Ze zwierząt wujostwa najbardziej kochałam klacz Kasztankę. Kiedy tylko przychodził czas na jej pojenie w Białej, pędziłam po nią do stajni, by móc na jej grzbiecie ze wzgórza do rzeki ją sprowadzić.
Pamiętam, że na początku trochę się bałam, ale żem uparta jak łosioł, strach szybko pokonałam i codziennie ją do wodopoju wytrwale sprowadzałam.
Dumna jak paw siadałam na oklep na jej grzbiecie i powoli schodziłyśmy w dół. I choć zawsze po takiej jeździe nogi w kroku mnie bolały niemożebnie, bo też Kasztanka miała nie tylko zad szeroki, to jednak za każdym razem frajdę miałam niesamowitą.
Łydki też mnie często bolały, bo gdy tak okrakiem siedziałam na niej, schodzącej ze wzgórza w dół, to właśnie łydkami musiałam się trzymać najbardziej. A brzuch Kasztanki był napęczniały, oj, bardzo, ale przynajmniej był miękki.
Każdorazowo ucierpiały też moje palce, bo i jej długiej grzywy musiałam się kurczowo trzymać. A włos koński jest przecież sztywny i ostry. Czasami aż do krwi miałam je poprzecinane. Ale to wszystko nic! Trzymałam się wytrwale, bo inaczej zjechałabym z jej grzbietu jak po równi pochyłej. A potem jeszcze i ze wzgórza na łeb na szyję i w końcu sturlałabym się wprost do rwącej rzeki.
Mimo tych wszystkich niedogodności mój wysiłek owocował cudownym uczuciem. Czułam się niczym amazonka na rączym rumaku. Jednak pewnego razu to moje cudowne uczucie zostało brutalnie przerwane, a moje rozpalone lica z nagła schłodzone zimną wodą. Ba, nie tylko lica. A było to tak:
Któregoś wieczoru, gdy sprowadziłam Kasztankę do rzeki, jak zwykle całkiem spokojnie z przyklejonym uśmiechem na twarzy, kuzyn Rysiek biegł za nami. I kiedy Kasztanka przednimi nogami po pęciny stała już w rzece i spokojnie siorbała sobie wodę, Ryśkowi coś do łba strzeliło i trzasnął ją znienacka ręką w zad.
Kasztanka się spłoszyła tym nagłym, niespodziewanym uderzeniem i wstrząsnęła łbem tak mocno, że ja, jak wystrzelona z katapulty przeleciałam przez jej łeb i wylądowałam w połowie rzeki.
Z lotu pikującego nie pamiętam nic. Dopiero lądowanie mi się utrwaliło w pamięci, bo lodowata woda otrzeźwiła mnie od razu. Wody się opiłam, dupsko strzaskałam i… myślałam, że to już mój koniec.
Ależ musiałam mieć spłoszoną minę. Co się potem działo, trudno opisać. Dość powiedzieć, że Rysiek spłoszył się jeszcze bardziej niż ja i Kasztanka razem wziąwszy i w takim stanie spłoszenia trwał już do końca dnia. Z tym że momentami ów stan mu się pogłębiał, zwłaszcza wtedy, gdy na niego popatrzyłam.
A patrzyłam znacząco, o tak! No a co! Żeby takie durnowate pomysły mieć. A i Kasztanki było mi szkoda, bo pewnie poczuła się winna, że znów przez nią człowiek cierpi.
Znów, bo też niedaleko jak parę miesięcy temu przytrafiło jej się, niechcący ma się rozumieć, odgryźć czubek małego palca Zbyszkowi, mojemu drugiemu, starszemu kuzynowi. A tylko dlatego, że ten jołop jeden podawał jej marchewkę do pyska nie tak jak trzeba, bo akurat, jak mi to sam opowiadał, był zaabsorbowany kłótnią ze swoim kolegą.
Ja tam żalu do Kasztanki nie miałam. Bo jakaż tu jej w tym wina, że wstrząsnęła łbem w reakcji na Ryśka nagłe klepnięcie? Ale że nie byłam pewna, czy ona rozumie, że się z nią solidaryzuję, zła byłam na Ryśka podwójnie.