Po dwóch deszczowych dniach, w których na prośbę cioci sprzątaliśmy z Ryśkiem ogromny strych i dwie spiżarnie, nastał w końcu piękny, słoneczny dzień. Postanowiliśmy go wykorzystać na opalanie na brzegu rzeki Białej płynącej wartkim nurtem tuż pod wzgórzem, na którym stał ogromny dom wujostwa.
Wtedy nawet na myśl mi nie przyszło, że to będzie niesamowity dzień, że przeżyję w nim najbardziej niebezpieczną przygodę ze wszystkich, jakie na wakacjach u wujostwa przeżyłam, czyli niekontrolowany spływ Białą Lądecką... Ale po kolei.
Aby znaleźć się na brzegu rzeki, wystarczyło zbiec w dół jakieś pięćdziesiąt metrów i już się można było rozkoszować jej chłodem. I tak jak z Ryśkiem postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Zaraz po śniadaniu dokooptował do nas kumpel Franek i we trójkę z odpowiednim ekwipunkiem pobiegliśmy nad rzekę.
Rozłożyliśmy koce i po uprzednim nasmarowaniu się ropą spuszczoną przez Franka wprost z silnika traktora, poddaliśmy się działaniu promieni słonecznych.
Z tą ropą to był mój pomysł, bo gdzieś słyszałam, że dzięki niej szybciej i brązowiej się opala. Wprawdzie chodziło mi o czystą ropę, kupioną w aptece, ale że na bezrybiu i rak ryba, zadowoliłam się taką, jaką Franek przytargał.
To nic, że śmierdzieliśmy jak traktorzyści, ważne, że opaliliśmy się faktycznie bardzo szybko. To znaczy, ja się opaliłam, bo po kilku godzinach byłam czarna jak Murzyniątko. Ryśka jakoś słońce w ogóle nie chwytało, a Franek spiekł się na raka.
Koniec końców, po paru godzinach leżenia plackiem na brzegu Białej, zrobiło nam się bardzo gorąco, no i wtedy, zakuta pała Franek, jako że odczuwał największe pieczenie ciała, wpadł na pomysł, by się schłodzić i przy okazji popływać sobie na dętce od traktora, którą wraz z ropą, przyturlał od gospodarza z sąsiedztwa.
Długo mnie nie musiał namawiać, bo też już potrzebę ochłodzenia się odczuwałam. Franek pokatulał dętkę do rzeki i we trójkę się na nią wgramoliliśmy. Na początku wcale łatwo nam to nie szło, gdyż nasze ciała były okropnie tłuste od ropy i co rusz ześlizgiwaliśmy się po mokrej gumie. Tym większe utrudnienie sprawiała nam rwąca woda. Ale jakoś wreszcie udało nam się do spływu przygotować i nasze koło zasiąść. Ja pośrodku, chłopcy po bokach. Podnieśliśmy nogi… i popłynęliśmy w szalonym tempie wodami Białej.
Śmiechu i pisku było przy tym co niemiara, bo gdy kołem zarzucało na tych bardziej rwących odcinkach, trudno nam było się na kole utrzymać. Ależ mieliśmy ubaw. Po pachy.
W tym miejscu przypomnę, że wieś Pilcz leży w pięknym otoczeniu u zbiegu dwóch rzek: Białej Lądeckiej i Nysy Kłodzkiej. Obie te rzeki wpadają na siebie tuż za wsią i płyną dalej jednym wspólnym korytem. A w tej ich jedności, koryto się poszerza i wody ich tworzą coraz to większe rzeczne rozlewisko. Nurt staje się coraz bardziej leniwy i powolny. Aż wreszcie, rzeka jednego już imienia — Nysa Kłodzka snuje swe wody dostojnie, tworząc w swym biegu wiele przepięknych meandrów.
Cudowne to miejsce. A jak bardzo cudowne, przyszło mi się przekonać właśnie tego dnia, kiedy to we trójkę urządziliśmy sobie spływ na dętce od traktora.
A tak Biała Lądecka wygląda obecnie. Zdjęcie Jacek Halicki.
Płynęliśmy dalej i dalej, i kiedy chcieliśmy już zakończyć nasz spływ, zdając sobie sprawę, że w dalszym odcinku rzeki woda staje się wręcz niebezpiecznie rwąca, tym bardziej w tym dniu po dwudniowych ulewach, okazało się, że już nie mamy żadnego wpływu na nasz spływ. Woda nas niosła coraz bardziej i coraz szybciej zbliżaliśmy się do miejsca, gdzie Biała łączy się z Nysą. A to miejsce jest straszne. Rozszalałe wody obu rzek wpadają na siebie z ogromną siłą i szybkością, tworząc całą masę niebezpiecznych wirów. Rysiek wrzeszczał, Franek przeklinał, a ja widziałam już śmierć w oczach.
W pewnym momencie, kiedy koło nasze wpadło na wystający z dna głaz, kołem zarzuciło tak potężnie, że chłopcy, nie mogąc się już utrzymać, wylecieli w powietrze, jakby ich ktoś z katapulty wystrzelił.
Mnie się jednak udało na kole utrzymać. Nie wiem jakim cudem… Może dlatego, że zdałam sobie sprawę, że to koło właśnie jest moją ostatnią deską ratunku? W utrzymaniu się na kole pomógł mi też długi wentyl, który sterczał między moimi nogami. Wprawdzie wcześniej sterczał w innym miejscu, bo przecież na wentyl bym chyba nie usiadła, ale wtedy byłam zadowolona, że mam go akurat między nogami, i nawet to, że co rusz aż do krwi drapał moje uda, wcale mi nie przeszkadzało. Bo cóż znaczą zadrapania w obliczu śmierci?
Woda niosła mnie coraz dalej. Byłam przerażona. Bałam się też o chłopców. Ale kiedy zobaczyłam ich po chwili, że wyłonili się jednak z wody i próbują dostać się na brzeg, to się nieco uspokoiłam. Gorączkowo zaczęłam myśleć, co ja mam ze sobą zrobić, wszak do połączeń rzek już niedaleko. Nic jednak nie wymyśliłam, bo też żywioł natury nie dawał mi szans. Miejsce połączenia rzek było tuż-tuż.
Chwyciłam się z całych sił zbawiennego wentyla i przywarłam do koła. Zamknęłam oczy, wstrzymałam oddech… i czekałam najgorszego. Nie pamiętam, jak wpadłam z wodami Białej do Nysy. Kompletnie nic. Biała plama. Najwyraźniej z przerażenia musiałam stracić przytomność.
Kiedy się w końcu ocknęłam, było zupełnie cicho. Żadnego szumu oszalałej wody, żadnego szarpania moim ciałem, żadnego podrzucania. W pierwszej chwili myślałam, że już nie żyję. Bałam się otworzyć oczy. Ale że do tchórzy nie należę, zebrałam się na odwagę, i wreszcie je otworzyłam. I co się okazało? Otóż okazało się, że płynę sobie spokojnie leniwymi wodami Nysy, i nic więcej się nie dzieje… Cisza dookoła.
cdn.
Szalone wakacje za czasów głębokiej komuny — część 1
Szalone wakacje za czasów głębokiej komuny — część 2
Szalone wakacje za czasów głębokiej komuny — część 3
Szalone wakacje za czasów głębokiej komuny — część 4
***
Na kanwie moich wakacyjnych przeżyć u wujostwa w Pilczu — w 2008 roku napisałam powieść przygodową pt. "Szalone wakacje". Jej fragment, w którym wykorzystałam ten nasz niekontrolowany spływ rzeką (o nieco zmienionej i rozbudowanej fabule na potrzeby powieści oraz ubarwionej literacko) opublikowałam > tutaj.