Kiedy tak szłam obrażona przez pastwisko, fukając pod nosem na kuzyna Ryśka za tę jego idiotyczną poradę w schwytaniu Krasuli i łapania ją za ogon, żeby uniemożliwić jej dalszą ucieczkę, nagle usłyszałam za sobą przybierające na sile brzęczenie.
Oglądnęłam się natychmiast i na tle błękitnego nieba zobaczyłam ciemną plamę. W momencie przypomniały mi się słowa wujka przy śniadaniu, jak skarżył się na swoje niesforne pszczoły, które całym rojem uciekły z ula i nie wiadomo gdzie są. Przeraziłam się okropnie i z kopyta rzuciłam się do ucieczki. Do szaleńczej ucieczki.
Brzęczenie coraz bardziej się wzmagało. Biegłam co sił przez pastwisko, ale już nie w kierunku rzeki, a w kierunku domu. Tak jakbym podświadomie czuła, że jedynie wujek może mnie od tych niebezpiecznych pszczół uratować.
Jak już dobiegałam do końca pastwiska, graniczącego z ogrodem przed domem wujostwa, stwierdziłam ze zgrozą, że rój jest już prawie nad moją głową. Widziałam śmierć w oczach. A może tylko w jednym oku, bo drugie ciągle nic nie widziało po użądlenia przez jakąś wściekłą pszczołę, która w czasie śniadania bez pardonu wpadła sobie do kuchni przez otwarte okno.
Na szczęście to zdrowe oko zobaczyło coś jeszcze. Otóż zobaczyło ogromną cysternę przy płocie ogrodu. Długo się nie zastanawiałam. Rzuciłam się na nią jak na ostatnią deskę ratunku, podniosłam klapę włazu i wskoczyłam do środka, czym prędzej zamykając za sobą właz.
W momencie poczułam przeogromną ulgę. Niedługo jednak dane mi było się nią rozkoszować, gdyż wnet zrobiło mi się strasznie gorąco. Okazało się, że na dnie cysterny było trochę wody, która od gorących promieni słonecznych okropnie była nagrzana.
Myślałam, że się tam żywcem ugotuję. Nie wiedziałam, co mam robić. Wyleźć na zewnątrz przecież nie mogłam, bo tam też czekała mnie śmierć, tyle że innego rodzaju. To było pewne, wszak brzęczenie pszczół słyszałam jeszcze głośniej, i to z pogłosem. Co świadczyło dobitnie, że te małe krwiożercze potwory siedzą na cysternie.
Byłam załamana. W końcu nie wytrzymałam tego przemożnego skwaru i narastających emocji i zaczęłam walić z całych sił w ścianki cysterny.
Nie wiem, jak długo tak waliłam, ale najważniejsze, że kiedy byłam już u kresu sił, klapa włazu się nagle podniosła i zobaczyłam w nim głowę mojego najukochańszego, najmądrzejszego, najdzielniejszego na świecie wujka... Byłam uratowana!
Później, po całej tej akcji, a właściwie dwóch, chłodziłam swoje emocje i obolałe ciało w zimnym nurcie rzeki Białej. Wskoczyłam do niej, tak jak stałam, w sukience. I tak była mokra od potu i cysternowego ukropu.
Spokorniały i lekko wystraszony Rysiek długo mnie musiał prosić, żebym wreszcie z wody wylazła. No to w końcu wylazłam, ale dopiero wtedy, jak mnie trzy razy przeprosił.
cdn.
Szalone wakacje za czasów głębokiej komuny — część 1