Wreszcie wakacje. Można w końcu, choć na krótko zapomnieć o szkole, o tym niezbyt przyjaznym klasztorze. Nie bez kozery nasza szkoła była nazywana klasztorem. I to nie tylko ze względu na dyscyplinę, ale i na historię budynku, w którym się mieściła. Był adoptowany po przedwojennym klasztorze.
No ale nastał czas wakacji, nareszcie mogłam spotkać się ze swoimi kolegami z podstawówki, z którymi od najmłodszych lat się bawiłam, a którzy rozjechali się po Polsce do swoich nowych szkół. Lubiłam słuchać ich opowieści z ich nowego szkolnego życia.
Martin, jeden z moich najlepszych kolegów miał zawsze wiele do opowiadania. Najbardziej zaciekawiła mnie jego relacja z mistrzostw szkół wrocławskich w strzelaniu z KBKS-u, w których zajął pierwsze miejsce i o tym wszystkim, co się potem działo. Sama radość i świętowanie.
To ja rozumiem, docenionym i wyróżnionym chce się chodzić do szkoły. W mojej szkole, a dokładniej — w klasie trudno było się czymś wyróżnić albo coś osiągnąć, bo często już na przedbiegach zostawało się storpedowanym. Dlaczego? Tak działa babiniec.
Z Jasiem też bardzo chętnie się spotykałam, bo to nie tylko wspaniały kolega z podstawówki, ale również syn przyjaciół moich rodziców. Bardzo go lubię, bo jest taki miły i romantyczny. A przede wszystkim oczytany i dobrze ułożony.
Właściwie to spotykaliśmy się najczęściej we trójkę, bo też i ze Staszkiem ciągle trzymamy się razem. Wprawdzie mniej już szalejemy na dwuśladach mechanicznych, bo nasze stare komarki poszły na złom, a innych nie mamy. Niekiedy udaje nam się jednak od kogoś łaskawego pożyczyć. Oczywiście nie za darmo. Ale to już nie to, co wcześniej. Teraz więcej zajmujemy się muzyką. Staszek fajnie gra na gitarze, a Jasiu ładnie śpiewa.
Za każdym razem rozpływałam się w marzeniach, kiedy śpiewał mi piosenkę Jacka Lecha pt. „Bądź dziewczyną z moich marzeń”.
Bądź
dziewczyną z moich marzeń, moich wspomnień,
bądź pamięcią,
której nie da się zapomnieć,
bądź piosenką, którą rzucam
wiatru śladom,
bądź mą myślą, moim światem!
Bądź
dziewczyną z moich marzeń, moich wspomnień,
dniom wczorajszym,
który dzisiaj wraca do mnie,
moją troską i radością, i
tęsknotą,
gwiazdą, która świeci pustą nocą!
Bądź
nadzieją, bądź mą wiosną i jesienią,
krzykiem ptaków
gdzieś wysoko ponad ziemią,
bądź uśmiechem wśród tysiąca
drobnych zdarzeń,
bądź dziewczyną z moich marzeń!
Czas wakacji jak zwykle niemiłosiernie szybko leciał. Połowa wakacji za mną. Robiłam jednak wszystko, aby nie myśleć o szkole. Zgodziłam się nawet, na prośbę tatusia, wziąć udział w Zakładowych Zawodach Sportowych w Chybiu. Wszak jestem dobrą sprinterką już od podstawówki.
Z pełnym zaangażowaniem i oddaniem starowałam na wielu zawodach LA. Z tak pełnym, że po jednych z nich aż w szpitalu wylądowałam. Dlaczego? Ano dlatego, że po falstarcie w biegu na 100 m, o którym nas zawodniczki poinformowano łaskawie dopiero na mecie, kazano nam biec od razu po raz drugi. Wprawdzie i za drugim razem zajęłam pierwsze miejsce, ale niestety po tym jakże ogromnym wysiłku uwięzła mi przepuklina i wylądowałam w szpitalu na operacji. A operację tę, notabene, zrobiono mi na żywca... Kurka wodna! Lekarze stwierdzili, że mam powiększone serce i nie chcą ryzykować. A ja takie duże serce mam od urodzenia... i wcale nie jest to jego wada.
Na rzeczonych zawodach w Chybiu, ku mojemu zadowoleniu i dumie tatusia, zajmuję również pierwsze miejsce w biegu na 100 m. Długo jednak niedane nam było się z tego faktu cieszyć, gdyż po paru minutach powiadomiono mnie, że zostałam zdyskwalifikowana. Za co? Ano za to, że biegłam w kolcach, a nie na bosaka, jak reszta zawodniczek.
Ot i komunistyczna polityka sportowa. Bosonogich sprinterek im się zachciało. A wcześniej nie widziano, że stoję w blokach startowych w kolcach. A tak w ogóle, to co to za bose zawody w drugiej połowie XX wieku... się pytam?
Na drugi start, na bosaka, nie dałam się namówić. Raz, że duma mi nie pozwalała, a dwa, że miałam złe doświadczenie. Wszystkie biegi pozostałych bosonogich zawodniczek przesiedziałam w tych moich nieszczęsnych kolcach z siostrą na murawie boiska, psiocząc na zacofane układy wśród tutejszych działaczy sportowych. No bo co miałam zrobić? Na układy nie ma rady!
Zaczęłam żałować, że tak jak moja siostrzyczka Teresa, nie przyjechałam do Chybia, aby sobie tylko poparadować wystrojonej... Że też mi się zachciało startować! Na szczęścia humor mi się nieco poprawił, bo po godzinie udaje mi się zająć pierwsze miejsce w pchnięciu kulą. No, niech se nie myślą! Cholewcia! Starą, doświadczoną sportowczynię tak potraktować?!
Tatuś znów był dumny. Ja nie, ale przynajmniej nie byłam już taka wściekła. Bo cóż to za wielkie zawody sportowe były? Nie dość, że bosonogie, to jeszcze nieuczciwe. Gdybym nie zajęła pierwszego miejsca, to z pewnością nikt z organizatorów nawet by nie zauważył, że mam kolce na nogach.
Martin też miał biec w kolcach, ale że mężczyźni startowali dopiero po kobietach, to do nich już dotarło, że kolce są be. Po całej tej niby sportowej imprezie mieliśmy czas na odpoczynek i refleksje. No i dwóch zawodników, czyli Martin i ja, trzymając w rękach zakazany detal sportowy, czyli swoje kolce, popsioczyliśmy sobie, ile wlezie na tę dziwolongowatość sędziów sportowych i całe te w rezultacie komiczne zawody.
Dwóch "niezawodników", czyli moja siostra Teresa i kolega Rysiek ochoczo nas wspomagali w psioczeniu. Nie powiem, trochę nam to pomagało. A potem, widząc tatusia zadowoloną minę, to już się nawet cieszyłam, bo też w końcu dla niego wzięłam udział w tych tak zwanych sportowych zawodach.
* Wspomnienie to dedykuję mojej wnuczce Indii, którą bardzo interesuje życie niegdysiejszej i dzisiejszej młodzieży w Polsce.