sobota, 20 stycznia 2024

Wspomnienia z lat szkolnych z dedykacją*

Zbliża się już koniec roku szkolnego, bo oto jest 1 czerwca, Dzień Sportu. W sali gimnastycznej przygotowujemy się do pokazu sportowego. Trzy klasy naraz. Pokaz był taki sobie, bo wymuszony i nikomu z nas nie dawał większej satysfakcji.


(Hi, hi!... Trzy klasy i tylko jedna blond łepetyna... Moja).


Ciągle spoglądałyśmy na zegarki. Chciało się już być poza murami tego przybytku, bo na dworze cudowna pogoda. A na podwórku szkolnym czekały nas jeszcze krótkie pokazy, ale w promieniach słonecznych zawsze to raźniej i weselej.

No ale póki co, trzeba jeszcze wykonać to, czego od nas wymagano. Potem łaskawie już wypuszczą nas wreszcie na dwór. Wszystkie pokazowe ćwiczenia wykonałyśmy bezbłędnie. Profesorki od WF-u są zadowolone. To i dobrze, bo może ich zadowolenie udzieli się też i nam.





Po gromkich brawach widzów, czyli ciała pedagogicznego i uczniaków, poczułyśmy już w pełni zadowolenie. Ale i tak tęsknym okiem spoglądałyśmy na okna, na których słoneczko ścieliło swoje cudowne złote promienie. Jeszcze tylko jeden pokaz i jazda na podwórko... Huuurrraaa!

No wreszcie w słoneczku. Pokażemy jeszcze, co potrafi nasza klasa i wreszcie będzie można odsapnąć. Przed wejściem do sali gimnastycznej zebrała się dość spora grupa widzów, więc staramy się dobrze wypaść. Nawet nam się to udaje, wszak dużo ćwiczyłyśmy na lekcjach WF-u pod okiem naszej pani profesor.

Hmmm... No może tylko Hela stoi w zbyt szerokim rozkroku, ale chyba tego nikt nie zauważył, bo brawa dostałyśmy gromkie. Pamiętam, że Hela zawsze po lekcjach WF-u, kiedy ćwiczyłyśmy układ piramid, psioczyła na Krysię, że całym ciężarem przechyla się na jej rękę i kazała jej choć trochę samej trzymać się ziemi.

Widocznie Krysi to łatwo nie przychodziło, więc nic dziwnego, że i tym razem jest podobnie, i choć Hela robi dobrą minę, rozkracza się zdrowo.

Nie to, co Kazia, ta to stoi równiutko, wyprostowana i zupełnie nie odczuwa mojego ciężaru. Bo też ja, urodzona gimnastyczka, nie jedną figurę, nawet akrobatyczną, potrafię zrobić.



Łatwo jest mnie wszędzie rozpoznać, i to nie tylko ze względu na moje wygimnastykowanie, ale na mój biały łeb, ponieważ jestem jedyną blondynką w klasie. Poza mną większość to szatynki, kilka brunetek i jedna ruda... Ha, coś mi się wydaje, że jestem jedyną właścicielką blond łepetyny w całej szkole.

Śmieszył mnie profesor od Biurowości, bo zawsze zwracał się do mnie: — „Blond Wenus Czerwononóżka”. Fajnie, nie? Nie wiem, czemu "Wenus", a że "Czerwononóżka" to ze względu na moje ulubione czerwone rajstopy, które często miałam na nogach.



Druga piramida wyszła nam wspaniale. Hi, hi!... na solidnej postawie w postaci postawnej Eli nie ma prawa się zawalić. Wprawdzie Ela niewiele musiała się przy niej namęczyć, ale swoją posturą robiła wrażenie stabilności i równowagi piramidy.

Potem jeszcze kilka innych piramid zaprezentowałyśmy i byłyśmy już wolne. Wreszcie mogłyśmy się przebrać w normalne ciuchy, poprawić fryzury... i heya! w miasto.





Cieszyło nas to bardzo, tym bardziej że to tylko ze względu na szkolne święto wspaniałomyślnie pozwolono nam przyjść do szkoły w swoich normalnych ciuchach.

A to dla nas rzeczywiście wielkie święto, bo tak na co dzień to tylko nakazy, zakazy i źle pojęta dyscyplina. Brrr… strasznie niesprawiedliwy to był czas. Chociaż nie, bo z tego, co zaobserwowałam, to chyba jednak nie dla wszystkich był taki znów „brrr”. Dla dziewcząt z klasy tak zwanej "miejscowych" nie był z pewnością. One zawsze miała fory, i to pod każdym względem. Mogły się nawet ubierać bardziej swobodnie niż my, dziewczyny dojeżdżające z innych miast i wiosek.

Wiem, co mówię, bo ja zawsze miałam problemy za swój wygląd. Od kiedy mini weszło do mody, parę razy lądowałam w gabinecie dyrektorki, by się wytłumaczyć ze swojego ubioru i złożyć solenne przyrzeczenie, iż będę ubierała tylko spódniczki do połowy kolan, jak na uczennicę przystało.

Niektóre dziewczyny z klasy miejscowych też zaczynały nosić mini, ale jakoś żadna z nich nigdy nie musiała się z tego tłumaczyć w gabinecie dyrektorki. Co za niesprawiedliwość! Dlaczego tylko ja? Odpowiedź przyszła niebawem.

Nasz wychowawca udzielił mi jej na lekcji wychowawczej. Otóż okazało się, że to profesorka Ekonomii ciągle na mnie nadaje do pani dyrektor. Ta zarozumiała i zadufana w sobie stara panna. Ona od dawna była znana z tego, że z lubością tępiła wszystkie dziewczyny, które w miarę były ładne i potrafiły się podobać. Sama zaś stroiła się aż do przesady i jeszcze do tego romansowała z zastępcą dyrektorki. Aż nieprzyjemnie było na to patrzeć, wszak on był żonatym facetem.

Co za obłudnica! Raz na lekcji wezwała mnie do swojego biurka i ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu z centymetrem w ręku przystąpiła do mierzenia mojej spódniczki. Wreszcie, kiedy już ją zmierzyła, z niesmakiem stwierdziła, iż wygrała zakład z profesorką od Historii.

W końcu wyszło na jaw, że obie się założyły o to, czy moja spódniczka jest krótsza od strony Trybuny Ludu, czy dłuższa. Była krótsza. Cała klasa była zdumiona jej miną. Ja z resztą też. No bo skoro zakład wygrała, to czemu ta jej mina była taka zniesmaczona?

Byłam pewna, że za tą jej miną pójdą dalsze konsekwencje. No i poszły, gdyż już na drugi dzień w gabinecie pani dyrektor, od długiego stania, robiłam doły w jej dywanie. Wkurzyłam się nie na żarty tym ciągłym prześladowaniem mnie za moją spódniczkę i wzięłam się na sposób.

Jaki? Już opowiadam. Otóż przyszyłam do mojej spódniczki jedną część zamku błyskawicznego, drugą zaś naszyłam na kawałek takiego samego materiału co moja spódniczka, i gdy szłam do szkoły, tę część przedłużenia spódniczki doczepiałam, a kiedy ze szkoły wychodziłam, odczepiałam… No i wyszło na to, że i wilk był syty i owca cała.

Dzięki mojemu fortelowi zaznałam chwilowy spokój i przez jakiś czas dołów w dywanie pani dyrektor nie robiłam.


* Wspomnienia te dedykuję mojej wnuczce Indii, którą bardzo interesuje życie niegdysiejszej i dzisiejszej młodzieży w Polsce.