poniedziałek, 29 stycznia 2024

Nie do końca udany urlop nad jeziorem Rybnickim

Jezioro Rybnickie powstało w 1971 roku w wyniku spiętrzenia wód niewielkiej rzeki Rudy zaporą w Rybniku Stodołach. Utworzone zostało na potrzeby węglowej Elektrowni Rybnik. Jego powierzchnia wynosi 4,5 km².


Zdjęcie  Kamil Czaiński.


O tym pięknym skądinąd jeziorze przypomniała mi niedawno znajoma z FB, zamieszczając zdjęcia ze swojego tam pobytu.

Też miałam okazję być nad nim i to parokrotnie, tyle że przed 40-laty. Raz nawet na dwutygodniowym urlopie z przyczepą campingową. Miał to być wtedy wspaniały czas wypoczynku, niestety, nie był. Ale tylko dla mnie. Cała reszta, czyli moje dzieci, mąż (tyle że trzy dni później) i znajomi ze swoimi dziećmi taki czas mieli, tylko mnie jakoś się nie udało.

Jakieś fatum nade mną zawisło, czy jaka choinka, bo już w pierwszym dniu naszego tam pobytu, kiedy uczyłam moje i przyjaciół dzieci nurkowania, w wodzie zgubiłam złoty pierścionek. Mało tego, nabawiłam się też zapalenia ucha środkowego. Ale o tym dowiedziałam się dopiero pierwszej nocy wybudzona ze snu strasznym bólem głowy.

Myślę, że to mi nie tyle woda zaszkodziła podczas nurkowania, ile potężny wysiłek przy wypychaniu przyczepy z błota, w jakie mąż się samochodem z nią wtarabanił, szukając na brzegu jeziora dobrego miejsca na jej stabilne umiejscowienie. I tak ją umiejscowił, że się cała przechylała. Natomiast samochód zakopał się w błocie i za czorta jej z tego miejsca wyszarpać nie mógł, więc ja mu pomagałam. No i w końcu się udało, ale najwyraźniej ten wysiłek mi coś na tyle w głowie poprzestawiał, że po późniejszym nurkowaniu, kiedy już nasi przyjaciele dojechali, dopełniło się zapalenia ucha środkowego.

To był potworny ból! Przez kolejne trzy dni mąż musiał wozić mnie do szpitala do mojej znajomej laryngolog na jakieś tam zabiegi. Z bólem musiałam na niego czekać aż do wieczora, gdyż przez te trzy dni on jeszcze pracował. Przyjeżdżał do nas prosto z pracy. Mieszkaliśmy wtedy w Raciborzu, tak że trzydzieści kilometrów miał do nas nad jezioro i potem tyle samo ze mną do szpitala i kolejne trzydzieści z powrotem nad jezioro.

Pamiętam, że jak pierwszego dnia przyjechał po pracy, miałam już przygotowany dla niego obiad. Jakoś mimo bólu udało mi się go sklecić. Wiele pracy na szczęście przy nim nie miałam, bo z domu przywiozłam dużo zawekowanych obiadów, m.in. gulasz. I to właśnie gulaszem chciałam męża uraczyć. Dołożyłam do niego gotowane warzywa i schowałam do tak zwanej lodówki.

W tamtych czasach w przyczepie campingowej lodówki jeszcze nie było, więc mąż wykopał w ziemi głęboki dół i w taki oto sposób zabezpieczaliśmy jedzenie przed upałem.

Kiedy mąż wrócił z pracy, chciałam mu rzeczony obiad podgrzać i podać, pomaszerowałam więc do "lodówki" i... doznałam szoku. Na dnie dziury zamiast białego garnka zobaczyłam czarny. Okazało się, że obsiadł go rój much, dokładnie plujek, próbując dostać się na żer do jego środka. Myślałam, że zwymiotuję. Widok był o-brzy-dli-wy!

Z rozrywającym głowę bólem, musiałam przygotować drugi obiad. Od tamtej pory na widok tych much, a nawet choćby jednej od razu niedobrze mi się robi.

Po tygodniu na szczęście antybiotyk zrobił swoje, czułam się już całkiem dobrze i mogłam się wreszcie urlopowo rozluźnić. Do wody wejść jednak nie mogłam. Byłam tym faktem bardzo zawiedziona... Bo jak to tak? Przecież od dziecka kocham pływać.


I takie to wspomnienia znad jeziora Rybnickiego utrwaliły mi się najbardziej. Po ich odtworzeniu nabrałam ochoty znów stanąć na jego brzegu. Następnym razem jak będę w Polsce, zrobię to z pewnością.