środa, 29 marca 2023

Wypadek rowerowy za przyczyną jakiegoś przygłupa

Po dzisiejszej wycieczce rowerowej nie wróciłam szczęśliwie do domu. Uległam wypadkowi w lesie i wylądowałam w Klinice Ortopedycznej.

Jak zwykle jeździłam sobie spokojnie leśnymi dróżkami chyba już gdzieś tak z dwie godziny i w pewnym momencie minęłam młodą parę idącą w tym samym kierunku. Przywitaliśmy się wesołym „halo!” i pojechałam dalej.

Po kilkudziesięciu metrach zrównywałam się z kolei z parą starszych osób idącą w przeciwnym kierunku. Mężczyzna, prowadząc swoją partnerkę za rękę, na moje głośne „halo” się zaśmiał i nagle podniósł rękę w moim kierunku, chcąc mnie złapać, czy dotknąć. Nie mam pojęcia.

Zareagowałam na jego głupotę automatycznie, ostro hamując i przechylając rower w przeciwną stronę, ale i tak z dużą siłą trzasnęłam go kierownicą w dłoń... Siła była tak duża, że już nie dałam rady opanować przechylonego roweru na wyboistej leśnej dróżce i... wystrzeliłam w powietrze jak z katapulty. Spadłam na pobocze drogi a rower ze mną. Jakim cudem, nie wiem.

Ktoś zaczął krzyczeć. Chyba z przerażenia, ale nie wiem kto. Czy ja też krzyczałam?... Nie pamiętam. Młodzi, widząc pewnie z oddali, co się stało, natychmiast przybiegli i wyplątując mnie z roweru, pytali, jak się czuję. 



Główny zaś winowajca mojej wywrotki pewnie zdał sobie sprawę z tego, co zrobił i ze strachu, ciągnąc swoją partnerkę za rękę, odezwał się do młodych:

Wy idziecie w tę samą stronę co ona, to jej pomożecie — i w te pędy się razem oddalili.

Upadłam niestety tak niefortunnie, że kierownica wbiła mi się między żebra. I jakby tego było mało, trafiłam akurat na duży kamień i ostre gałęzie. Także mimo grubej kurtki zraniłam sobie udo i przedramię. Leżąc na ziemi, z bólu zrobiło mi się słabo. Nie mogłam złapać tchu.

W końcu młodzi mi pomogli i postawili do pionu. Chcieli wzywać pogotowie, ale się upierałam, żeby nie.

Po chwili, jak już byłam w stanie iść, młodzi prowadzili rower, a ja, żeby dojść do siebie, krok za krokiem powoli szłam za nimi.

Wnet poczułam się w miarę znośnie, postanowiłam więc jechać dalej. Młodzi nie chcieli się zgodzić.

Jak już wyjdziemy z lasu, zorganizuję pani jakąś podwózkę do domu — powiedział młody mężczyzna.

Wcześniej po drodze nakłamałam im, że moje dzieci nie mogą przyjechać z pomocą, gdyż wyjechały gdzieś na weekend. Nie chciałam ich straszyć. Myślałam, że będę czuć się już coraz lepiej.

Młodzi, widząc, że się jednak nadal upieram, dali wreszcie za wygraną i razem doprowadzili mój dość sfatygowany rower do jako takiego użytku. Wyprostowali prowizorycznie, co trzeba, założyli łańcuch... i pojechałam. Do domu miałam jeszcze około piętnastu kilometrów.

Jak dojechałam, nie pamiętam, ale w domu, kiedy adrenalina przestała już działać rozebrało mnie na dobre. Potwornie rozbolało mnie całe ciało. Myślałam, że mam połamane żebra. Nie mogłam się ruszać. Coraz trudniej mi się oddychało. Trzy godziny tak siedziałam cała obolała, zastanawiając się, czy aby jednak nie skontaktować się z dziećmi.

Nagle moja córka sama zadzwoniła. Pewnie telepatycznie coś wyczuła. Gdy jej w wielkim skrócie opowiedziałam, co mi się przytrafiło, krzyknęła wystraszona:

Zaraz będę u ciebie i jedziemy do kliniki!

No i nie było zmiłuj, trzeba było jechać. W Klinice Ortopedycznej mnie prześwietlili z każdej strony, rany opatrzyli, napisali obdukcję i radzili natychmiast jechać na policję. Córka od samego początku tak właśnie chciała zrobić, ale ja nie. W trakcie badań postanowiłam:

Zgodzę się tylko wtedy, kiedy się okaże, że mam coś połamane.

Jakoś nie uśmiechało mi się tak obolała siedzieć na policji i meldować do protokołu jak doszło do wypadku.

Na szczęście złamań nie stwierdzono. Wprawdzie bolało jak cholera, ale dawałam radę, zadowolona, że kości mam całe. Przestałam się już też przejmować tym, że moje ciało w wielu miejscach nabierało coraz to bardziej fioletowego koloru.

Okazało się, że miałam tylko mocno stłuczone żebra i obojczyk. A i łokieć, co było widać gołym okiem, bo był bardzo opuchnięty. Rany natomiast zaczynały już z lekka zasychać... No i jak tu nie być zadowolonym?

Jak wracałyśmy z córką do domu, snułam już plany na kolejną wycieczkę rowerową:

Teraz mam zamiar wybrać do zamku Hohenzollernów, ale w tygodniu, w niedzielę nie będę już jeździć, bo za dużo głupich ludzi pałęta się po lasach.

No, akurat!... Ani mi się waż! — Córka się wystraszyła, ale zaraz dodała: — Szczęściem w nieszczęściu twój rower nie nadaje się do jeżdżenia.

Dzisiaj nie, ale moje kochane synczysko, a twój brat wnet mi go zreperuje i...

Och, mamuś, mamuś! — przerwała mi, śmiejąc się już i zastanawiając, po którym miejscu może mnie poklepać. W końcu poklepała po swoim udzie i dodała: — Wiem, wiem, co mi zaraz powiesz i...

No właśnie!... To wiesz, że ja nie mogę rezygnować z takiej przyjemności. Przecież kocham jazdę na rowerze — teraz ja przerwałam córce, próbując jakoś mniej boleśnie się zaśmiać.

***

Tydzień minął, a mnie żebra ciągle cholernie bolą, ale mimo to poranną gimnastykę wykonuję codziennie. Wprawdzie teraz siłą rzeczy tylko w formie light, ale nie odpuszczam i zaraz po przebudzeniu ćwiczę. Automatycznie. Już tak mam. Codzienna gimnastyka to dla mnie część porannej toalety.

Muszę przyznać, że jestem wdzięczna córce, że mnie do kliniki zakludziła, inaczej musiałabym się wciąż obawiać, że przy takiej szybkości i upadku mogłam jednak mieć połamane żebra i co nie daj Bóg, mogłyby mi wnętrzności uszkodzić. A tak mogę być pewna, że kości mam na szczęście mocne, bo są całe... i mogę rowerem jeździć dalej. Tylko nie szybciej jak za miesiąc. Tak powiedział doktor. Pożyjemy, zobaczymy.

Tabletki przeciwbólowe przepisane w klinice zażyłam tylko raz, w pierwszym dniu. Nie cierpię chemii, wolę ból znosić "na trzeźwo". Wiem, że stłuczenie boli mocno i długo, ale ból w końcu musi minąć. I tego się trzymam.

***

Rekonwalescencja przebiega powoli, zbyt powoli, jak na moją dozę cierpliwości. Obojczyk, łokieć i udo już żółto-granatowe i bolą dużo mniej, ale żebra jeszcze bardzo i kiedy muszę kichnąć, albo zakaszleć, wtedy ból przeszywa moje ciało straszny, promieniujący. Co gorsza, śmiać się jest ciężko, ale że śmiać się lubię, to cierpię ból... i się śmieję.

Wczoraj coś zabawnego przeczytałam w Internecie i buchnęłam śmiechem. Ło matko, myślałam, że z bólu się posikam, ale śmiechu i tak nie mogłam powstrzymać.

Dzisiaj byłam pierwszy raz od wypadku na kijkach. Na początku było ciężko, ale się rozruszałam i potem już szło dobrze. Do domu wróciłam szczęśliwa.

***

A niech to szlag trafi! W nocy podczas snu ni stąd, ni zowąd, zaklinowały mi się nerwy międzyżebrowe. Myślałam, że z bólu się wykończę. Męczyłam się tak niemal przez cały dzień.

Córka na siłę ciągnęła mnie do lekarza, ale się nie dałam, bo przeczytałam w Internecie, że tak się czasem zdarza, więc czekałam, aż ból minie. Późnym wieczorem minął. Sam z siebie. Na szczęście.

Od wypadku minęło już dziesięć dni i jak wspominałam tylko raz, zażyłam tabletkę przeciwbólową, a tu nagle, po tylu dniach przez to zaklinowanie nerwów musiałam zażyć kolejną. Mam nadzieję, że już będzie coraz lepiej. Rower czeka... a ja tylko na kijki chodzę do lasu.

***

Dwa tygodnie od wypadku za mną, a żebra nadal bolą, a tu kichać trzeba, smarkać, kaszleć i do lekarza do kontroli trzeba jeździć. Trzy dni temu, jak od niego wracałam, na skrzyżowaniu mało mnie TIR nie staranował. Gdybym nie uciekła na wstecznym biegu, wszystkie problemy miałabym już z głowy.


Jedyne co mi się w tym całym powypadkowym kociokwiku spodobało, to to, że w końcu wczoraj (w tajemnicy ma się rozumieć) pojeździłam sobie trochę na rowerze. Ależ mi się fajnie jechało. Banana miałam na twarzy przez cały czas.

Wiedziałam, że nie wytrzymam. Obawiałam się tylko jakiegoś nagłego upadku na prawy bok, bo żebra z tej strony ciągle mnie jeszcze bolą... ale co tam, do odważnych świat należy.

Ponad trzydzieści kilometrów gnałam sobie jak wicher po górach i lasach. Frajda niesamowita! Aż chce się żyć!


26.02.- 15.03.2017

Z cyklu: „Z pamiętnika emigrantki”