sobota, 27 stycznia 2024

Niebanalne narodziny i jeszcze bardziej niebanalne dzieciństwo




No proszę, jakie ładne zdjęcie. A mnie na nim nie ma. Chyba rzeczywiście rodzice nie za bardzo byli uradowani moim przyjściem na świat, skoro mnie do rodzinnego zdjęcia nie wzięli.

Kiedy po latach pytałam mamusię, dlaczego mnie razem ze sobą nie uwiecznili, mamusia odpowiadała, że już nie pamięta… I tyle! Och, ja nieszczęsna!… A może ja dopiero rosłam w maminym brzuszku, a mamusi po prostu wyleciało to z głowy? Kto wie...

Po kolejnych latach metodą dedukcji doszłam do wniosku, że faktycznie tak musiało być. Bo skoro moja najstarsza siostrzyczka jest cztery lata starsza ode mnie, a średnia o trzynaście miesięcy, to sądząc po jej bobasowym wyglądzie, ja musiałam wtedy dopiero nabierać ciałka u mamusi pod sercem... O, i ta myśl mnie uspokoiła.

Bo to by oznaczało, że zdjęcie to zostało zrobione wczesną wiosną w 1951 roku. Siłą rzeczy więc mnie na nim nie może być widać. Ale zapewne już jestem i kręcąc się w ciasnocie maminego brzuszka, rosnę na przekór wszystkim i wszystkiemu.

Dlaczego na przekór? Ano dlatego, że chyba nikomu wielkiej radości nie sprawiało to moje „pchanie się” na świat. To były ciężkie czasy, dopiero pięć lat po wojnie, moje obydwie siostrzyczki jeszcze malutkie... A tu już trzecie dziecko? Czy można się było cieszyć? Mnie to jednak chyba niewiele obchodziło i wyrzutów sumienia nie miałam, bo trzymałam się mocno... i rosłam.

Bo jakżeby inaczej? Nie prosiłam się na ten dziwny świat, to jakoś tak samo wyszło. Jednak na wszelki wypadek poprzez pępowinę chłonęłam jak najwięcej testosteronu, ponieważ podsłuchałam, że rodzice mocno liczą na syneczka.

No i? Hurra! Jestem! 1 lipca 1951 roku wrzaskiem wniebogłosy oznajmiłam światu swoje na nim zameldowanie. Niestety, jako trzeci dziurawiec (jak mawiał tatuś), a nie jako wyczekiwany chłopczyk... Hmmm? No ale jestem, i już! Ku chwale swojej i swojej rodzinki. Takie podjęłam postanowienie jeszcze w maminym brzuszku… i trzymam się go do dziś.



Zdjęcie niezbyt wyraźne, ale dla mnie ma wielką wartość. A tak swoją drogą, to musiało mi być gorąco w tym pierzastym beciku. Przecież to lato. Ale w proteście pewnie nie wrzeszczałam. Mamusia zawsze mówiła, że byłam spokojnym niemowlakiem.... Hmm! Pewnie dlatego, że od narodzin miałam zakodowane, że lepiej mamusię nie denerwować swoją nieoczekiwaną osóbką, bo a nuż zechce się mnie pozbyć… Albo co?

Podskórnie czułam jednak, że muszę jakoś odkupić swoje dziewczęce wtargnięcie na świat i zasłużyć sobie na dobre imię, ale takie w ogólności, bo imię do nazwiska, to od razu dostałam, a właściwie samo się do mnie przykleiło. Automatycznie. Bo też rodzice, jako że czekali na chłopczyka, mieli przygotowane tylko męskie imię. Niewiele się więc zastanawiając, zapisali mnie w USC z takim imieniem, jakie akurat stało w kalendarzu 1 lipca.

Z tego też powodu w późniejszych latach w dniu swoich urodzin byłam na rodziców wkurzona, że moje siostrzyczki obchodzą swoje święta dwa razy w roku, a ja tylko raz. Przecież to takie niesprawiedliwe! No niech mi kto powie, że tak nie jest?! To!... to!, to się z nim nie zgodzę.

No dobrze, ale już jestem i rosnę nad wyraz zdrowo. Czas leci szybko i już jest wiosna. Piękna pora. Wszystko budzi się do życia i kwitnie. To ja też. Mam już dziesięć miesięcy i potrafię już nawet sama stawać na nóżki. Robię to często, bo wszystko dookoła mnie bardzo interesuje. Chyba fajny jest ten świat! A pewnie, że tak! Coraz bardziej się cieszę, że już na nim jestem.

To nic, że czasami słyszę te niezbyt miłe słowa: „trzeci dziurawiec”, ważniejsze jest to, że na mnie nie krzyczą. Spać dają. Jeść dają. Zwłaszcza to mleczko z cycuszek mamusi mi bardzo smakuje. A i rosnę po nim jak na drożdżach.



Lubię też na dwór być zabierana. Wszystko mnie ciekawi. Rozglądam się zawsze dookoła, aż mnie nieraz szyjka boli od tego kręcenia główką. Na zdjęciu widać, że jesteśmy akurat na spacerku. Ja, wiadomo, na mamusi rękach, a moja o rok starsza siostrzyczka na rękach tatusia. Najstarszej siostrzyczki nie ma. Nie wiem, gdzie ją wcięło. Jest też z nami mamusi koleżanka z harcerstwa, pani Grekowa ze swoim syneczkiem a moim o miesiąc starszym kolegą.

Lata pędzą jak szalone i nie sposób je zatrzymać. Mam już trzy latka i bardzo lubię bawić się w ogrodzie. Kwiatki sięgają mi do kolan. Uwielbiam je zrywać i przystrajać nimi moją lalę.



Wszystkie trzy dziewczynki albo jak kto woli dziurawce, miałyśmy naprawdę radosne dzieciństwo. Rosłyśmy zdrowo i zawsze pięknie byłyśmy wystrojone przez mamusię. Wszystkie nasze ubranka mamusia szyła zawsze sama. Ba, nawet dla siebie i tatusia. Pamiętam, że maszyna do szycia często wieczorami turkotała. Miała kogo obszywać. Po wojnie trudno było cokolwiek kupić, a co dopiero ładne ubranka.



Czasami, kiedy mamusia była zajęta, opiekowała się nami ciocia Róża, tatusia kuzynka. Bardzo ją lubiłam. W niej też duża dawka testosteronu buzowała. I nigdy, co było dla mnie bardzo ważne, nie wypominała mi mojego dokazywania.



Powoli już chyba wszyscy zapominali, żem trzecim dziurawcem. Zresztą, ja też im w tym zapominaniu intensywnie i efektywnie pomagałam. Nie na darmo w mamusinym brzuszku z całych sił chłonęłam testosteron. Z roku na rok coraz bardziej stawałam się chłopczycą. Czasami tak dawałam rodzicom psoceniem popalić, że wystarczyłam im za dwóch synów... Tak zgodnie mówili.

W końcu wszyscy zaczęli wołać na mnie Mintek. To tatuś mi takie imię wymyślił. Zapewne nie bez kozery. A dlaczego takie akurat? To proste. Bo takie mu wyszło po zamianie mojego imienia na formę męską, czyli Halintek-Mintek. Bardzo byłam dumna z tego imienia... Też nie bez kozery.

cdn.