niedziela, 20 stycznia 2019

Barbedetlandia. Miłość Króla Napoleona (VII/XI)



Napolcio poczuł, że krew gotuje mu się w żyłach. Bo też stała się rzecz najgorsza. Król Cruxlon ze swoimi po zęby uzbrojonymi rycerzami był już tuż-tuż, a jego rycerze byli ciągle jeszcze u podnóża góry. Wściekłość ogarniała go coraz bardziej. Ale cóż było robić? Nie było wyjścia, musiał stawić czoła sytuacji. W pośpiechu zeskoczył ze skrzyni i w pierwszym odruchu, chciał biec do Księżniczki Indii. Miał nadzieję, że zdąży przynajmniej ją samą sprowadzić w dół. A potem, gdy ją przekaże w ręce troskliwej Zefci, wróci na szczyt Barddejów i osobiście rozprawi się z Królem Cruxlonem.
Biegnący w szaleńczym tempie Sławoj, jakby wyczuł, co jego Król będzie chciał zrobić i jeszcze zanim dobiegł do pierwszego kręgu rycerzy virginislandskich, zaczął krzyczeć:
Nie! Napolciu, nie! Pozostań na miejscu!
Napolcio znieruchomiał. Co też to może oznaczać? Dlaczego ma pozostać na miejscu? Nie wytrzymał tej niepewności i zaczął się przedzierać pomiędzy też już zaniepokojonymi virginislandskimi rycerzami i dworzanami. Roland podążał za nim. Kiedy Napolcio wydostał się na zewnątrz kręgów, Sławoj już dobiegł.
Sławoj, gadaj natychmiast, co się dzieje! — rozkazał.
Zdążyłem zobaczyć jak kilkunastu rycerzy Króla Cruxlona chyłkiem przemknęło po szczycie i pobiegło na zbocze naszej góry — wysapał Sławoj zziajany okrutnie. — Dopóki nasi rycerze nie nadejdą będzie bezpieczniej jak tutaj pozostaniesz wraz z Księżniczką Indią. Nie zdążyłbyś uciec. Zresztą, chyba ze setka rycerzy z Królem Cruxlonem lada moment wejdzie na szczyt. Myślę, że najlepiej będzie nam wszystkim tutaj pozostać, jakby nigdy nic. Nie pokażemy im, że się ich wystraszyliśmy. O nie! Niech sobie nie myślą! Spróbujemy najpierw niby to negocjować z Królem Cruxlonem, a właściwie, to będziemy działać na zwłokę. Będziemy specjalnie przeciągać negocjacje tak długo, aż nasi rycerze staną na szczycie. A potem to my im już pokażemy gdzie raki zimują… Niech sobie nie myślą! Liczebnie będziemy silniejsi. W mig przepędzimy ich z powrotem do ich królestwa. A staremu Królowi Cruxlonowi wybijemy z głowy żeniaczkę raz na zawsze… Co za zepsuty staruch? Jak on w ogóle śmie myśleć, że mógłby Księżniczkę Indię pojąć za żonę? Żeby go nie wiem co…
Cicho już Sławoj, nie żołądkuj się tak! — Napolcio uspakajając przyjaciela, sam siebie chciał uspokoić. — Masz rację, będę negocjował, a ty mi będziesz podpowiadał tematy negocjacji. Roland, ty też wymyślaj, co tylko się da. Bo musisz wiedzieć, że Król Cruxlon jest bezgranicznie zachłanny na wszelakie dobra materialne, więc można mu obiecywać cuda niewidy i różnościami oczy mydlić, a on będzie z rozdziawionymi ustami słuchał i analizował. Mój ojciec, Król Jeremiasz, znał go bardzo dobrze i nieraz mi o nim opowiadał. Stąd wiem, że Król Cruxlon choć należy do bardzo walecznych królów, to jednak jego waleczność przegrywa z przeogromną jego zachłannością. I właśnie w ten jego słaby punkt musimy uderzyć. Na początku sam zacznę wodzić go na pokuszenie, ale gdy zacznie mi brakować konceptu, podpowiadajcie mi… Aha, ale najpierw, Rolandzie, idź do Hrabiny Amoroso i poproś ją w moim imieniu, aby zajęła się Księżniczką Indią, bo ja chyba raczej nie powinienem teraz do niej iść… Nie umiem kłamać, a nie chciałbym ją prawdą przerazić. Najlepiej będzie, kiedy Hrabinę Amoroso zniesiesz do niej do jamy. Z pewnością będzie jej wtedy raźniej. I niech Hrabina użyje swych umiejętności dyplomatyzowania, byleby tylko Księżniczka się nie zorientowała, że coś złego się dzieje i nie myślała, że znów jest w niebezpieczeństwie...
W żadnym niebezpieczeństwie! — wpadł Królowi w słowo Papkoj, który wyrósł nagle przed nim jak spod ziemi. — O żadnym niebezpieczeństwie mowy być nie może. Nasi rycerzy niebawem dotrą na szczyt. Czujki na szczęście znajdowały się na właściwym miejscu i natychmiast zrozumiały twój rozkaz. Potwierdziły to umówionym znakiem. Tak że tylko patrzeć, jak przy twoim boku staną. A wtedy to my pokażemy tym durniom cruxlandskim gdzie jest ich miejsce. A o Królu Cruxlonie, to nawet boję się wspominać, bo mnie zrazu taka furia bierze, żem gotów gnać mu już naprzeciw, by nauczyć starucha siły na zamiary mierzyć. Jak w ogóle temu staremu niedołędze mogło przyjść do głowy, że może pojąć za żonę tak młodą i piękną Księżniczkę? Chyba ta jego wszeteczna zachłanność i bufonada całkiem mu już umysł wyżarły i teraz nie potrafi pojąć, że przecież istnieją jakieś granice przyzwoitości… Co za obleśny bufon!
Już dobrze Papkojciu, uspokój się! — Napolcio poklepał przyjaciela po ramieniu. — Ważne, że moi rycerze niebawem dotrą. Wprawdzie będą mieli na zboczu małą przeprawę z rycerzami Króla Cruxlona, bo tak jak Sławoj mówi, już ich tam kilkunastu jest... Ale co to dla moich rycerzy. Dadzą radę. Z pewnością rozprawią się z nimi odpowiednio i szybko. A potem… potem zobaczymy, co zrobimy z tymi intruzami. Jedno jest pewne, że zrobić musimy, bo nie może być tak, aby byli bezkarni… No, Rolandzie, ruszaj do Hrabiny Amoroso i załatw szybciutko tę delikatną sprawę. A po załatwieniu wracaj tu do nas. We czwórkę wyjdziemy Królowi Cruxlonowi naprzeciw.
Po krótkiej chwili Napolcio ze Sławojem i Papkojem oraz z Rolandem ruszyli na spotkanie z Królem Cruxlonem. Napolcio szedł z głową podniesioną, z uśmiechem na twarzy. Krok miał pewny i dziarski, jak na prawdziwego króla przystało. Och, żeby go tak Księżniczka India mogła teraz widzieć. Wyglądał wspaniale, aż blask bił od niego. Nie tylko przez to, że promyki słońca igrały na jego złotej zbroi i że pochodnia ciągle płonęła cudownym ogniem na jego głowie, nie, nie tylko. Bił od niego jakiś taki wewnętrzny blask. Blask człowieka o dobrym i życzliwym sercu, o wrażliwej i pięknej duszy.
Virginislandcy rycerze i dworzanie oczu oderwać nie mogli od Króla Napoleona. Oczarowani byli jego wspaniałym, dostojnym wyglądem, jego postawą, jakże wzniosłą. Oczarowani byli magiczną aurą, jaką wokół siebie roztaczał. Król Napoleon stał się dla nich ze wszech miar idolem. Wpatrując się w niego, sami poczuli się jakoś tak milej i przyjemniej, ba, poczuli się wręcz uroczyście. Poczuli się potrzebni i ważni. Biorą przecież udział we wspaniałym spektaklu. W spektaklu, w którym są nie tylko widzami, są też poniekąd jego współtwórcami. Jak urzeczeni patrzyli za oddalającym się Królem i jego trzema postawnymi towarzyszami u boku. Patrzyli też za oddalającym się wiernym koniem Króla, który podążał za swym panem w niewielkiej odległości i machał dostojnie swym pięknym, białym ogonem niczym dyrygent batutą. Wspaniały był to widok. Wszyscy patrzyli z zapartym tchem i bezwiednie wyciągali szyje coraz bardziej, byleby jak najdłużej widok ten mieć przed oczami. Nie tylko po to, aby nasycić swe oczy, ale też po to, by wzrokiem odprowadzić swojego idola, który zmierza na spotkanie ze złem, z jakim musi się zmierzyć. I wszyscy też całym sercem i duszą życzyli mu powodzenia.
Napolcio nie pomiarkował nawet, że Pegazus również dotrzymuje mu kroku i że w niewielkim oddaleniu człapie za jego plecami. Rozmyślał o spotkaniu z Królem Cruxlonem. Marzył, aby jak najszybciej mieć to spotkanie za sobą i móc pędzić do Księżniczki Indii i zająć się nią wreszcie z należnym jej szacunkiem. Tak rozmyślając, szedł sprężystym krokiem i nie spostrzegł nawet, że na wschodniej części szczytu zaczynają się już wyłaniać pierwsi rycerze Króla Cruxlona. Dopiero przeciągły syk Sławoja sprawił, że popatrzył w tamtym kierunku.
No, to przywitajmy Króla Cruxlona! — zawołał i zatrzymał się momentalnie. — Tutaj poczekamy na Jaśnie Wielmożnego Króla Cruxlandii. Tyle mu chyba miejsca wystarczy, by się mógł pomieścić wraz ze swą liczebną drużyną rycerzy. Dalej go nie przepuścimy, żeby nie wiem co... Nie może się zbliżyć do Księżniczki Indii.
Niechby tylko spróbował, to mu osobiście gnaty policzę! — ryknął Sławoj.
A ja ci pomogę liczyć — zapewnił Roland.
A nie myślcie, że ja będę stał z boku i tylko liczeniu waszemu się przyglądał — oznajmił stanowczo Papkoj.
Napolcio przypatrywał się wchodzącym na szczyt cruxlandskim rycerzom bez żadnej obawy. Cieszył się nawet, że wnet się skończy ta idiotyczna walka z Królem Cruxlonem, który przez to tylko, że został oszukany przez łotrów z własnego królestwa pokonuje jakże niebezpieczną w jego wieku drogę. I kiedy tak Napolcio wypatrywał Króla Cruxlona pomiędzy głowami jego rycerzy, chwilami w głębi serca żal mu się go robiło. Napolcio taki już był. Miał bardzo dobre i wrażliwe serce. Nawet dla wroga.
Cruxlandscy rycerze w pełnym uzbrojeniu wchodzili na szczyt dwójkami. Wchodzili i wchodzili, i było ich już co najmniej pięćdziesięciu, a Króla Cruxlona ciągle nie było widać. Ale po chwili oczom Napolcia i jego druhów ukazała się lektyka z baldachimem niesiona przez niewolników. Widok ten poraził Napolcia i już nie był pewien, czy mu nadal Króla Cruxlona jest aż tak żal. Pewnym był natomiast, że bardzo mu żal tych biednych niewolników. W jego królestwie niewolnictwo było nie do pomyślenia. Jeszcze jego ojciec, Król Jeremiasz, całkowicie zniósł niewolnictwo.
Napolciu, czy ty to widzisz? Co za bufoniasty bufon z tego Cruxlona! — zawołał zniesmaczony Sławoj. — Nie dość, że się porywa do żeniaczki jak szczerbaty na suchary, to jeszcze popatrz no, jaki wygodny… Hańba! Toż on ciągle jeszcze niewolnictwa nie zniósł. Jego postępowanie woła o pomstę do nieba! Brrr… brzydzę się nim!
Ucisz się już Sławojciu! — rozkazał Napolcio. — Ja też jestem tym zaskoczony, że widzę niewolników. Po jego ostatniej i sromotnie przegranej bitwie z Królem Jeremiaszem, w spisanym Traktacie Pokojowym, zniesienie niewolnictwa było warunkiem zachowania przez niego dawnych granic królestwa. Ojciec mój był pewien, że Cruxlon dotrzymał jego warunków. Widocznie po jego śmierci, Cruxlon uznał, że Traktat Pokojowy nie musi już obowiązywać i na powrót wprowadził niewolnictwo… Zaraz mu odpowiednio przypomnę o jego wytycznych.
W międzyczasie cała już kolumna cruxlandskich rycerzy stanęła na szczycie. Okazało się, że lektykę z Królem Cruxlonem niesiono gdzieś tak w połowie kolumny, gdyż za lektyką szło jeszcze tyle samo prawie rycerzy co i przed. Ta przedziwna kolumna (jak na warunki i otoczenie), zbliżała się coraz bardziej do Napolcia i jego druhów. Rycerze szli wolnym krokiem i najwyraźniej żaden z nich jeszcze nie zauważył, że ktoś nadchodzi z przeciwka. Nawet sam Król Cruxlon nie spostrzegł jeszcze nikogo, choć miał najlepszą możliwość obserwacji. Niesiony ponad głowami swych rycerzy oczy miał o wiele wyżej niż oni. Nie widział jednak nikogo. No cóż, widocznie na starość wzrok już nie ten.
Dopiero po chwili, kiedy kolumna weszła na prosty odcinek szczytu, Napolcio przyuważył na jej przedzie małe poruszenie wśród rycerzy. Wreszcie kolumna zatrzymała się. Prowadzący kolumnę, zapewne pierwszy rycerz Króla Cruxlona, odbił nagle od czoła i pobiegł do tyłu. Biegł, aż zrównał się z lektyką swojego Króla. Przez chwilę nic się nie działo. Rycerze stali nadal bez ruchu… Aż tu nagle, coś się dziać zaczęło. Wprawdzie czoło kolumny i dalsi jej rycerze nadal stali w bezruchu, ale lektyka z Królem Cruxlonem wyraźnie drgnęła i wysunęła się nagle z kolumny. Niesiona powoli przez umordowanych niewolników, najwyraźniej kierowała się w jego stronę. Napolcio poczuł ulgę. — „Wreszcie zbliża się punkt kulminacyjny całej tej bezsensownej zabawy” — pomyślał. — „No, to pobawimy się nieco, drogi mój sąsiedzie, Królu Cruxlandii… A potem szybko, jak najszybciej… do ukochanej mojej polecę. Jak na skrzydłach”. — Napolcio uśmiechnął się do swoich myśli, i nagle, ni stąd, ni zowąd, usłyszał ciche rżenie Pegazusa za swymi plecami. Zaskoczony oglądnął się natychmiast i zawołał:
Patrzcie kochani, mój przyjaciel koń też jest ze mną! On chyba umie czytać w moich myślach… Jestem naprawdę szczęśliwym Królem… — Napolcio musiał nagle przestać się zachwycać, bo gdy znów popatrzył w kierunku zbliżającej się lektyki Króla Cruxlona, to to, co zobaczył przy niej, wprawiło go w przerażenie. — Święty Dygdy! A kogóż oni tam ciągną na linach…?! Ojcze Jeremiaszu, błagam, tylko nie to… Chiooooruuuunek!
Napolcio był tak potwornie przerażony nagłym widokiem swojego braciszka w tym miejscu, a przede wszystkim w takich okolicznościach, iż miał wrażenie, że serce wyskoczy mu z piersi. Nie zważał jednak na siebie tylko puścił się od razu szaleńczym biegiem naprzeciw bratu. Za nim popędził Sławoj i Papkoj. A ci byli jeszcze bardziej przerażeni, gdyż zdali sobie sprawę, iż za ten właśnie okropny widok, który tak bardzo przeraził ich ukochanego Króla oni są odpowiedzialni.
Roland, choć w ogóle nie zrozumiał, co się nagle stało, mimo to ruszył niezwłocznie za Królem Napoleonem i jego druhami.
Pegazus, podobnie jak Roland, też nic nie zrozumiał, ale jak przystało na prawdziwego rumaka Króla, puścił się natychmiast za swoim panem. Galopował na samym końcu. A galopował pięknie, z ogonem podniesionym i z rozwianą grzywą. Tworzył sobą wspaniałe białe tło dla biegnącego w przedzie Króla Napoleona z płonącą pochodnią na głowie i jego rosłych towarzyszy w połyskujących w słońcu zbrojach.
Taki właśnie obraz miał przed oczami Król Cruxlon. I trzeba przyznać, iż obrazem tym był zaskoczony niesamowicie. Nie przez to, że poruszył go jego artyzm, a gdzież tam. Króla Cruxlona nie interesowało piękno ulotne. Nie potrafił go nawet zauważać. Jego interesowało piękno tylko tych rzeczy, które mógł dotknąć, a już najbardziej, które mógł posiąść. Widok biegnących w jego kierunku zaskoczył go dlatego, że wśród nich rozpoznał Króla Barbedetlandii. A takiego widoku się nie spodziewał. Nie podejrzewał, że go tutaj zastanie, ba, został o tym nawet zapewniony. Nie spodobało mu się to. Oj, nie! Ale w końcu zbytnio się tym nie przejął, bo zaraz pomyślał, że ten fircyk nic mu przecież nie może zrobić, mając tylko trzech rycerzy u boku. — „Co najwyżej może mi nachuchać” — śmiał się w duchu. A gdy przypomniał sobie, że ma dla niego niespodziankę, roześmiał się w głos. I tak, śmiejąc się obrzydliwie, z wielkim zadowoleniem patrzył jak dobiega akurat przed jego wielce szanowne oblicze ze swoją marną trójką rycerzy i jednym koniem.
Powitać sąsiada, Wielkiego Króla Barbedetlandii! — zawołał, ciągle rechocząc. — Co za ważne sprawy ciebie, Królu Napoleonie, tutaj sprowadzają? Mam nadzieję, że nie te same co mnie. Bo muszę ci od razu powiedzieć, że nie masz żadnych szans… Ale to żadnych!
To się okaże, Królu Cruxlandii! — Napolcio krzyknął w kierunku lektyki i natychmiast podskoczył do skrępowanego sznurami Chiorunka. — Chiorunek, braciszku mój kochany, co ci jest? Jesteś ranny?
Nic mi nie jest — wyszeptał cicho podwójnie skrępowany Chiorunek. Podwójnie, bo i związany i zawstydzony.
Jak to się stało? Pojmali cię te łotry w naszej grocie? — dociekał łamiącym się głosem i ze łzami w oczach Napolcio.
No wiee… esz… — zająknął się Chiorunek, nie wiedząc, co ma rzec. W końcu zawstydził się jeszcze bardziej i spuścił głowę.
Dobrze, nic nie mów. Musisz odpocząć. Później mi o tym opowiesz… — szepnął Napolcio braciszkowi do ucha. — Wiem, na co tych barbarzyńców stać. I nie bój się już. Włos ci z głowy nie spadnie. Nie pozwolę na to. Dam ja im nauczkę — wreszcie wrzasnął na cały głos: — Już mi te łotry skończone za to zapłacą!
Łotry? Jakie łotry?! Kto jest łotrem?! — równie głośno wrzasnął Król Cruxlon. — Chyba masz swojego braciszka na myśli. Bo gorszego łotra nie ma jak on, który by się poważył podnieść rękę na Króla Cruxlandii, i to jeszcze na terytorium jego królestwa!
Napolcio, słysząc słowa Króla Cruxlona, zaniemówił, bo też nie wiedział, co ma powiedzieć. Tak bardzo był zszokowany tym, co usłyszał. Spojrzał tylko z wyrzutem na Papkoja i Sławoja, a potem popatrzył na Chiorunka. A patrząc na niego, chciał mu dać do zrozumienia, jak bardzo jest na niego zły za jego karygodny wyczyn. Ale w końcu sam już nie był pewien czy mu się to udało, bo nagle straszliwie śmiać mu się zachciało.
Chiorunek milczenie Napolcia przyjął za naganę, a że czuł się może nie tyle winnym, co zawstydzonym, iż jego genialny pomysł znów nie wypalił, spuścił tylko głowę i oczami wiercił dziurę w ziemi.
Otóż okazało się, że Chiorunek całkiem bez winy jednak nie był. Kiedy tylko Sławoj i Papkoj w ślad za Napolciem zniknęli na zachodniej części zbocza, Chiorunek przystąpił do realizowania swojego pomysłu. A pomysł miał nie byle jaki. I też w nie byle jakiej sytuacji zrodził mu się w głowie. Było to wtedy, kiedy Chiorunek zobaczył jak Napolcio w pojedynkę pognał Księżniczce Indii na ratunek. Pozazdrościł mu wówczas bardzo, ale nie bohaterstwa, o nie, bohaterski to Chiorunek był niezgorzej. Pozazdrościł mu możliwości wykazania się bohaterstwem. Dlatego postanowił, że tu i teraz, wszystkim musi wreszcie udowodnić, iż on, Książę Melchior, jest ze wszech miar odważny i stać go na bohaterskie czyny. I właśnie swoją odwagą zamierzał się tu i teraz wykazać. Wręcz musiał się wykazać, gdyż ostatnie jego poczynania w tym względzie, z powodów nie od niego zależnych, spełzły na niczym. Chiorunek ciągle był zły na Papkoja, że mu przeszkodził ruszyć za Napolciem do Boru Barde w poszukiwaniu Księżniczki Indii. Już wtedy pokazałby wszystkim na co go stać. Ale nie, wstrętny Papkoj nie dość, że go nie puścił i zaryglował w komnacie, to jeszcze użył przebiegłego fortelu z gołębiami pocztowymi. Tych gołębi Chiorunek nie mógł mu darować przede wszystkim. Dlatego też szukał cały czas okazji, by w odwecie za te nieszczęsne gołębie utrzeć nosa Papkojowi. No i okazja właśnie się nadarzyła. I to jaka! Że ho, ho! Przy jednym ogniu mógł upiec dwie pieczenie. Z uśmiechem na twarzy utrzeć Papkojowi jego długi kinol i jeszcze do tego wykazać się odwagą godną bohatera. Tak że jak tylko Napolcio odstawił ich na Pegazusie, by jak najszybciej wspiąć się na zbocze Barddejów, Chiorunkowi wpadł do głowy pomysł zamydlenia oczu Papkojowi, iż cierpi na lęk wysokości. Pomysł był prosty, a jakże genialny się okazał. Bo też Papkoj uwierzył Chiorunkowi od razu i Chiorunek, ku swej wielkiej radości (skrupulatnie przed Papkojem skrywanej), mógł zostać sam u podnóża Barddejów. A przecież oto mu chodziło. Chiorunek od razu przystąpił do działania. Wszystkie trzy konie zaprowadził do groty i przywiązał je do wystającego korzenia jakiegoś drzewa. A zanim wyszedł z groty, w pośpiechu odczepił zwój liny z siodła swojego konia, i całując go, wielce szczęśliwy wybiegł z nim na zewnątrz. Bo też to nie był taki sobie zwykły zwój liny. To był bardzo ważny zwój liny. Tak ważny, że Chiorunek jeździł z nim zawsze i wszędzie. Ale o faktycznym powodzie — po co z nim jeździł, nikt nie miał prawa wiedzieć. Chiorunek nigdy nikomu nie chciał się przyznać. A powód był taki: kiedy tylko Chiorunek dowiedział się od swego ojca, Króla Jeremiasza, jak to Cruxlandczycy wspaniałe potrafią posługiwać się arkanem, potajemnie zrobił sobie podobny i w tajemnicy przed wszystkimi ćwiczył rzuty pętlą. Dlatego też zwój liny zabierał ze sobą wszędzie, bo gdy tylko nadarzała się okazja, że mógł gdzieś w lesie albo w górach, choćby na chwilę zostać sam, zawsze ćwiczył. A że ćwiczył już dobre cztery lata, więc się wprawił i już całkiem dobrze trafiał pętlą w cel. Od paru też lat ćwiczył fechtunek szablą i szpadą, ale te ćwiczenia, choć nawet je lubił, to jednak nie dawały mu aż tyle satysfakcji co ćwiczenia arkanem. Z takiej to przyczyny, że fechtunek ćwiczył zawsze z Papkojem i Sławojem, i najpierw pod czujnym okiem ojca, Króla Jeremiasza, a potem, pod jeszcze czujniejszym i wszystko widzącym, sokolim okiem Napolcia. Nic więc w tym dziwnego, że ćwiczenia z arkanem sprawiały mu o wiele więcej przyjemności. Sam dla siebie był i nauczycielem i uczniem. A że potajemnie ćwiczył, dochodził do tego jeszcze dreszczyk emocji, jakiego przy fechtunku nie doświadczał. Chiorunek odczuwał podobny dreszczyk emocji i teraz, kiedy w pojedynkę, w pełnym rynsztunku, stanął u stóp Barddejów. Z uśmiechem na twarzy ścisnął rękojeść wystającej z pochwy szabli przytroczonej do pasa przy lewym boku, poprawił zwój liny, który przymocował do pasa przy prawym boku, wziął głęboki oddech... i ruszył do boju. Zadowolony z siebie, pognał nie na zachodnie zbocze lecz na wschodnie, po to, żeby przypadkiem go Napolcio nie przyuważył, albo co nie daj Bóg, Papkoj albo Sławoj. Wspinając się do góry, miał ogromną nadzieję, że wreszcie zrobi użytek ze swych umiejętności i zadziwi wszystkich. Marzyło mu się też, by pokazać tym wszystkim Cruxlandczykom, łażącym po zboczu, że oto on, Książę Barbedetlandii, Melchior Barbedet, potrafi to samo co i oni. I to jeszcze jak potrafi! Chiorunek, pokonując wschodnie zbocze i pnąc się coraz wyżej, nie wiedział jeszcze jakiego czynu bohaterskiego dokona. W tym akurat momencie najważniejsze dla niego było to, że zrobił Papkoja na szaro i drugą stroną zbocza zmierza na szczyt. A że święcie wierzył, iż tym razem czynu bohaterskiego dokona jak nic, więc się nie martwił tym, co przyjdzie mu zrobić. Wierzył, że czas i okoliczności same mu wskażą jaki czyn to będzie i kiedy ma zacząć czynu tego dokonywać. Na już wystarczyło mu, że był wręcz pewien, iż czyn ten będzie wielki. Dzięki któremu, on sam stanie się wielki w oczach wszystkich, a przede wszystkim w oczach swej przyszłej szwagierki, Księżniczki Indii. Z tymi myślami, w wyśmienitym nastroju i z przyklejonym uśmiechem na twarzy zmierzał ku swej chwale… Ale będąc już gdzieś tak w połowie góry, mina mu niestety zrzedła, bo nagle zobaczył uciekających Cruxlandczyków, a tuż za nimi goniących ich Papkoja i Sławoja. Ledwie zdążył się skryć przed nimi w załomie skalnym. Stał tam w ukryciu i obserwował tę scenę wściekły jak stu diabłów. Bo jakże to tak? Ten wstrętny Papkoj i nie dużo lepszy od niego Sławoj zabierają mu jego robotę. Przecież to on miał zająć się Cruxlandczykami. Ale kiedy tak dłużej przyglądał się uciekającym, doszedł w końcu do wniosku, że to tylko jakieś nieopierzone, a już na pewno nieuzbrojone obdartusy cruxlandskie, więc przed takimi nie ma co pokazywać na co go stać. Szkoda by było jego wysiłku. Postanowił poczekać na lepszą okazję. Postał w ukryciu jeszcze jakiś czas i kiedy zobaczył, że Papkoj i Sławoj wracają tą samą drogą na zachodnią część zbocza, ucieszył się. — „No, to droga wolna. Teraz już spokojnie mogę piąć się w kierunku szczytu, a i zapewne, chwały” — pomyślał i już chciał wyjść z załomu skalnego, kiedy usłyszał nagle jakieś odgłosy. Wyglądnął zza skały, i to co zobaczył, w pierwszej chwili go przeraziło. Ale tylko na moment, bo przecież do tchórzy nie należy. Otóż zobaczył, jak Papkoj i Sławoj oplątują linami dwóch cruxlandskich rycerzy. Najprawdziwszych rycerzy, nie żadnych tam obdartusów. I gdy to przerażenie, które go na tmalutką chwilkę ogarnęło mu przeszło, na to miejsce wnet przyszła zazdrość. Bo jakże to tak? Przecież to on powinien pokazać im jak potrafi posługiwać się arkanem. Wszędzie ten Papkoj i Sławoj! Och, jakże miał ich dość. Na szczęście oni nie zabawiali się długo cruxlandskimi rycerzami, bo skrępowanych linami przywiązali do słupów skalnych i odeszli. Chiorunek odczekał chwileczkę, aż Papkoj i Sławoj znikną już na dobre. I gdy się upewnił, że tak jest, wyskoczył ze swojego ukrycia i pognał do związanych rycerzy. Stanął przed nimi na szeroko rozstawionych nogach i bez żadnego lęku, rozkazał im natychmiast mówić o co tu chodzi i po co wleźli na terytorium Barbedetlandii. Żaden z nich jednak nie chciał nic mówić. Jakby wody nabrali w usta. Wtedy Chiorunek się zeźlił, wyciągnął szablę z pochwy i przyłożył ją jednemu z nich do gardła. Wtedy ten nieszczęśnik, a okazało się, że był nim akurat książę Karol, bratanek Króla Cruxlona, z błaganiem o darowanie mu życia wyśpiewał wszystko (i to nawet w barbedetlanskim języku), bluźniąc przy tym na swego starego stryja za jego spóźnione zapędy do ożenku. Chiorunek był bardzo zszokowany tym co usłyszał. W pierwszej chwili chciał pędzić do Napolcia i ostrzec go przed Królem Cruxlonem, ale po chwili pomyślał, że oto nadarza się wspaniała okazja, by wreszcie wykazał się swoją odwagą. Postanowił więc samemu powstrzymać Króla Cruxlona przed jego niecnym czynem. A żeby go powstrzymać, domyślał się, że musi go też jakoś przetrzymać, i to na tak długo, aż Napolcio sprowadzi Księżniczkę Indię ze szczytu Barddejów. A potem, wziąć nogi za pas i ratować własne życie. Jak postanowił, tak zaczął robić. Ale zanim zaczął, jeszcze raz groźnie popatrzył na dwóch cruxlandskich rycerzy, zamachnął się szablą, i nagle… odskoczył od nich i pobiegł w górę, zostawiając ich, ku ich bezgranicznej uldze — przy życiu. Chiorunek nie miał zamiaru pozbawiać ich życia. Gdzieżby mu takie rzeczy do głowy miały przyjść. Wszystkie inne, ale nie takie.
Chiorunek nie był zdolny do zadawania komukolwiek bólu, a co dopiero do pozbawiania kogoś życia. Zawsze pragnął zostać rycerzem, ale takim, który zło zwalczać będzie dobrem — bez przelewu krwi.
Kiedy bratanek Króla Cruxlona i jego kompan zobaczyli jak Chiorunek znika za krzewami, odetchnęli z przeogromną ulgą, gdyż cały czas truchleli ze strachu, że taki niewyżyty gołowąs będzie się chciał na nich powyżywać. Ale kiedy strach już im minął wraz z odejściem Chiorunka, poczuli nagle ogromną wściekłość. Bo co też ten niby-rycerz sobie myśli, oni zdradzili własnego Króla, a on zostawił ich dalej związanych? Ale w końcu zrozumieli, że nie mogą mieć do niego o to pretensji. Na jego miejscu zrobiliby to samo… albo o wiele gorzej. Zdawali sobie sprawę, że są winni, przebywając bezprawnie na terenie Barbedetlandii. Mieli jednak wielką nadzieję, że wybawienie kiedyś przyjdzie.
Chiorunek dowiedziawszy się o planach Króla Cruxlona, postanowił jak najszybciej dostać się na szczyt góry. Wierzył, że Król Cruxlon tam jeszcze nie dotarł. Miał zamiar do tego też i nie dopuścić. Dlatego wspinał się po zboczu w ogromnym pośpiechu. Wnet stanął na szczycie. Rozglądnął się dookoła. Nikogo nie było widać. Słyszał wprawdzie najpierw rżenie koni, a potem donośny śmiech, ale domyślał się, że te odgłosy docierają do niego od zachodniej części szczytu i że z pewnością pochodzą od orszaku królewskiego Króla Virginusa. Bo przecież nikt normalnie nie wybrałby się z końmi na Barddeje. I jak go rżenie koni na początku trochę przeraziło, to gdy usłyszał gromki i przeciągły śmiech, od razu zrobiło mu się lżej na duszy. Pobiegł wtedy ochoczo nad zbocze góry po stronie Cruxlandii. Chciał sprawdzić czy Król Cruxlon się nie zbliża. Nic tam jednak nie zauważył. Pomyślał, że to i dobrze, bo będzie mógł odsapnąć. Czuł się nieco zmęczy wspinaczką. Będzie miał też czas, aby się porządnie przygotować na przybycie Króla Cruxlona. Usiadł więc sobie na ziemi i odpoczywał. Ale wzroku z cruxlandskiego zbocza nie spuścił. Siedział tak dobrą chwilę. Czuł się już całkowicie wypoczęty, a Cruxlona ciągle ani widu, ani słychu. W końcu to czekanie zaczęło go nudzić. Bo ileż można czekać? Emocje go rozpierały, krew buzowała w żyłach, a tu nic się nie dzieje. Postanowił dłużej nie czekać, tylko tak jak to zrobili Cruxlandczycy, naruszyć granice między królestwami. — „A co tam, im wolno a mnie nie?” — pomyślał. — „Zresztą, ja to zrobię w pojedynkę, nie tak jak oni, całą hałastrą latają po naszym zboczu”. — Chiorunek usprawiedliwił się w myślach i zaczął schodzić po zboczu Cruxlejów. Zszedł gdzieś tak do połowy zbocza, kiedy usłyszał, że ktoś nadchodzi. Natychmiast ukrył się w szczelinie skalnej. Stamtąd też zaczął obserwować niższe partie zbocza. Po niedługiej chwili oczom jego ukazali się pierwsi rycerze Króla Cruxlona. Chiorunek poczuł dreszcz emocji na plecach. Przywarł do skały i zaczął odczepiać od pasa swój arkan. Szło mu to nieco opornie, gdyż ręce mu drżały. Lecz nie ze strachu. Gdzieżby tam ze strachu? Ręce mu drżały z ogromnych emocji, które potęgowały się w nim z minuty na minutę. Bo oto on, Książę Barbedetlandii, Melchior Barbedet, za chwilę weźmie los swojego brata, Króla Napoleona I i jego przyszłej żony, Księżniczki Indii, w swe ręce. Chiorunek był pewien, że tego dokona. Czuł to całym sobą. Czuł, że nikt nie byłby w stanie go teraz powstrzymać. Nawet Papkoj. W pełnym pogotowiu zaczaił się w swojej kryjówce i czekał. Czekał na najodpowiedniejszy moment, w którym będzie mógł zadać cios złym zamiarom Króla Cruxlandii. Moment ten zbliżał się nieuchronnie. Chiorunek zacisnął rękę na arkanie… Lecz co to? Rycerze idą i idą dwójkami, a Króla Cruxlona nie widać. Podenerwowany, wychylił się bardziej i wyglądnął zza skały. Wtedy nieco poniżej zobaczył lektykę. Domyślił się, że król Cruxlon musi w niej siedzieć… Oj, nie spodobało mu się to, bo lektyka była z baldachimem. Zdał więc sobie sprawę, że ciężko mu będzie arkanem celnie rzucić. — „Nic to” — stwierdził po chwili zastanowienia. — „Dam radę. A jak go już ściągnę na ziemię, doskoczę do niego natychmiast i przyłożę mu szablę do jego królewskiego gardziołka. A wszystkim rycerzom każę natychmiast zejść z powrotem w dół, bo jak nie, to postraszę ich, że ich Król straci życie. No a potem poprowadzę Króla Cruxlona jak pieska na sznurku, popędzając go oczywiście szablą, na sam szczyt, i dalej, na nasze zbocze. I jak zobaczę, że Napolcio sprowadził już Księżniczkę Indię wraz z jej orszakiem w dół, wtedy uwolnię niedoszłego męża mojej przyszłej szwagierki. A sam wezmę nogi za pas i popędzę z wieścią o moim bohaterskim czynie do Napolcia i całej reszty… Niech sobie Papkoj nie myśli… Żeby tak dzielnego rycerza gołębiami omamić? No, pomysł wyborny. A teraz do dzieła, dzielny rycerzu”. — Myśli te zagrzały Chiorunka do walki. Nie bał się. No, może troszeczkę. Czuł przede wszystkim ogromne podniecenie. A podniecenie to sprawiało mu nieznaną do dej pory przyjemność. Czuł jak serce mu wali, i niczym dobosz na bębnach, wybija rytm do rozpoczęcia walki. Chiorunek odsunął się od skały. Musiał mieć odpowiednio dużo miejsca, by arkan wprawić w ruch i móc celnie nim rzucić. A że miał dodatkowe utrudnienie ze względu na baldachim, musiał się więc przygotować do rzutu z wielką precyzją. Musiał też uważać, aby go któryś z rycerzy nie przyuważył. Ale kiedy zobaczył, że wszyscy mają głowy pochylone i patrzą tylko pod nogi, by się nie pośliznąć na kamieniach, zadowolony, wyszedł z kryjówki i stanął w szerokim rozkroku, trzymając arkan w pogotowiu. Chiorunek czuł jak mu krew pulsuje w skroniach. Bo oto nadchodzi ta chwila… Chwila jego bohaterskiego czynu… Lektyka z Królem Cruxlonem zbliżała się coraz bardziej. Wreszcie Chiorunek miał ją w zasięgu rzutu arkanem. A wtedy… zaparł się mocno nogami, prawą ręką rozkręcił pętlę arkanu wysoko nad głową i… rzucił nią z precyzją godną mistrza. Pętla arkanu z cichym świstem poszybowała w powietrzu. Poleciała wprost na niczego niespodziewającego się Króla Cruxlona. To, co się stało w następstwie ataku Chiorunka na Jego Królewską Mość Króla Cruxlandii trudno opisać. Pętla arkanu, i owszem, celnie doleciała do celu, z tym że zawadziła leciutko o jeden ze słupków podtrzymujących baldachim, odbiła się od niego i zamiast spaść na Króla, spadła na dwóch z ośmiu niewolników niosących lektykę. Niewolnikami zarzuciło. Lektyka zsunęła im się z ramion, uchwyty za które trzymali wymsknęły im się z rąk i nieszczęśnicy z wrzaskiem padli na ziemię. W wyniku ich upadku, lektyka przechyliła się niebezpiecznie i… Wielmożny Król Cruxlandii wysypał się z niej prosto na leżących niewolników. Popłoch się zrobił niesamowity. Rycerze natychmiast obstąpili leżącego Króla i próbowali go podnieść. Lecz Król Cruxlon był tak zaskoczony tą nagłą zmianą pozycji, że w ogóle nie kontaktował i podnieść się nie dał. Leżał wyłożony na grzbietach niewolników i wytrzeszczonymi oczami patrzył tylko na swych rycerzy, sapiąc przy tym jak miech kowalski. Nic dziwnego. Każdy na jego miejscu byłby zaskoczony. I to jeszcze jak. Zważywszy na to, że Król Cruxlon akurat ucinał sobie drzemkę, chcąc odpocząć po polowaniu i nabrać sił przed tak ważnym dla niego wydarzeniem… A tu z nagła takie przebudzenie. Istny szok!... Rycerze Króla Cruxlona straszliwie byli przerażeni jego wypadkiem. Nie spodziewali się, że coś podobnego może się ich Królowi przytrafić. Jednak jak na rycerzy przystało, zachowali na tyle zimnej krwi, że od razu zorientowali się co się stało. Popatrzyli dokąd prowadzi lina arkanu i zrazu namierzyli stojącego przy szczelinie skalnej Chiorunka. I jak po nici do kłębka, ruszyli hurmem w jego kierunku.
Chiorunek stał z rozdziawioną buzią i nie mógł zrobić kroku. Nogi wrosły mu w ziemię. Patrzył tylko błędnym wzrokiem na zbliżających się rycerzy, i nic. Stał dalej. Bez ruchu, niczym słup soli. Ale kiedy rycerze prawie już do niego dobiegali, przeklinając go okrutnie, nagle oprzytomniał. Dotarło wreszcie do niego co się stało i co go czeka. Z wrażenia aż podskoczył i bez namysłu wziął nogi za pas. Rycerze puścili się za nim. Ale Chiorunek, zwinny jak małpiątko, wskoczył na skały i zaczął się po nich wspinać, odstawiając ich na coraz to większą odległość… I nagle, kiedy był już prawie pewien, że uda mu się uciec, poczuł mocne szarpnięcie. Odgadł od razu, co jest tego powodem. Arkan! Został schwytany na arkan. Momentalnie spadł ze skały. Turlał się chwilę po zboczu i zatrzymał się dopiero pod nogami rozwścieczonych rycerzy. Wtedy mu całe dzieciństwo przed oczami przeleciało. Skulił się w kłębuszek i krzyknął:
Mamo, Królowo Matko, ratuj!
Stojących nad Chiorunkiem rycerzy krzyk jego przyprawił o konfuzję. Natychmiast przestali go przeklinać. Pochylili się nad nim i zaczęli mu się dokładnie przyglądać. Wreszcie jeden z nich zawołał:
Książę Barbedetlandii! — i speszony okrutnie ledwo słyszalnym szeptem dodał: — Widzicie jego hełm?
Otóż zwyczajem ówczesnych czasów, jedynie książęta krwi królewskiej nosili takie hełmy jaki miał Chiorunek. Hełmy w tak kunsztowny sposób zdobione były oznaką godności. A Chiorunek na swym hełmie, tuż nad przyłbicą, miał dodatkowo wyryty jeszcze herb królewski. Herb Dynastii Barbedetów. Główny motyw tego herbu to: serce z okiem po środku otoczone kulą — symbolem wszechświata. Herb ten, to jednocześnie motto Dynastii Barbedetów. Zawarte ono było w herbie od zawsze, od zarania dziejów tej dynastii. Wszyscy królowie z pocztu królów barbedetlandskich miłościwie panowali Barbedetlandią, szczycąc się swoim herbem i przestrzegając słów motta. Słowa ich motta były proste, a jakże wzniosłe w swej wymowie. Mówiły: — „Sercem patrz na wszystko co cię otacza”… — Tylko tyle i aż tyle… Każdy król w dniu swojej koronacji przysięgał na herb Barbedetów, że nigdy go hańbą nie splami i że będzie panował nad królestwem zgodnie ze słowami motta. I jak z wielowiekowej historii Dynastii Barbedetów wynika, żaden z królów, jak dotychczas, nie zbrukał ani swego herbu ani swego motta... 

ciąg dalszy nastąpi


Link do wszystkich części baśni  > "Barbedetlandia. Miłość Króla Napoleona"