sobota, 10 lutego 2024

Szalone wakacje za czasów głębokiej komuny (cz. 4)

Wczoraj znów byłam wkurzona na Ryśka i chociaż mu w końcu wybaczyłam, to i tak nie zapomnę mu już nigdy tej nocy u księdza na jabłkach. Zalazł mi wtedy za skórę, że ho, ho!

Fakt, że to głupie kraść u księdza jabłka, kiedy u wujostwa w sadzie jabłek od groma, ale trzeba mi było tego dnia jeszcze coś mocniejszego przeżyć, by ruszyć rozleniwioną pracą w polu adrenalinę.

Po powrocie do domu i kolacji zamarzyły mi się pieczone w ognisku jabłuszka. A zakazane owoce przecież lepiej smakują. Już nam nasza prarodzicielka Ewa dała tego przykład, no nie?

No dobra, nie będę owijać w bawełnę i przyznam się od razu, że to ja namówiłam kuzyna Ryśka na tę akcję z zakazanymi jabłkami w tle. I wszystko byłoby super, gdyby nie idiotyczny wyskok Ryśka i jego kumpla Franka.

Wprawdzie gdy zapadła noc wleźli do sadu księdza, a ja stałam na czatach, by w razie niebezpieczeństwa gwizdem dać im znać, ale co z tego, jak Rysiek sam sprowokował niebezpieczeństwo.

Siedząc na jabłoni, zaczął rzucać jabłkami w moim kierunku, a ja nie mając pojęcia, że to jego robota, pomyślałam, że to ktoś rzuca we mnie kamieniami. Chciałam sprawdzić kto to i skąd rzuca. W prawie zupełnych ciemnościach poleciałam w kierunku pobliskiej drogi, by w przydrożnym rowie zaczaić się na delikwenta i w razie potrzeby, spłoszyć go, udając warczenie psa.

Niestety ani jedno, ani drugie nie doszło do skutku, bo nagle zza krzewów wyłoniła się jakaś postać z psem. Wpadłam w panikę, bo pomyślałam, że to z pewnością jest ksiądz. Niewiele myśląc, padłam na ziemię, i czołgając się, zawróciłam z powrotem pod sad, by jakoś ostrzec chłopaków. Gwizdać przecież nie mogłam.

Kiedy zbliżałam się do celu, zauważyłam nagle, jak chłopcy kawałek dalej przeskakują ogrodzenie i biegną w tym kierunku akurat, gdzie widziałam rzekomego księdza z psem.

Spanikowałam jeszcze bardziej, bo nie wiedziałam, co to ma znaczyć i przed kim oni w ogóle uciekają. Zerwałam się na równe nogi i chyłkiem pobiegłam za nimi. Niestety, chłopcy jak gdyby rozpłynęli się w powietrzu i nigdzie ich nie było już widać. Gdy już dobiegłam do drogi, zobaczyłam w oddali, na tle wiejskich latarni, iż ta postać z psem idzie dalej w kierunku wsi. Uspokoiłam się nieco, bo to by oznaczało, że to jednak nie był ksiądz.

Przez moment się zastanawiałam, co mam dalej począć. Chłopców ani widu, ani słychu, a ja sama pośród ciemności. Odczekałam jeszcze chwilkę i wreszcie głośnym i przeciągłym gwizdem na czterech palcach dałam wyraz swojej dezaprobacie.

Jakie było moje przerażenie, kiedy nagle usłyszałam przytłumiony krzyk Ryśka:

Halszka, uciekaj!

Jak piorunem rażona zerwałam się natychmiast do ucieczki. Na łeb na szyję gnałam przed siebie, nie wiedząc zupełnie, gdzie gnam. A że w gnanie włożyłam całą swoją energię, to też gnałam jak szalona. Zaczęłam się kierować w stronę pierwszych zabudowań gospodarskich. Myślałam, że tam poczuję się bezpieczniej. I kiedy biegłam już opłotkami i coraz bardziej się uspokajam, nagle w pewnym momencie ziemia uciekła mi spod nóg i… wylądowałam po pas w jakiejś wodzie.

Z przerażenia krew mi się w żyłach zmroziła. Z zimnej wody zapewne też. A gdy po chwili do moich nozdrzy doleciała woń tej wody, myślałam, że jak nic, z obrzydzenia padnę tam zaraz trupem.

Okazało się, że wpadłam do najnormalniejszego w świecie gnojownika. A co gorsza, nie mogłam się z niego wydostać, bo dno było muliste i śliskie. Szamotałam się tam jak szalona, i już myślałam, że przyjdzie mi tam rzeczywiście pozostać na wieki, kiedy nagle nad głową zobaczyłam dwie postacie.

Rysiek, Franek, tu jestem! — krzyknęłam przytłumionym głosem.

Ależ mnie uszczęśliwił ich widok. Kiedy mnie chłopcy wyciągnęli z tego cuchnącego gnojownika, zaczęli się nagle tarzać ze śmiechu po ziemi.

Wpadłam w konsternację. Bo jakże to tak, ja tu mało się nie utopiłam w gnojówce, a oni się śmieją? W końcu wydukałam:

No, teraz można się śmiać, ale było gorąco — i puściłam się biegiem w kierunku rzeki Białej, by zmyć z siebie to śmierdzielstwo.

Chłopcy ze śmiechem ruszyli za mną. Biegnąc za moimi plecami, Rysiek, ciągle rechocząc, wysapał:

Chciałaś adrenaliny, to ją masz, i to wszystko dzięki nam.

Okazało się, że to Rysiek już wcześniej cichcem zaaranżował cały ten spektakl, i kiedy wlazł wraz z Frankiem do sadu, bez przerwy miał mnie na oku. A potem, razem udali ucieczkę przed „niebezpieczeństwem” i z ukrycia obserwowali moje poczynania.

No nie, trzymajcie mnie ludziska! Żeby mnie aż tak zrobić w bambuko?! Ależ byłam wściekła na nich, kiedy mi to ubawieni po pachy zakomunikowali.

Pół nocy przesiedziałam w rzece i z wściekłości nie odzywałam się do nich. Ale kiedy mnie w końcu zaczęli przepraszać i przyznawać, że to jednak był rzeczywiście idiotyczny żart z ich strony, moja wściekłość zaczęła mnie powoli opuszczać. Tym bardziej że było mi coraz zimniej. No a kiedy Rysiek przyniósł mi z domu mój płaszcz kąpielowy i sukienkę, powoli zaczęłam już nawet draniom wybaczać. A o świcie wybaczyłam całkowicie, kiedy siedziałam już na brzegu otulona moim cieplunim płaszczem i rzucałam w nurt rzeki wszystkie moje zapaskudzone ciuchy.

Wtedy się już też zaczęłam głośno śmiać, bo w końcu musiałam Ryśkowi przyznać rację. Rzeczywiście, tej nocy adrenalina buzowała mi we krwi jak szalona… A że była też i trochę zbrukana i śmierdząca, to nic! Szkoda mi było jedynie mojego ulubionego dresu płynącego do morza.

cdn.

Szalone wakacje za czasów głębokiej komuny — część 1

Szalone wakacje za czasów głębokiej komuny — część 2

Szalone wakacje za czasów głębokiej komuny — część 3