Po
dzisiejszej wycieczce rowerowej nie wróciłam szczęśliwie do domu.
Uległam wypadkowi w lesie i wylądowałam w Klinice Ortopedycznej.
Jak
zwykle jeździłam sobie spokojnie leśnymi dróżkami chyba już
gdzieś tak z dwie godziny i w pewnym momencie minęłam młodą parę
idącą w tym samym kierunku. Przywitaliśmy się wesołym „halo!”
i pojechałam dalej.
Po
kilkudziesięciu metrach zrównywałam się z kolei z parą starszych
osób idącą w przeciwnym kierunku. Mężczyzna, prowadząc swoją
partnerkę za rękę, na moje głośne „halo” się zaśmiał i
nagle podniósł rękę w moim kierunku, chcąc mnie złapać, czy
dotknąć. Nie mam pojęcia.
Zareagowałam
na jego głupotę automatycznie, ostro hamując i przechylając rower
w przeciwną stronę, ale i tak z dużą siłą trzasnęłam go
kierownicą w dłoń... Siła była tak duża, że już nie dałam
rady opanować przechylonego roweru na wyboistej leśnej dróżce
i... wystrzeliłam w powietrze jak z katapulty. Spadłam na pobocze
drogi a rower ze mną. Jakim cudem, nie wiem.
Ktoś
zaczął krzyczeć. Chyba z przerażenia, ale nie wiem kto. Czy ja
też krzyczałam?... Nie pamiętam. Młodzi, widząc pewnie z oddali,
co się stało, natychmiast przybiegli i wyplątując mnie z roweru,
pytali, jak się czuję.
Główny
zaś winowajca mojej wywrotki pewnie zdał sobie sprawę z tego, co
zrobił i ze strachu, ciągnąc swoją partnerkę za rękę, odezwał
się do młodych:
— Wy
idziecie w tę samą stronę co ona, to jej pomożecie — i w te
pędy się razem oddalili.
Upadłam
niestety tak niefortunnie, że kierownica wbiła mi się między
żebra. I jakby tego było mało, trafiłam akurat na duży kamień i
ostre gałęzie. Także mimo grubej kurtki zraniłam sobie udo i
przedramię. Leżąc na ziemi, z bólu zrobiło mi się słabo. Nie
mogłam złapać tchu.
W końcu
młodzi mi pomogli i postawili do pionu. Chcieli wzywać pogotowie,
ale się upierałam, żeby nie.
Po
chwili, jak już byłam w stanie iść, młodzi prowadzili rower, a
ja, żeby dojść do siebie, krok za krokiem powoli szłam za nimi.
Wnet
poczułam się w miarę znośnie, postanowiłam więc jechać dalej.
Młodzi nie chcieli się zgodzić.
— Jak
już wyjdziemy z lasu, zorganizuję pani jakąś podwózkę do domu —
powiedział młody mężczyzna.
Wcześniej
po drodze nakłamałam im, że moje dzieci nie mogą przyjechać z
pomocą, gdyż wyjechały gdzieś na weekend. Nie chciałam ich
straszyć. Myślałam, że będę czuć się już coraz lepiej.
Młodzi,
widząc, że się jednak nadal upieram, dali wreszcie za wygraną i
razem doprowadzili mój dość sfatygowany rower do jako takiego
użytku. Wyprostowali prowizorycznie, co trzeba, założyli
łańcuch... i pojechałam. Do domu miałam jeszcze około piętnastu
kilometrów.
Jak
dojechałam, nie pamiętam, ale w domu, kiedy adrenalina przestała
już działać rozebrało mnie na dobre. Potwornie rozbolało mnie
całe ciało. Myślałam, że mam połamane żebra. Nie mogłam się
ruszać. Coraz trudniej mi się oddychało. Trzy godziny tak
siedziałam cała obolała, zastanawiając się, czy aby jednak nie
skontaktować się z dziećmi.
Nagle
moja córka sama zadzwoniła. Pewnie telepatycznie coś wyczuła. Gdy
jej w wielkim skrócie opowiedziałam, co mi się przytrafiło,
krzyknęła wystraszona:
— Zaraz
będę u ciebie i jedziemy do kliniki!
No i nie
było zmiłuj, trzeba było jechać. W Klinice Ortopedycznej mnie
prześwietlili z każdej strony, rany opatrzyli, napisali obdukcję i
radzili natychmiast jechać na policję. Córka od samego początku
tak właśnie chciała zrobić, ale ja nie. W trakcie badań
postanowiłam:
— Zgodzę
się tylko wtedy, kiedy się okaże, że mam coś połamane.
Jakoś
nie uśmiechało mi się tak obolała siedzieć na policji i meldować
do protokołu jak doszło do wypadku.
Na
szczęście złamań nie stwierdzono. Wprawdzie bolało jak cholera,
ale dawałam radę, zadowolona, że kości mam całe. Przestałam się
już też przejmować tym, że moje ciało w wielu miejscach
nabierało coraz to bardziej fioletowego koloru.
Okazało
się, że miałam tylko mocno stłuczone żebra i obojczyk. A i
łokieć, co było widać gołym okiem, bo był bardzo opuchnięty.
Rany natomiast zaczynały już z lekka zasychać... No i jak tu nie
być zadowolonym?
Jak
wracałyśmy z córką do domu, snułam już plany na kolejną
wycieczkę rowerową:
— Teraz
mam zamiar wybrać do zamku Hohenzollernów, ale w tygodniu, w
niedzielę nie będę już jeździć, bo za dużo głupich ludzi
pałęta się po lasach.
— No,
akurat!... Ani mi się waż! — Córka się wystraszyła, ale zaraz
dodała: — Szczęściem w nieszczęściu twój rower nie nadaje się
do jeżdżenia.
— Dzisiaj
nie, ale moje kochane synczysko, a twój brat wnet mi go zreperuje
i...
— Och,
mamuś, mamuś! — przerwała mi, śmiejąc się już i
zastanawiając, po którym miejscu może mnie poklepać. W końcu
poklepała po swoim udzie i dodała: — Wiem, wiem, co mi zaraz
powiesz i...
— No
właśnie!... To wiesz, że ja nie mogę rezygnować z takiej
przyjemności. Przecież kocham jazdę na rowerze — teraz ja
przerwałam córce, próbując jakoś mniej boleśnie się zaśmiać.
***
Tydzień
minął, a mnie żebra ciągle cholernie bolą, ale mimo to poranną
gimnastykę wykonuję codziennie. Wprawdzie teraz siłą rzeczy tylko
w formie light, ale nie odpuszczam i zaraz po przebudzeniu ćwiczę.
Automatycznie. Już tak mam. Codzienna gimnastyka to dla mnie część
porannej toalety.
Muszę
przyznać, że jestem wdzięczna córce, że mnie do kliniki
zakludziła, inaczej musiałabym się wciąż obawiać, że przy
takiej szybkości i upadku mogłam jednak mieć połamane żebra i co
nie daj Bóg, mogłyby mi wnętrzności uszkodzić. A tak mogę być
pewna, że kości mam na szczęście mocne, bo są całe... i mogę
rowerem jeździć dalej. Tylko nie szybciej jak za miesiąc. Tak
powiedział doktor. Pożyjemy, zobaczymy.
Tabletki
przeciwbólowe przepisane w klinice zażyłam tylko raz, w pierwszym
dniu. Nie cierpię chemii, wolę ból znosić "na trzeźwo".
Wiem, że stłuczenie boli mocno i długo, ale ból w końcu musi
minąć. I tego się trzymam.
***
Rekonwalescencja
przebiega powoli, zbyt powoli, jak na moją dozę cierpliwości.
Obojczyk, łokieć i udo już żółto-granatowe i bolą dużo mniej,
ale żebra jeszcze bardzo i kiedy muszę kichnąć, albo zakaszleć,
wtedy ból przeszywa moje ciało straszny, promieniujący. Co gorsza,
śmiać się jest ciężko, ale że śmiać się lubię, to cierpię
ból... i się śmieję.
Wczoraj
coś zabawnego przeczytałam w Internecie i buchnęłam śmiechem. Ło
matko, myślałam, że z bólu się posikam, ale śmiechu i tak nie
mogłam powstrzymać.
Dzisiaj
byłam pierwszy raz od wypadku na kijkach. Na początku było ciężko,
ale się rozruszałam i potem już szło dobrze. Do domu wróciłam
szczęśliwa.
***
A niech
to szlag trafi! W nocy podczas snu ni stąd, ni zowąd, zaklinowały
mi się nerwy międzyżebrowe. Myślałam, że z bólu się wykończę.
Męczyłam się tak niemal przez cały dzień.
Córka na
siłę ciągnęła mnie do lekarza, ale się nie dałam, bo
przeczytałam w Internecie, że tak się czasem zdarza, więc
czekałam, aż ból minie. Późnym wieczorem minął. Sam z siebie.
Na szczęście.
Od
wypadku minęło już dziesięć dni i jak wspominałam tylko raz,
zażyłam tabletkę przeciwbólową, a tu nagle, po tylu dniach przez
to zaklinowanie nerwów musiałam zażyć kolejną. Mam nadzieję, że
już będzie coraz lepiej. Rower czeka... a ja tylko na kijki chodzę
do lasu.
***
Dwa
tygodnie od wypadku za mną, a żebra nadal bolą, a tu kichać
trzeba, smarkać, kaszleć i do lekarza do kontroli trzeba jeździć.
Trzy dni temu, jak od niego wracałam, na skrzyżowaniu mało mnie
TIR nie staranował. Gdybym nie uciekła na wstecznym biegu,
wszystkie problemy miałabym już z głowy.
Jedyne co mi się w tym całym powypadkowym kociokwiku spodobało, to
to, że w końcu wczoraj (w tajemnicy ma się rozumieć) pojeździłam
sobie trochę na rowerze. Ależ mi się fajnie jechało. Banana
miałam na twarzy przez cały czas.
Wiedziałam,
że nie wytrzymam. Obawiałam się tylko jakiegoś nagłego upadku na
prawy bok, bo żebra z tej strony ciągle mnie jeszcze bolą... ale
co tam, do odważnych świat należy.
Ponad
trzydzieści kilometrów gnałam sobie jak wicher po górach i
lasach. Frajda niesamowita! Aż chce się żyć!
26.02.-
15.03.2017
Z cyklu: „Z pamiętnika emigrantki”