Nigdy nie zapomnę wspaniałych wakacji u mojego wujostwa na wsi pod Kłodzkiem. To był cudowny czas. Czas, do którego zawsze myślami wracam i już do końca swoich dni wracać będę. Bo też przygód, jakie tam przeżyłam, zapomnieć się nie da. Były szalone, czasem niebezpieczne, ale przede wszystkim bardzo zabawne, niektóre wręcz magiczne. Tak je widzę z perspektywy czasu, tak je widziałam i wówczas, jako młodziutka dziewczyna, która kochała wieś, a tylko w wakacje mogła się nią rozkoszować.
Pamiętam, z jaką przyjemnością skoro świt budziłam się tam każdego ranka. Uwielbiałam siadać na parapecie okiennym w swoim pokoju na piętrze i wdychać to cudownie rześkie powietrze. A też i wsłuchiwać się w szum wartkiej górskiej rzeki Białej Lądeckiej płynącej u podnóża wzgórza, na którym stał jedyny ogromny poniemiecki dom wujostwa.
Wielką przyjemność sprawiało mi też dobiegające z podwórza gdakanie, pianie, gęganie, kwakanie, muczenie, kwiczenie, rżenie, miauczenie, szczekanie… Czułam wtedy, że żyję!
Mogłabym tak siedzieć i siedzieć, rozkoszując się gwarem wsi. Jednak zbyt długo nie było mi dane, bo mój kuzyn Rysiek, każdego ranka uparcie przywoływał mnie do porządku, wrzeszcząc z dołu:
— Halszka, no co z tobą do diaska?! Wyłazisz w końcu?! Śniadanie na stole!
Muszę przyznać, że pyszne były te wiejskie śniadania. I to w bardzo niezwykłej kuchni, zwanej kuchnią na dni powszednie. Aby do niej wejść, trzeba było przejść przez stajnię, gdzie rezydowały dwie krowy i jeden koń, a dokładniej klacz Kasztanka.
W stajni, jak to w stajni, zapach jest zawsze, no powiedzmy… taki sam, ale on mi wcale nie przeszkadzał. Wręcz przeciwnie, uważam nawet, że miał swój urok. Coś w tym było, bo do dziś dnia pamiętam tę specyficzną woń. Pewnie dlatego, że to woń moich wspaniałych młodzieńczych wakacji.
A śniadanie? Pierwsza klasa! Typowo wiejskie i bardzo zdrowe. Uwielbiałam zwłaszcza cioci domowy chleb z masłem jej wyrobu i do tego z pachnącym miodem z pasieki wujka, która w składzie dziesięciu uli znajdowała się w ogrodzie tuż przy oknach kuchni.
Po śniadaniu zaś hulaj dusza! Po łąkach, po pastwiskach, po lasach, po dwóch rzekach: Białej Lądeckiej i Nysie Kłodzkiej, a potem już tylko po Nysie, bo w Pilczu właśnie Biała wpada do Nysy. Cudowne to miejsce. Czysta niczym niezmącona natura.
Często też wybywaliśmy z domu z kuzynem, niekiedy i z jego kumplami, starymi, przedwojennymi rowerami. Kuzyn specjalnie dla mnie taki jeden z męską ramą zmontował, dodając części z dwóch zdezelowanych damek. I takimi poniemieckimi wehikułami pędziliśmy przez wieś w poszukiwaniu przygód.
Wszyscy się za nami oglądali, bo nasze rowery strasznie skrzypiały... Ale co tam!, pedałowaliśmy szczęśliwi, jak nie wiem co.
Mieliśmy czas tylko do południa, bo potem, po pysznym obiedzie (najbardziej pamiętam cioci rosół z kaczki opalanej słomą) zawsze musieliśmy wujostwu trochę pomóc na polu, tak że nic dziwnego, że pędziliśmy jak szaleni. Chcieliśmy zdążyć się pobawić i choć trochę wrażeń nachapać.
Pamiętam jak pewnego poranka, przed wyruszeniem rowerami gdzie nas oczy poniosą, w czasie śniadania, kiedy jak co dzień rozkoszowałam się kromką chleba z masłem i przepysznym miodem, do kuchni wpadła jakaś niewyżyta pszczoła i użądliła mnie w brew nad prawym okiem.
Oko mi spuchło w momencie i zupełnie straciłam możliwość nim widzenia. Pomimo okładów z zimnych noży, które mi ciocia przykładała. Wujek też się starał ulżyć mi w cierpieniu i trzymał mnie za rękę, psiocząc przy tym na swoją głupią pszczołę, a i jej towarzyszki, które całym rojem o świcie uciekły z ula.
Nie powiem, komfortowo się nie czułam z tym moim okiem, no ale z tego też powodu nie zamierzałam siedzieć w domu i rozpaczać. Nie chciałam przede wszystkim przed Ryśkiem wyglądać na mięczaka. Tym bardziej że Rysiek, na widok mojej twarzyczki, przybierającej wygląd twarzy Quasimodo, aż tarzał się po podłodze ze śmiechu.
Wprawdzie oberwał od cioci jakąś ścierką po plecach na spamiętanie, ale to niewiele pomogło. Ciągle rechotał się choby głupi.
W końcu z bólem, bo z bólem, ale postanowiłam ku radości Ryśka wybrać się z nim na rowerze na pastwisko, aby złapać Krasulę, która, jak ciocia dowiedziała się od listonosza, zerwała się z łańcucha i wlazła w szkody w przylegające do pastwiska pole sąsiada.
Niezdyscyplinowaną krowę od razu udało nam się złapać, ale co z tego, jak za moment, zanim ją Rysiek uziemił kołkiem, znów podjęła próbę ucieczki, i zadzierając ogon, wyrwała z kopyta w stronę pola sąsiada ponownie, na którym rosły buraki cukrowe. Pewnie bardzo jej posmakowały.
Wkurzyłam się na Krasulę okropnie, bo chciałam jak najszybciej wskoczyć do rzeki, by ochłodzić się nieco, zwłaszcza moją opuchniętą fizjonomię. Dlatego też, nie czekając na Ryśka, pierwsza puściłam się biegiem za tą szkodnicą.
Rysiek z zadowoleniem obserwował moją pogoń i kiedy zobaczył, że ja już Krasulę doganiam, zaczął wrzeszczeć:
— Za ogon ją! Złap ją za ogon! — No to ja posłusznie, z wyskoku, rzuciłam się na ogon Krasuli i złapałam z całych sił.
Krasula nie odpuszczała jednak i dalej pruła do przodu, ciągnąc mnie za sobą jak upierdliwy rzep. Nie muszę chyba opowiadać, jak wyglądałam po tym jej sponiewieraniu mojej (przyczepionej) cielesności.
Przeciągnęła mnie i po burakach, i po drodze, i kiedy już łaskawie raczyła skierować swoje kopyta na pastwisko, to i po trawie, a co gorsza, po swoich zapewne i koleżanek z obory plackach.
Wściekłam się nie na żarty, ale nawet nie tyle na Krasulę, bo to przecież tylko głupie bydlę (choć pewna nie byłam, czy takie znów głupie), ile na Ryśka, za tę jego idiotyczną poradę. Tak że kiedy wreszcie Krasula dała za wygraną i stanęła w miejscu, i Rysiek ją już na fest kołkiem do ziemi przyszpilił, poszłam obrażona przez pastwisko w kierunku rzeki. Wtedy to już podwójnie potrzebowałam wody.
Wnet się jednak okazało, że limit przygód przewidziany na tamten dzień nie do końca jeszcze został przeze mnie wykorzystany...
cdn.