czwartek, 25 stycznia 2024

Smutne przeżycia dziesięciolatki

Zbliżały się wakacje. Och, jakże byłam szczęśliwa. Tym bardziej że po raz pierwszy miałam jechać na kolonię. I to tak daleko od rodziców. Aż do Żmigrodu koło Wrocławia. Byłam bardzo wdzięczna rodzicom, że mnie tam wraz z moją o rok starszą siostrzyczką wysyłają.


Kiedy po wcześniejszej dwutygodniowej półkolonii na kolonii w Żmigrodzie się już znalazłam, to i owszem, w pierwszym dniu nawet mi się podobało, ale w następnym, niestety, podobać mi się przestało. Dzieci były okropne, a kierowniczka kolonii, pani Klara, nie pozwoliła mi być z siostrą w tej samej grupie, chociaż to tatusiowi obiecała. Wiem, bo byłam przy tym. Dała mnie do młodszej grupy, w której wychowawczynią była pani Krysia. Strasznie gruba była ta nasza pani. Gruby miała też warkocz i długi aż do samej pupy. Nie polubiłam jej, gdyż ciągle wrzeszczała na dzieci i wszystkiego zabraniała. Chciałam natychmiast wracać do domu.

Pisałam codziennie rozpaczliwe listy do mojej mamusi. Wreszcie się rozchorowałam. Chociaż nie bardzo wiem na co. Fakt faktem, że nie miałam siły wstać z łóżka i ciągle zbierało mi się na wymioty.

Pani Krysia oddała mnie do izolatki. W izolatce leżała już Urszula, koleżanka z mojej miejscowości. Mieszkała na tej samej ulicy. Znałam ją dobrze, ale jakoś przy niej w izolatce wcale się lepiej nie poczułam. Dlaczego? Ano dlatego, że Urszula, leżąc na łóżku, robiła sobie naszyjnik… z much.

Akurat jak weszłam do izolatki, ona nanizywała na igłę z nitką złapane już wcześniej muchy. Widok był obrzydliwy. Ten jej niby naszyjnik cały się ruszał, bo niektóre muchy jeszcze żyły. Znów mnie wzięło na wymioty. A Urszula tylko się śmiała.

Pod wieczór, kierowniczka Klara, widząc, że izolatka w ogóle mi nie pomogła, wspaniałomyślnie pozwoliła mi spać z moją siostrą w jej sali. Ucieszyłam się, bo jakoś lepiej się czułam przy mojej siostrzyczce. Jak nigdy dotąd. Ale w końcu i przy niej ulgi nie zaznałam, bo niektóre dziewczyny z jej grupy ciągle się ze mnie naśmiewały. A w nocy straszyły duchami. Siostra nakrzyczała na nie, ale one jej nie słuchały.

Kiedy późno w nocy wreszcie przestały mnie straszyć, bo zmęczone usnęły, mogłam też usnąć. Niestety, kiedy się rano obudziłam, znów zwymiotowałam. Bo gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam przy łóżku olbrzymi słój wypełniony małżami. Niektóre małże wyłaziły akurat z muszel. Okropne obrzydzenie wtedy poczułam i siłą rzeczy musiałam puścić pawia.

Dziewczyny znów miały ubaw. One specjalnie ten słój koło mnie postawiły. Słyszały, że się brzydzę małż, a że dzień wcześniej były z grupą nad rzeką Barycz, nazbierały ich pełno, aby mi potem wetknąć je pod nos i czekać na reakcję. Okropne były te dziewczyny z grupy mojej siostry.

Po tygodniu, na kolonię przyjechała pani Grochowska, nasza sąsiadka. Mojej koleżanki Baśki mama. Zdziwiona byłam, bo Baśki na kolonii ze mną nie było. Potem się okazało, że to moja mamusia ją do mnie wysłała. Martwiła się o mnie po przeczytaniu moich rozpaczliwych listów. Sama nie mogła przyjechać, ponieważ mój braciszek był jeszcze malutki. Miał zaledwie pięć miesięcy.

Na widok pani Grochowskiej od razu lepiej się poczułam. Uczepiłam się jej i natychmiast chciałam wracać z nią do domu. Na początku ona mi obiecywała, że tak będzie, ale na drugi dzień rano powiedziała, że ja jednak muszę zostać na kolonii do końca, bo tak będzie dla mnie lepiej. Rozpłakałam się i czepiając się jej spódnicy, na siłę chciałam iść z nią na dworzec. Wtedy między nas wkroczyła pani Klara i powiedziała:

Jak się uspokoisz i zechcesz zostać na kolonii, to cię przeniosę do grupy twojej siostry i pozwolę pojechać z nimi na wycieczkę do wrocławskiego ZOO.

Grupa mojej siostry akurat ustawiała się do wyjazdu. Moja grupa była dzień wcześniej, ale ja z nimi nie byłam, gdyż leżałam w izolatce. Po jakimś czasie się uspokoiłam nieco i z bólem serca się zgodziłam.

Dobrze, to zostanę… — powiedziałam, pochlipując. — Z moją siostrą zostanę.

Kiedy pani Grochowska już poszła na dworzec, ja stanęłam obok siostry i chwyciłam ją mocno za rękę. Byłam pewna, że będzie tak, jak kierowniczka mówiła. Niestety, moje nadzieje wnet okazały się nader płonne. Pani Klara podeszła do mnie i powiedziała:

No niestety, nie możesz pojechać do ZOO, bo brakło biletów.

Myślałam, że mi się zaraz coś stanie. Tak mnie to podłamało. Byłam zrozpaczona. Moja rozpacz jednak bardzo szybko zamieniła się w bezgraniczną wściekłość. Wykrzyczałam pani Klarze prosto w twarz:

Pani jest wstrętną oszustką… Jak pani tak może! — i z krzykiem puściłam się biegiem na dworzec za panią Grochowską.

Nikt nie mógł mnie dogonić. A moja pani, pani Krysia, to już w ogóle. Spuchła na przedbiegu. Pani Grochowskiej jednak na dworcu już nie było widać. Do dziś nie wiem, czy pociąg już odjechał, czy się przede mną schowała. Musiałam wrócić na kolonię.

Pani Krysia złapała mnie za rękę i nie chciała puścić. Puściła dopiero wtedy, kiedy siostry grupa odjechała do Wrocławia. Nie odstępowała mnie zaś ani na krok. Czułam się osaczona. A ona nagle do mnie mówi:

Zaśpiewaj nam jakąś piosenkę. Słyszałam, że umiesz ładnie śpiewać.

Mi się żyć nie chce, a co dopiero śpiewać — ja jej na to ze łzami w oczach. W końcu łzy pociekły mi ciurkiem.

Pani Krysia widząc to, głośno zawołała:

Hej, dziewczynki, widzicie, jaka z niej beksa?! — i zaczęła śpiewać: — Beksa lala pojechała do szpitala…!!! — a za nią wszystkie dziewczynki…

No niestety, kolonie w Żmigrodzie były dla mnie istnym horrorem. Po powrocie do domu poprzysięgłam sobie, że już nigdy na żadne kolonie wysłać się nie dam. Całe podwórko mi współczuło. Wszyscy sąsiedzi. Okazało się, że moja mama na podwórku czytała moje rozpaczliwe listy. Pan Tabisz, najstarszy z naszych sąsiadów, ponoć miał wtedy wszem wobec powiedzieć: — „Zobaczycie, z naszej Halszki będzie kiedyś pisarka”.

Po tej nieszczęsnej kolonii, tatuś zawiózł mnie w moje ukochane miejsce na Ziemi, do Krosnowic koło Kłodzka. Do Cioci Rózi i kuzynów: Ryśka i Zbyszka.

No, tam to się zawsze wspaniale czułam. Wieś, góry, lasy, rzeka, a właściwie dwie rzeki, bo i Biała Lądecka, i Nysa Kłodzka. Tam zawsze miałam cudowne wakacje.

Jechałam do Krosnowic służbową Warszawą, bo tatuś przy okazji jechał też i na delegację do Jawora. Z nami jechał też pan Hermanowicz, tatusia współpracownik, i on, w czasie naszej podróży, cały czas ze mną rozmawiał i wypytywał mnie o różne rzeczy. Zrobił mi też taki mały test z wiedzy o roślinach uprawnych. Wskazywał na uprawne pola, jakie po drodze samochodem mijaliśmy i pytał mnie, co na nich rośnie.

Pan Hermanowicz był mną zachwycony, bo wszystkie rośliny odgadywałam bezbłędnie. Ja panem Hermanowiczem też byłam zachwycona, bo też mało kto z obcych mi ludzi, zechciał poświęcić mi tyle uwagi.


* Wspomnienia te dedykuję mojej wnuczce Indii, którą bardzo interesuje życie niegdysiejszych i dzisiejszych dzieci  w Polsce.