni, całą hałastrą latają po
naszym zboczu”. — Chiorunek usprawiedliwił się w myślach i
zaczął schodzić po zboczu Cruxlejów. Zszedł gdzieś tak do
połowy zbocza, kiedy usłyszał, że ktoś nadchodzi. Natychmiast
ukrył się w szczelinie skalnej. Stamtąd też zaczął obserwować
niższe partie zbocza. Po niedługiej chwili oczom jego ukazali się
pierwsi rycerze Króla Cruxlona. Chiorunek poczuł dreszcz emocji na
plecach. Przywarł do skały i zaczął odczepiać od pasa swój
arkan. Szło mu to nieco opornie, gdyż ręce mu drżały. Lecz nie
ze strachu. Gdzieżby tam ze strachu? Ręce mu drżały z ogromnych
emocji, które potęgowały się w nim z minuty na minutę. Bo oto
on, Książę Barbedetlandii, Melchior Barbedet, za chwilę weźmie
los swojego brata, Króla Napoleona I i jego przyszłej żony,
Księżniczki Indii, w swe ręce. Chiorunek był pewien, że tego
dokona. Czuł to całym sobą. Czuł, że nikt nie byłby w stanie go
teraz powstrzymać. Nawet Papkoj. W pełnym pogotowiu zaczaił się w
swojej kryjówce i czekał. Czekał na najodpowiedniejszy moment, w
którym będzie mógł zadać cios złym zamiarom Króla Cruxlandii.
Moment ten zbliżał się nieuchronnie. Chiorunek zacisnął rękę
na arkanie… Lecz co to? Rycerze idą i idą dwójkami, a Króla
Cruxlona nie widać. Podenerwowany, wychylił się bardziej i
wyglądnął zza skały. Wtedy nieco poniżej zobaczył lektykę.
Domyślił się, że król Cruxlon musi w niej siedzieć… Oj, nie
spodobało mu się to, bo lektyka była z baldachimem. Zdał więc
sobie sprawę, że ciężko mu będzie arkanem celnie rzucić. —
„Nic to” — stwierdził po chwili zastanowienia. — „Dam
radę. A jak go już ściągnę na ziemię, doskoczę do niego
natychmiast i przyłożę mu szablę do jego królewskiego
gardziołka. A wszystkim rycerzom każę natychmiast zejść z
powrotem w dół, bo jak nie, to postraszę ich, że ich Król straci
życie. No a potem poprowadzę Króla Cruxlona jak pieska na sznurku,
popędzając go oczywiście szablą, na sam szczyt, i dalej, na nasze
zbocze. I jak zobaczę, że Napolcio sprowadził już Księżniczkę
Indię wraz z jej orszakiem w dół, wtedy uwolnię niedoszłego męża
mojej przyszłej szwagierki. A sam wezmę nogi za pas i popędzę z
wieścią o moim bohaterskim czynie do Napolcia i całej reszty…
Niech sobie Papkoj nie myśli… Żeby tak dzielnego rycerza
gołębiami omamić? No, pomysł wyborny. A teraz do dzieła, dzielny
rycerzu”. — Myśli te zagrzały Chiorunka do walki. Nie bał się.
No, może troszeczkę. Czuł przede wszystkim ogromne podniecenie. A
podniecenie to sprawiało mu nieznaną do dej pory przyjemność.
Czuł jak serce mu wali, i niczym dobosz na bębnach, wybija rytm do
rozpoczęcia walki. Chiorunek odsunął się od skały. Musiał mieć
odpowiednio dużo miejsca, by arkan wprawić w ruch i móc celnie nim
rzucić. A że miał dodatkowe utrudnienie ze względu na baldachim,
musiał się więc przygotować do rzutu z wielką precyzją. Musiał
też uważać, aby go któryś z rycerzy nie przyuważył. Ale kiedy
zobaczył, że wszyscy mają głowy pochylone i patrzą tylko pod
nogi, by się nie pośliznąć na kamieniach, zadowolony, wyszedł z
kryjówki i stanął w szerokim rozkroku, trzymając arkan w
pogotowiu. Chiorunek czuł jak mu krew pulsuje w skroniach. Bo oto
nadchodzi ta chwila… Chwila jego bohaterskiego czynu… Lektyka z
Królem Cruxlonem zbliżała się coraz bardziej. Wreszcie Chiorunek
miał ją w zasięgu rzutu arkanem. A wtedy… zaparł się mocno
nogami, prawą ręką rozkręcił pętlę arkanu wysoko nad głową
i… rzucił nią z precyzją godną mistrza. Pętla arkanu z cichym
świstem poszybowała w powietrzu. Poleciała wprost na niczego
niespodziewającego się Króla Cruxlona. To, co się stało w
następstwie ataku Chiorunka na Jego Królewską Mość Króla
Cruxlandii trudno opisać. Pętla arkanu, i owszem, celnie doleciała
do celu, z tym że zawadziła leciutko o jeden ze słupków
podtrzymujących baldachim, odbiła się od niego i zamiast spaść
na Króla, spadła na dwóch z ośmiu niewolników niosących
lektykę. Niewolnikami zarzuciło. Lektyka zsunęła im się z
ramion, uchwyty za które trzymali wymsknęły im się z rąk i
nieszczęśnicy z wrzaskiem padli na ziemię. W wyniku ich upadku,
lektyka przechyliła się niebezpiecznie i… Wielmożny Król
Cruxlandii wysypał się z niej prosto na leżących niewolników.
Popłoch się zrobił niesamowity. Rycerze natychmiast obstąpili
leżącego Króla i próbowali go podnieść. Lecz Król Cruxlon był
tak zaskoczony tą nagłą zmianą pozycji, że w ogóle nie
kontaktował i podnieść się nie dał. Leżał wyłożony na
grzbietach niewolników i wytrzeszczonymi oczami patrzył tylko na
swych rycerzy, sapiąc przy tym jak miech kowalski. Nic dziwnego.
Każdy na jego miejscu byłby zaskoczony. I to jeszcze jak. Zważywszy
na to, że Król Cruxlon akurat ucinał sobie drzemkę, chcąc
odpocząć po polowaniu i nabrać sił przed tak ważnym dla niego
wydarzeniem… A tu z nagła takie przebudzenie. Istny szok!...
Rycerze Króla Cruxlona straszliwie byli przerażeni jego wypadkiem.
Nie spodziewali się, że coś podobnego może się ich Królowi
przytrafić. Jednak jak na rycerzy przystało, zachowali na tyle
zimnej krwi, że od razu zorientowali się co się stało. Popatrzyli
dokąd prowadzi lina arkanu i zrazu namierzyli stojącego przy
szczelinie skalnej Chiorunka. I jak po nici do kłębka, ruszyli
hurmem w jego kierunku.
Chiorunek
stał z rozdziawioną buzią i nie mógł zrobić kroku. Nogi wrosły
mu w ziemię. Patrzył tylko błędnym wzrokiem na zbliżających się
rycerzy, i nic. Stał dalej. Bez ruchu, niczym słup soli. Ale kiedy
rycerze prawie już do niego dobiegali, przeklinając go okrutnie,
nagle oprzytomniał. Dotarło wreszcie do niego co się stało i co
go czeka. Z wrażenia aż podskoczył i bez namysłu wziął nogi za
pas. Rycerze puścili się za nim. Ale Chiorunek, zwinny jak
małpiątko, wskoczył na skały i zaczął się po nich wspinać,
odstawiając ich na coraz to większą odległość… I nagle, kiedy
był już prawie pewien, że uda mu się uciec, poczuł mocne
szarpnięcie. Odgadł od razu, co jest tego powodem. Arkan! Został
schwytany na arkan. Momentalnie spadł ze skały. Turlał się chwilę
po zboczu i zatrzymał się dopiero pod nogami rozwścieczonych
rycerzy. Wtedy mu całe dzieciństwo przed oczami przeleciało.
Skulił się w kłębuszek i krzyknął:
— Mamo,
Królowo Matko, ratuj!
Stojących
nad Chiorunkiem rycerzy krzyk jego przyprawił o konfuzję.
Natychmiast przestali go przeklinać. Pochylili się nad nim i
zaczęli mu się dokładnie przyglądać. Wreszcie jeden z nich
zawołał:
— Książę
Barbedetlandii! — i speszony okrutnie ledwo słyszalnym szeptem
dodał: — Widzicie jego hełm?
Otóż
zwyczajem ówczesnych czasów, jedynie książęta krwi królewskiej
nosili takie hełmy jaki miał Chiorunek. Hełmy w tak kunsztowny
sposób zdobione były oznaką godności. A Chiorunek na swym hełmie,
tuż nad przyłbicą, miał dodatkowo wyryty jeszcze herb królewski.
Herb Dynastii Barbedetów. Główny motyw tego herbu to: serce z
okiem po środku otoczone kulą — symbolem wszechświata. Herb ten,
to jednocześnie motto Dynastii Barbedetów. Zawarte ono było w
herbie od zawsze, od zarania dziejów tej dynastii. Wszyscy królowie
z pocztu królów barbedetlandskich miłościwie panowali
Barbedetlandią, szczycąc się swoim herbem i przestrzegając słów
motta. Słowa ich motta były proste, a jakże wzniosłe w swej
wymowie. Mówiły: — „Sercem patrz na wszystko co cię otacza”…
— Tylko tyle i aż tyle… Każdy król w dniu swojej koronacji
przysięgał na herb Barbedetów, że nigdy go hańbą nie splami i
że będzie panował nad królestwem zgodnie ze słowami motta. I jak
z wielowiekowej historii Dynastii Barbedetów wynika, żaden z
królów, jak dotychczas, nie zbrukał ani swego herbu ani swego
motta...
ciąg dalszy nastąpi