poniedziałek, 31 sierpnia 2020

Wakacyjny kalejdoskop

Możliwości na wakacyjne wyjazdy zawsze jest wiele. Tylko wybierać i realizować. Jedynym ograniczeniem jest wyobraźnia... Nie wspominając o finansach.
 



Niektórym niewiele do szczęścia potrzeba

Dzisiaj z samego rana pojechałam na zakupy. Takie tam, niewielkie. Trochę spożywczych, trochę drogeryjnych rzeczy kupić. Zaparkowałam autko na pustym prawie parkingu i kiedy wygramoliłam się z jego wnętrza, nagle wyrósł przede mną jakiś człek płci męskiej… i bardzo potarganej. Nie, nie płci, powierzchowności. Wytrzeszczyłam oczy i dopiero wtedy przyuważyłam, że jest to najnormalniejszy w świecie pener. Zwany inaczej menelem, biboszem, moczygębą, ochlajtusem, opojem, pijaczyną, albo tak bardziej naukowo, po łacinie: homo ebriosus`em. Przez chwilę milcząco patrzyliśmy sobie w oczy. Wreszcie, człek nazw wielorakich, zagaił pierwszy:
Poratowałaby pani biednego jakimś groszem na bułeczkę... albo cóś?
Ano poratuję. Czemu nie? — odpowiedziałam i sięgnęłam po portmonetkę. Po czym wysypałam całą garść drobniaków na jego rękę (bardzo brudną rękę).
Och, jakim pięknym, szczerbatym uśmiechem odwdzięczył mi się ów „biedny”. Szybko się jednak na pięcie odwrócił i pobiegł do spożywczaka. A ja za nim. Z tym, że nie pobiegłam a poszłam. Kiedy zrobiłam zakupy i ze sklepu wyszłam, przypomniało mi się, że brakuje mi jeszcze parę drogeryjnych drobiazgów. Załadowałam koszyk z zakupami do bagażnika i poszłam do drogerii, która mieści się vis-à-vis spożywczego sklepu. Kupiłam tam co mi potrzeba było i wyszłam. Idąc do auta, jeszcze coś mi się przypomniało. Otóż przypomniało mi się, że powinnam sobie wydrukować wyciągi z konta. Zapakowałam artykuły drogeryjne do bagażnika i pomaszerowałam do pobliskiego banku. Bank był jeszcze nieczynny, ale kartą EC można sobie samemu jego podwoje otworzyć. Co też uczyniłam. Weszłam. Jakie było moje zdziwienie, kiedy w kąciku na podłodze zobaczyłam mojego niedawno co poznanego „biednego”. Siedział sobie rozkraczony i sączył z puszki browarek. Na mój widok spłoszył się nieco. Nie wiem, czemu. Może chodziło mu o tę bułeczkę… albo cóś? Uśmiechnęłam się do niego, aby dodać mu otuchy. No bo co, zła przecież na niego nie będę, iż nie bułeczkę w jego ręce widzę. Ważne, że wspomogłam „biednego”. On już sam najlepiej wie, co mu było na już potrzeba.
Lubię pomagać potrzebującym. Czym tylko mogę. Pijanym bezdomnym również. Nie krytykuję ich. Zdaję sobie sprawę, że w danym momencie mają taką a nie inną potrzebę. Po prostu muszą się napić. Inaczej cierpią. No to im pomagam. Doraźnie.
Po chwili, żeby „biedny” się już całkiem dobrze poczuł, odezwałam się do niego:
Piękny dzień się zapowiada.
O tak, dla mnie szczególnie, dobra kobitko — odpowiedział, darząc mnie znów szczerbatym uśmiechem. — Piję za pani zdrowie!
Podziękowałam. Bo to miłe. A kiedy byłam już gotowa z wydrukiem wyciągów, podeszłam do niego i do jego leżącego na podłodze kapelusza włożyłam dwie bułki i kostkę masła. Po czym wrzuciłam mu jeszcze trochę drobniaków, mówiąc:
Proszę też zadbać o swoje zdrowie... Bo warto.
Szkoda, że nikt więcej nie mógł zobaczyć jego miny. Przekonałby się jak wygląda szczęśliwy człowiek.
Może chociaż kamerki monitoringu bankowego utrwaliły tego biednego, ale jakże (chwilowo) szczęśliwego człowieka.

Wychodząc z banku, zastanawiałam się, dlaczego ludzie w ogóle piją alkohol? Pewnie ilu pijących, tyle powodów. I jak jedni, pijąc, obwiniają wszystkich dookoła za swoje picie, bo chcą się w ten sposób rozgrzeszyć przed samym sobą, to inni bardzo dobrze się przy piciu bawią. Picie traktują jako przyjemną rozrywkę i wszystko im jedno, co inni o nich myślą. A jeszcze inni, jak ten „mój biedny”, piją, bo taki jest ich styl życia. I takim, w większości, pomóc jest najgorzej. Owszem, przyjmą jedzenie, ubranie, raz od czasu przenocują w jakiejś noclegowni, ale nie chcą nawet słyszeć, by ktoś próbował zmieniać im życie. Takie życie — to ich wybór. Myślę, że jakkolwiek by nie dzielić pijących, to i tak wszyscy oni mają wspólny mianownik: słaba psychika. Są słabi psychicznie. Pod wpływem alkoholu łatwiej im żyć. Dlatego tak ciężko jest im pomóc. Dopóki sami nie będą chcieli przestać pić, pomoc jest daremna. Co nie znaczy, że w ogóle nie powinniśmy im pomagać. Powinniśmy... doraźnie.




sobota, 29 sierpnia 2020

Człowieka ciągnie na drzewo... i to jest biznes

Człowiek już dawno temu zszedł z drzewa, ale najwyraźniej pozostały w nim upodobania odziedziczone po przodkach i nadal po drzewach lubi się wspinać. To i dobrze, bo to fajne przeżycie. I super interes można na tym zrobić. Coraz bardziej popularne parki wspinaczkowe są tego dowodem.

Z badań opublikowanych na łamach „Current Biology” wynika, że człowiek zszedł z drzewa ok. 8 mln lat temu. Naukowcy wiedzą już nawet dlaczego tak się stało. Uważają, że nasi odlegli przodkowie zeszli z drzewa i nauczyli się chodzić w postawie wyprostowanej, żeby móc przenosić pożywienie i cenne dla nich rzeczy.
Dzisiaj, kiedy już się dość nanosiliśmy pożywienia i różnych skarbów do domu, pragniemy przeżyć coś innego, coś niezwykłego. Coś, co da nam odprężenie, oderwanie od codzienności, będzie niezapomnianą przygodą i wielką przyjemnością.

Przedsiębiorczy ludzie wychodzą naprzeciw potrzebom cywilizowanego człowieka i organizują mu różne atrakcje, robiąc przy tym niezły biznes. Jednym z nich są właśnie różnego typu parki wspinaczkowe. No bo skoro odziedziczone upodobania, czy wręcz atawistyczny odruch — ciągnie człowieka na drzewo, to nie ma rady, musi się po nich wspinać i po gałęziach skakać. Lepiej więc, aby robił to w bezpiecznych miejscach. A że ktoś przy tym dobrze zarobi — to jest właśnie biznes.

W naszym mieście też jest park wspinaczkowy (Kletterpark). Korzystać z niego można indywidualnie lub grupowo. Jest czynny codziennie w godzinach popołudniowych a w weekendy od rana do wieczora. Zajęcia prowadzone są przez instruktorów, ale samodzielnie również można się wspinać.
Gospodarze zadbali o bezpieczeństwo wszystkich uczestników. Każdy dostaje odpowiedni sprzęt zabezpieczający w postaci: olinowania wspinaczkowego, rękawic, kasków, a nawet specjalnych siatkowanych czepków ochronnych na włosy.


Miłośnikom fruwania po drzewach gospodarze oferują elf Parcours (dróg, tras) na różnych wysokościach i stopniu trudności, i ponad 80 różnych elementów wspinaczkowych do pokonania.
Chętnych jest mnóstwo, i to w różnym wieku. Bo też Tree Climbing jest wspaniałą zabawą integracyjną.
Niektórzy wspinacze potrzebują więcej czasu, aby zdobyć się na kolejny krok w sztuce wspinania. Czasami potrzebują wręcz specjalnej mowy motywacyjnej. Ale w sumie niemal każdy z nich twierdzi, że to wspaniała zabawa. Można przeżyć coś nowego i poczuć smak adrenaliny. Że to też prawdziwa lekcja pokory, wytrwania, pokonywania własnych słabości. I że po takim przeżyciu i wysiłku, nie tylko fizycznym, ale także psychicznym, człowiek staje się wyciszony, spokojniejszy… lepszy. I o to chodzi!

Gospodarze Kletterpark dbają także o drzewa, zabezpieczając je przed uszkodzeniem. Sprawdzają również ich stan, zlecając regularne kontrole i pielęgnację fachowcom. Dzięki temu drzewa są zdrowe i bardzo gęste. Użytkownicy czują się tu jak w buszu. Frajda ogromna!
Na „buszmenów” czeka wiele różnych atrakcji. O, chociażby ruchomy krokodyl, którego muszą upolować. Ale, aby go upolować, trzeba się do niego zbliżyć. A żeby się do niego zbliżyć, trzeba pokonać wiele trudności i przeszkód. I wszystko to wysoko na drzewach… i między drzewami. Adrenalina buzuje, że ho, ho!


Na użytkowników Kletterpark, a także innych gości, czeka również dobrze zaopatrzony bufet z grillem i napojami. Nawet piwko z beczki jest. A jakże! Ale uczestnicy mogą się nim raczyć dopiero po wspinaczce, nigdy przed. Jest tu zawsze rojno i gwarno. A przede wszystkim radośnie i wesoło.


Dzisiaj jedna miłośniczka Tree Climbing przy zeskakiwaniu doznała kontuzji. Jednak, jak sama mówi, nie zniechęciło ją to nic a nic… i dalej ciągnie na drzewo. Na razie podziwia innych, ale jak się pozbędzie urazu, znów zabawi się w buszmena. 



W Polsce w ostatnich latach przybywa miłośników wspinania po drzewach i jest już wiele klubów TreeClimbing. Z roku na rok coraz więcej. Pewnie nie są jeszcze tak dobrze zorganizowane, ale już są.


SPADAJ NA DRZERWO!

Nie, to nie jest chamska odzywka, to pozdrowienie miłośników
TreeClimbing w Polsce.


***

Uczmy się żyć bez agresji i nienawiści. Metoda dowolna. Ważne, by dzięki niej pozbyć się złych emocji i przeżyć coś niezwykłego. Coś, co da nam odprężenie, oderwanie od codzienności, i sprawi, że adrenalina — jakże niezbędna człowiekowi dla zachowania równowagi psychicznej — miło nam w żyłach buzować będzie.
TreeClimbing to też bardzo dobra metoda… i jaka zdrowa!


czwartek, 27 sierpnia 2020

Człowieka ciągnie na drzewo

Człowiek, choć już dawno temu z drzewa zszedł, nadal go na drzewo ciągnie... Nic w tym dziwnego, to efekt skrzywienia atawistycznego. 





Cykuta, zabójcze ziele

Cykuta to jedna z najbardziej trujących roślin jakie zna ludzkość. Występuje na terenie Ameryki Płn., Azji i niemalże całej Europy. Pojawia się na obrzeżach łąk i polan, ale szczególnie dużo rośnie jej przy brzegach zbiorników wodnych.

Jej właściwości znane są od wieków. W starożytności używano jej do wykonywania wyroków śmierci albo do skrytobójczych otruć. Była też nagminnie stosowana przez samobójców. Najprawdopodobniej to właśnie z niej przygotowana została trucizna dla Sokratesa.

Cykutę można też nazwać skrytobójczym zabójcą, gdyż jako całkiem ładna z wyglądu roślina, o białych, delikatnych kwiatuszkach, jest uderzająco podobna m.in. do dzikiego kopru i pasternaka zwyczajnego. Kto nie rozpozna jej w porę i wejdzie z nią w kontakt, może sam siebie doprowadzić do tragedii. Cała roślina zawiera silnie trujący związek chemiczny, cykutoksynę, już samo dotykanie jej jest niebezpieczne. Trucizna przenika nawet przez zdrową skórę.

Zjedzenie jej natomiast, nawet małej dawki, powoduje natychmiast silne zatrucie, które objawia się ogólnym osłabieniem i narastającym zanikiem czucia w kończynach. Potem następują drgawki, utrata przytomności i śmierć. I wszystko to dzieje się w ciągu kilku, kilkunastu minut.

By czuć się na łonie natury bezpiecznie, najlepiej zapoznać się z jej wyglądem (chociażby w Internecie), i potem, gdziekolwiek napotkaną, omijać szerokim łukiem. Dla własnego dobra Należy pamiętać też o dzieciach, je szczególnie powinniśmy uwrażliwiać na tę zabójczą roślinę.





Recepta na powrót do równowagi psychicznej

Niektórym ludziom trzeba pozwolić nisko upaść, nawet na samo dno, aby mogli się przekonać o śmieszności swojego położenia — przed i po upadku. Dopiero wtedy pojawi się szansa, że w pełni już świadomi siebie — wrócą do równowagi psychicznej.





wtorek, 25 sierpnia 2020

Grunt to pomysłowość

Pomysłowi ludzie w życiu mają łatwiej. Łatwiej osiągają postawione sobie cele. Bez względu na to, czego dotyczą. Zawsze mają pomysły. Czasem lepsze, czasem gorsze, ale mają. Najważniejszy jest cel, i kiedy już sobie jakiś wytyczą, to pomysły same wpadają im do głowy. Jak znanemu nam z dzieciństwa pomysłowemu Dobromirowi.
Każdy z nas już pewnie nieraz zaobserwował i podziwiał przejawy ludzkiej pomysłowości. Ja miałam okazję dzisiaj. Gdzie? A w lesie. Widać, że i las jest dobrym miejscem na zaprezentowanie swojego pomysłu. Właściwie to każde miejsce jest dobre. Ważne, żeby chcieć i uparcie dążyć do wytyczonego celu. A: „Dla chcącego nie ma nic trudnego”... Uświadomił nam to już przed wiekami Erazm z Rotterdamu.
Co to był za przejaw pomysłowości? Już opowiadam: Swoim zwyczajem maszerowałam z kijkami przez las i nagle, w głębi lasu, natknęłam się na ogłoszenie wiszące na drzewie i mówiące o tym, że jakaś osoba poszukuje — psa do wynajęcia. Na moment zdębiałam, ale jak się wczytałam w jego treść, doszłam do wniosku, że to jednak bardzo dobry pomysł. Dla wszystkich trzech stron. I dla osoby, która chciałaby wynająć psa celem wspólnego joggingu lub spaceru, i dla właściciela psa, który mógłby komuś odpowiedzialnemu powierzyć swojego pupila, kiedy sam nie będzie miał czasu na dłuższy spacer, i dla samego psa, który miałby możliwość dłużej być na dworze i więcej się wybiegać.


I czyż nie fajny pomysł? Rewelacyjny. Pewnie osoba poszukująca psa do towarzystwa zaplanowała sobie zacząć uprawiać jogging, chcąc bardziej zadbać o zdrowie i kondycję. Albo po prostu pragnie pozbyć się paru zbędnych kilogramów a ciężko jej się samej do tego zmusić i potrzebuje motywacji. A że pewnie nie stać ją na kupno psa, albo w domu nie ma odpowiednich warunków, wpadła na taki sprytny pomysł. Z pewnością znajdzie jakiegoś chętnego właściciela psa… i psa.

***
Abstrahując nieco od tematu, muszę przyznać, że w Niemczech psy mają się naprawdę dobrze. Nie ma tu biednych, wygłodzonych, bezpańskich psów, ani też na łańcuchu. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek były, a mieszkam tu bardzo długo. Wszystkie psy mają swoich panów i swoje domy. Są pełnoprawnymi członkami rodzin. Tu w żaden sposób nikt nie krzywdzi psów. I to nie tyle z powodu wysokich kar za takie barbarzyństwo, ale ze względu na wysoki poziom świadomości społecznej. Czego niestety ciągle jeszcze nie można powiedzieć o Polsce. Ale na szczęście w ostatnich latach coś już na poważnie drgnęło w tym względzie. Świadczą o tym m.in. tysiące komentarzy polskich internatów. I to jest bardzo pocieszające. Pozwolę sobie przytoczyć jeden z nich:

Niestety, bardzo to przykre, że zwierzęta są w tym naszym katolickim kraju traktowane jak przedmioty. Głodzone, wiązane na łańcuchach przy pseudo budach, zabijane gdy niepotrzebne. Wystarczy się przejechać po polskich wiochach. Kiedy ten koszmar się w końcu skończy? Schroniska w większości też mają opłakane warunki. Kto nie szanuje życia żywego stworzenia, nie jest katolikiem! Nie jest człowiekiem”. GINGER

A ja od siebie dodam: Dobrzy ludzie, bez względu na wiarę albo jej brak, nie krzywdzą zwierząt i nie pozwalają na to innym.

***
Wracając do tematu pomysłowości, myślę, że każdy z nas z pewnością miewa czasem dobre pomysły. Pomysłowość jest definiowana jako zdolność do kreatywnego myślenia, dzięki któremu człowiek może rozpatrzyć wszelkie możliwe sposoby rozwiązania jakiegoś problemu. Jednak nie wszyscy ludzie mają w tym kierunku predyspozycje. Ci, co jej nie mają, mogą ją w sobie wykształcić i rozwijać. Wystarczy, że popracują trochę nad sobą. W jaki sposób? Ha, sposobów jest multum. Każdy powinien znaleźć odpowiedni dla siebie.
***
Mnie najlepsze pomysły do głowy przychodzą zawsze w czasie wędrówki po lesie. Kiedy tylko muszę się nad czymś zastanowić, albo rozwiązać jakiś problem, gnam do lasu. Do domu zawsze wracam z nowymi pomysłami. Moja córka śmieje się ze mnie i mówi: — „Drzew by w lesie brakło, gdyby ktoś chciał na drzewach porozwieszać wszystkie twoje pomysły, na jakie wśród nich wpadasz”.
Dzisiaj, wędrując po lesie, też przyszło mi do głowy kilka dobrych pomysłów. Tak mniemam. Nie będę ich jednak zdradzać, są zbyt osobiste. Ale jeden mogę, to pomysł na fantazyjny album kwiatów. Oto przykładowy obrazek:



Dedykuję go wszystkim Czytelnikom i życzę jak najwięcej dobrych pomysłów ułatwiających życie oraz przynoszących radość życia.


Radość życia w kolorach tęczy

Trochę pomarzyłam,
trochę się pobawiłam
i z różnych fotek
różności wymyśliłam.


Jakie różności?
Chętnie pokażę,
bo wszystkich Gości
sympatią darzę.

Są kolorowe,
bo kolory lubię…
W kolorach moje życie,
w kolorach się nie gubię.




poniedziałek, 24 sierpnia 2020

Nieświadomość bywa błogosławieństwem

Wczoraj, kiedy wróciłam z lasu do domu po porannym nordic walking, swoim zwyczajem od razu włączyłam komputer, aby przy krzątaniu posłuchać wiadomości z Polski. Jakie było moje przerażenie, kiedy nagle usłyszałam, że w mieście, w którym mieszka moja staruszka Mama, po nocnej nawałnicy wylała tamtejsza malutka rzeczka, zalewając pobliskie ulice i park miejski. Wystraszyłam się nie na żarty, ponieważ Mama mieszka akurat przy parku. Wprawdzie jej ulica wznosi się od parku ku górze, ale jednak. Dom jej stoi od rzeczki jakieś 50 m. Natychmiast złapałam za telefon. 
Słucham, kto mówi? — usłyszałam w słuchawce cichy, normalny głos Mamy i nieco się uspokoiłam.
Dzień dobry, Mamuś, co tam u ciebie, wszystko w porządku? — spytałam dziwnie drżącym głosem. — Woda nie dotarła do twojego domu?
Jaka woda... Córciu, o jakiej ty wodzie mówisz? — pytaniem na pytanie odpowiedziała Mama.
No jak to jaka? Przecież słyszałam przed chwilą w wiadomościach, że rzeczka wylała po nocnej nawałnicy i że park zalany i także pobliskie ulice — wydukałam zbita z pantałyku.
Coś ty, nic nie wiem... — Mama była bardzo zaskoczona. — Słyszałam, że w nocy lało niemiłosiernie... Ale żeby aż rzeczka wylała? Ta niemrawa rzeczułka? Tego jeszcze nie było. To jak ja pójdę do kościoła?
Paradoksalnie ucieszyłam się z Mamy nieświadomości. Mogłam się już całkowicie uspokoić. Mama jest bezpieczna, a co najważniejsze, czuje się bezpiecznie. W trakcie naszej rozmowy Mama wyjrzała przez balkon i powiedziała, że ludzie stoją pod jej domem i patrzą w dół ulicy, co by oznaczało, że woda zatrzymała się przed jej domem. Wiadomość ta uspokoiła mnie już całkowicie. Natychmiast odzyskałam rezon i nawet zażartowałam sobie, że aby dotrzeć do kościoła, będzie musiała po amfibię dzwonić, albo po moją starszą siostrę z pontonem, która jak wiem, pakuje akurat na wczasy ekwipunek wodny.
Żarty żartami, ale co w ostatnich latach dzieje się z pogodą to przechodzi ludzkie pojęcie. Aura nie szczędzi nam niespodzianek. Przykrych niespodzianek. Zimą, albo za dużo śniegu i mroźnych dni, albo zbyt mało. Wiosną za dużo deszczów, albo mało co. A teraz, latem, za dużo upałów i burz. E tam, burz... nawałnic, gradobicia, trąb powietrznych, cyklonów. W Europie pomału jest jak w Afryce.
Meteorolodzy uspokajają, że to nic nadzwyczajnego, że takie anomalia pogodowe zdarzają się co kilkadziesiąt lat. No tak, tyle że ostatnio jest ich zbyt dużo. W Polsce szczególnie.
Tu gdzie mieszkam, na szczęście do tak tragicznych kataklizmów nie dochodzi. To taka szczęśliwa enklawa na terenie Niemiec. Owszem, pogoda jest podobna jak w Polsce, ale do powodzi nie dochodzi, mimo że przez nasze miasto płynie rzeczka. Płynie jednak głębokim, uregulowanym korytem. Za to burze z piorunami są straszne, bo to kotlina. Nietrudno więc sobie wyobrazić, jakie są tu efekty wizualno-dźwiękowe w czasie burz. Orkany, które swą potęgą łamią gałęzie i drzewa, też się zdarzają, ale trąby powietrzne na szczęście bardzo rzadko. Do tej pory przeżyłam tylko jedną. Jest za to co innego, czego w Polsce w zasadzie nie ma. Trzęsienia ziemi. Zdarzają się co ileś lat.
Miałam okazję już trzykrotnie to niemiłe zjawisko matki natury przeżyć. Najgorsze chyba było 18 lat temu. Ale jak je przeżywałam, pojęcia nie miałam, że to jest właśnie trzęsienie ziemi. Pamiętam, że stałam wtedy w kuchni przy stole i obierałam sobie jabłko. Nagle... jak coś nie łomotnie... jak nie zazgrzyta, potwornie głośno i przeciągle. Jakby się dom walił. Wyrwałam z kuchni w tak szalonym tempie, że nawet nie zdążyłam poczuć, czy coś się zatrzęsło. Przeleciałam przez przedpokój, i wpadając do pokoju dziennego, jednym susem wyskoczyłam przez otwarte — na szczęście — drzwi do ogrodu. Na szczęście, bo nie wiem, czy w tym potwornym przerażeniu i tempie nie wyrwałabym drzwi z futrynami.
Kiedy znalazłam się już w ogrodzie, zobaczyłam nagle, że mam na nogach pantofle domowe. No to jak to tak? W ogrodzie w domowych pantoflach? Dla pedantki to szok! A ja jestem niepoprawną pedantką. Niewiele myśląc, wpadłam z powrotem do pokoju i porwałam buty ogrodowe, stojące przy drzwiach... i wyleciałam na ogród ponownie. Zszokowana, trzęsąc się na całym ciele, zmieniłam obuwie, po czym klapnęłam na trawę i zaczęłam koncypować, co też to mogło być. (Ten mój zabieg z butami urósł później do rangi anegdoty, z której moi bliscy do dziś się śmieją, ja zresztą też). Moje koncypowanie nie trwało jednak długo. Wnet odzyskałam rezon, odwaga we mnie wstąpiła i zaczęłam biegać dookoła domu, sprawdzając, czy stoi w całości. Gdy robiłam już drugie okrążenie, usłyszałam nagle głos mojego sąsiada z przeciwka. Tubylca.
Pani sąsiadko, a cóż to pani tak biega dookoła? — spytał rechocząc. — Niech się pani nie martwi, naszym domom nic nie grozi, wytrzymają trzęsienie ziemi nawet o sile 7,5 stopnia w skali Richtera. Tak są budowane.
To to było trzęsienie ziemi?! — wykrzyczałam pytanie wystraszona ponownie.
A co pani myślała, że wojna?! — huknął sąsiad i zarechotał jeszcze głośniej.

Sama już nie wiem, co ja wtedy myślałam, ale że to może być trzęsienie ziemi to z pewnością ani mi na myśl nie przyszło. Bo i skąd, skoro trzęsienia ziemi jeszcze nigdy wcześniej nie przeżyłam. Teraz już wiem, co to znaczy. Chociaż wtedy było dość słabe. W radiu podawali, że jedynie 3,4 stopni w skali Richtera. Ponoć to przedostanie, sprzed 45 lat, jak mi mówił mój sąsiad, było o wiele silniejsze, że wiele domów popękało, a niektóre drogi zapadły się głęboko. Brrr...! Okropność! Gdybym wtedy wiedziała, że to trzęsienie ziemi, rany, to bym chyba... No, przynajmniej po buty do domu nie wracała.
Mam nadzieję, że gorszego trzęsienia ziemi nie przeżyję... Och, chciałam powiedzieć, że nie będę musiała przeżywać, bo takie nie nastąpi.


Prokreacja ważna rzecz

Jest podstawowym elementem natury i podstawową funkcją zachowania gatunku. Zwierzęta, podobnie jak ludzie, by móc się rodzić, rozwijać, płodzić potomstwo — muszą uprawiać seks. 



piątek, 21 sierpnia 2020

Śladami dzieciństwa Clausa Stauffenberga, przyszłego wykonawcy zamachu na Hitlera

Przed laty, krótko przed maturą, całą klasą byliśmy na kilkudniowej wycieczce po Pojezierzu Mazurskim. W ostatnim dniu wycieczki mieliśmy zaplanowany wyjazd do Kętrzyna i zwiedzanie Wilczego Szańca, kwatery głównej Adolfa Hitlera.
Kiedy tam dojechaliśmy, i kiedy w lesie gierłoskim zobaczyłam to miejsce, miałam opory, żeby do tego upiornego bunkru wejść. Miejsce to emanowało jakąś niezwykle złą energią. Do wejścia zostałam jednak przez wychowawcę przymuszona. No to weszłam. Byłam jednak tak zszokowana tym wszystkim, co zobaczyłam, i tak ogromne obrzydzenie czułam, że niewiele z tego zwiedzania pamiętam. Jedyne co zapamiętałam, to informację o zamachu na Adolfa Hitlera wykonanym 20 lipca 1944 roku przez płk. Clausa von Stauffenberga. I to, że czułam dla niego wtedy wielki podziw i jednocześnie ogromny żal, że zamach się nie powiódł. 

http://www.it.ketrzyn.pl/


Lata mijały, wrażenia z tamtej wycieczki coraz bardziej odchodziły w niepamięć. Życie toczyło się dalej. Po kolejnych dwóch dekadach los rzucił mnie wraz z dziećmi do Niemiec. Jakież było moje zdziwienie, kiedy pewnego dnia, zupełnie nieświadoma, stanęłam nagle pod zamkiem rodziny Stauffenbergów, w którym Claus, przyszły zamachowiec, dorastał. 


Później wielokrotnie przechodziłam ich dziedzińcem. Przedszkole, do którego uczęszczał mój wnuk graniczy z zamkiem, a ja go często z przedszkola odbierałam. Czasami bywam tam i dziś, w ramach wycieczki rowerowej. Celowo zajeżdżam na jego teren, aby popodziwiać pięknie zadbaną roślinność wokół zamku.
Nieraz się zastanawiałam, jakie mały Claus miał dzieciństwo, jak żył, jak dojrzewała w nim ta niezwykła odwaga, i to mimo słabego zdrowia i dokuczliwego kalectwa.


Wiele dowiedziałam się, czytając historię rodziny Stauffenbergów. Z niej wynikało, że mały Claus wychowywał się z dwoma starszymi braćmi. Chłopcy wiedli wspaniałe, beztroskie życie, wynikające z ich arystokratycznego pochodzenia. Bezstresowo wychowywani przez rodziców, odebrali także katolickie wychowanie z szeregiem wartości moralnych.
Clausowi, jako że był bardzo chorowitym dzieckiem, nauka nie szła zbyt dobrze. Często opuszczał zajęcia szkolne. Gimnazjum jednak ukończył. Po zdaniu matury zaciągnął się do wojska i rozpoczął karierę militarną. Nie bacząc na swoje słabości spowodowane chorobami.
Od połowy lat trzydziestych coraz bardziej narastała w nim niechęć do nazizmu. Hasła głoszone przez hitlerowców dalekie były od jego idealnej wizji świata. Z roku na rok coraz bardziej wykształcało się w nim przekonanie, że jedynym ratunkiem dla Niemiec, dla narodu niemieckiego, będzie pozbycie się sprawcy tych wszystkich nieszczęść. Czy kierował się też dobrem innych narodów, trudno to tak do końca osądzić. O Polakach wyrażał się różnie. Pochlebnie i mniej pochlebnie. W czasie wojny, z czego jest znany, chwalił pracowitość Polaków, a przede wszystkim odwagę polskich żołnierzy i ich ducha walki.

20 lipca 1944 roku Stauffenberg dokonuje w Wilczym Szańcu zamachu na Adolfa Hitlera. Aktywuje podłożoną bombę i ucieka. Niestety, zamach się nie powiódł. Zdetonowana bomba, choć narobiła szkód i były ofiary, to führera jedynie lekko raniła. Stauffenberg jeszcze w tym samym dniu (z trójką pozostałych spiskowców) został pojmany i 15 minut po północy stracony.

I tak skończyły się sny Clausa von Stauffenberga i jemu podobnych o wolnych Niemczech. Szkoda, bo gdyby zamach ten się powiódł i unieszkodliwił jednego z największych zbrodniarzy wszech czasów, zyskałby na tym cały świat. 


Dolce far niente pod gruszą

Słodkie lenistwo? Czemu nie.
Ale najpierw trzeba sobie na nie zapracować.
Albo pracą, albo... chorobą.





czwartek, 20 sierpnia 2020

Test na wierność męża

Mam znajomego biurokratę, który co rusz podsyła mi pocztą mailową jakieś wieści, dowcipy, fotki, filmiki. Dzisiaj znów mi coś przysłał. Mówię: „coś”, bo sama nie wiem, jak to mam odebrać, gdyż żadnej dodatkowej informacji do tekstu tego maila tym razem nie zamieścił. No to nie wiem, czy to, co zawiera tekst, to jego historia, czy też może jakiegoś jego kolegi-biurokraty zza ściany. Dopytywać się jednak nie będę, nie wypada. Ale gdyby to była rzeczywiście jego historia, to muszę przyznać, że w pewnym sensie urósłby w moich oczach.
Oto i ta historyjka (przetłumaczyłam z jęz. niemieckiego):

Zmuszam się, aby otworzyć oczy. Otwieram pomału, i jako pierwsze, widzę opakowanie aspiryny i szklankę wody na szafce nocnej.
Powoli siadam i rozglądam się.
Jestem w domu.
Na krześle widzę moje ubranie ładnie poskładane.
Widzę też, że w sypialni jest wszystko posprzątane.
Sięgam po aspirynę i spostrzegam kartkę na szafce nocnej.
Czytam: — „Kochany, śniadanie masz w kuchni. Wyszłam szybciej na zakupy. Kocham Cię!”.
No to idę do kuchni, i widzę, że na stole rzeczywiście jest śniadanie, i nawet gazeta poranna.
Ponadto, widzę że przy stole siedzi moja córka i je.
Pytam ją: — Dziecko, co się właściwie wczoraj stało?
Ona odpowiada: — „Tja, tato, wróciłeś do domu o godz. 3-ciej nad ranem, totalnie piany, właściwie, to półprzytomny. Zdemolowałeś parę mebli i obrzygałeś przedpokój. Potem, mało sobie oka nie wybiłeś, bo wyrżnąłeś głową o klamkę od drzwi”.
Zdruzgotany, pytam dalej: — To więc dlaczego wszystko jest tak ładnie posprzątane i śniadanie na stole?”.
Ach, to!” — odpowiada ona. — „Mama zaciągnęła cię do sypialni i rzuciła na łóżko, i kiedy próbowała zdjąć ci spodnie, ty wrzasnąłeś: „Ręce precz, ty dziwko, ja kocham moją żonę!”.
Dobre... Tak sobie teraz myślę, że kobiety, które chciałyby test na wierność swojego męża przeprowadzić, powinny specjalnie jakąś balangę poza domem mu zorganizować... Toż to wspaniała metoda. Bodajże najbardziej miarodajna.


***
A to oryginał:
Ich zwinge mich die Augen zu öffnen und blicke zuerst auf eine Packung Aspirin und ein Glas Wasser auf dem Nachttisch.
Langsam setz ich mich auf und schaue mich um.
Ich bin zu Hause.
Auf einem Stuhl ist meine gesamte Kleidung, schön zusammengefaltet.
Ich sehe, dass im Schlafzimmer alles sauber und ordentlich aufgeräumt ist.
Ich nehme das Aspirin und entdecke einen Zettel auf dem Tisch: "Liebling, das Frühstück steht in der Küche, ich bin schon früh raus, um einkaufen zu gehen. Ich liebe Dich!"
Also geh ich in die Küche und tatsächlich - da steht ein fertig gemachtes Frühstück, und die Morgenzeitung liegt auf dem Tisch.
Außerdem sitzt da meine Tochter und isst.
Ich frage sie: "Mädchen , was ist gestern eigentlich passiert?".
Sie sagt: "Tja, Paps, Du bist um drei Uhr früh heimgekommen, total besoffen und eigentlich schon halb bewusstlos. Du hast ein paar Möbel demoliert, in den Flur gekotzt und hast Dir fast ein Auge ausgestochen, als Du gegen einen Türgriff gelaufen bist".
Verwirrt frage ich weiter: "Und warum ist dann alles hier so aufgeräumt und das Frühstück auf dem Tisch?".
"Ach das!" antwortet sie, "Mama hat Dich ins Schlafzimmer geschleift und aufs Bett gewuchtet, aber als sie versuchte, Dir die Hose auszuziehen, hast Du gesagt: "Hände weg, Du Schlampe, ich bin glücklich verheiratet".



O inteligentnych słów kilka

Ludzie inteligentni nigdy się nie nudzą. Mają tak od dziecka. Są świadomi swojej wartości. Nie muszą się więc porównywać z innymi, by sztucznie pompować swoje ego. Są kreatywni i chętnie podejmują nowe wyzwania.




wtorek, 18 sierpnia 2020

Smutna wędrówka po Oświęcimskiej Rezydencji Śmierci

Będąc z wnuczką w Polsce na odwiedzinach u rodziny, wybraliśmy się w kilka osób do Oświęcimia. Wnuczka zaplanowała sobie zwiedzić Obóz Koncentracyjny, i to już długo przed wyjazdem do Polski. Chciała na własne oczy zobaczyć, co hitlerowskie Niemcy zrobiły ludzkości w czasie II wojny światowej. Przyznam szczerze, że ani jej rodzicom, ani mnie, nie podobały się jej plany. Tłumaczyliśmy jej, że jest jeszcze za młoda (ma 12 lat) i za wrażliwa na takie potworne widoki. Że potem może mieć koszmarne sny. Na stronie internetowej Obozu Koncentracyjnego przeczytaliśmy jej nawet, że dzieciom poniżej 14 roku życia zwiedzanie Obozu jest niewskazane, mieliśmy nadzieję, że to w końcu do niej dotrze. Ale nie, nie dotarło. Ba, okazało się wręcz, że to był nasz błąd, bo wtedy ona uczepiła się słowa „niewskazane” i dopiero zaczęła nam dziury w brzuchach wiercić, twierdząc, że „niewskazane” nie znaczy zabronione… (poniekąd to logiczne). Mówiła, że jest już na tyle duża, by zrozumieć wszystko co zobaczy, bo i tak już trochę wie z książek i z naszych opowiadań, co tam się działo. Że jest już zupełnie gotowa na takie widoki i że w ogóle i w szczególe… i że musi Obóz zwiedzić… i basta!

Co było robić? Trzeba było jechać i pokazać jej to miejsce. Miejsce najbardziej nieludzkiego traktowania ludzi w historii.
Z drugiej strony, trzeba przyznać (co też słusznie zauważył mój bratanek, który pojechał z nami do Oświęcimia wraz ze swoją żoną), że to nawet chwalebne, iż moja wnuczka już w tak młodym wieku interesuje się losami Polski. Że ma taką wewnętrzną potrzebę i takie to dla niej ważne, by na własne oczy zobaczyć to makabryczne miejsce jakim jest Obóz Zagłady w Oświęcimiu.

Ona sama też ciągle powtarzała, że zwłaszcza to miejsce chce zobaczyć, bo jako Polka, w której płynie też i krew niemiecka i francuska (po ojcu), musi zobaczyć jakimi bestiami byli Niemcy dla Polaków oraz innych Narodów w czasie II wojny światowej. Że chciałaby też swoje doświadczenia ze zwiedzania Oświęcimskiego Obozu Śmierci przekazać potem swojej klasie gimnazjalnej na lekcji historii.

Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, przed wejściem była straszliwa kolejka. Czekaliśmy 1,5 godziny, by móc wejść do środka. Wnuczka wcale się jednak nie nudziła. Pomaszerowała zaraz na skwer przed budynkami Obozu i czas oczekiwania wykorzystywała na oglądanie wystawy z Powstania Warszawskiego.


W końcu przyszedł nasz czas na wejście na teren Obozu. Brama z szyldem o treści: „Arbeit macht frei” (oczywiście jest to już tylko jego kopia) stanęła przed nami otworem. Ale zanim ją przekroczyliśmy, wybrałyśmy przewodnika niemieckojęzycznego, by wnuczka mogła wszystko dokładniej zrozumieć. Dołączyłyśmy też do grupy Niemców. Byli w różnym wieku, ale najwięcej było starszych osób. Muszę przyznać, co później w trakcie zwiedzania zauważyłam, że przez całą wędrówkę po Obozie wszyscy byli bardzo skoncentrowani. W milczeniu wsłuchiwali się w słowa przewodnika i mieli bardzo smutne twarze. Niektóre kobiety co rusz ocierały płynące po policzkach łzy.


Weszliśmy. Ja fotografowałam wszystko tylko z zewnątrz. Wnuczka zaś wszędzie, zwłaszcza wewnątrz. Ja nie mogłam. Wszystko, co było wewnątrz, omiatałam tylko wzrokiem, a już wiszące w pomieszczeniach ogromne billboardy, na których pokazane były dzieci, zupełnie omijałam. Widoku cierpiących dzieci nie mogę znieść.


Pamiętałam, że kiedy jako dwudziestoparolatka pierwszy raz byłam w Obozie, to te obrazki tak mną wstrząsnęły, że tym razem wolałam na nie już nie patrzeć. Wystarczająco przygnębiały mnie słowa naszego przewodnika.

Wnuczka szła krok w krok za przewodnikiem, mimo iż można go było słyszeć w każdym miejscu. Mówił przecież przez mikrofon, a my mieliśmy słuchawki na uszach. Ja szłam przeważnie na końcu grupy, ale ciągle przyglądałam się wnuczce. Widziałam, że dzielnie wszystko znosi. Czasami do niej podeszłam, czasami ona do mnie, o coś zapytała i znów podbiegła do przewodnika. Było widać, że wszystkimi zmysłami chłonie to co ją otacza. Oczy miała smutne, ale wyjść z Obozu nie chciała. Pytałam ją o to parę razy.


Kiedy zwiedzanie już się zakończyło i opuszczałyśmy teren Obozu, wnuczka ze łzami w oczach powiedziała:
Widziałam wszystko, wszystko słyszałam, ale dalej nie umiem sobie wyobrazić, jak to możliwe, aby ludzie mogli być takimi bestiami. A że to byli Niemcy, to już w ogóle… — w końcu się rozpłakała i wtuliła we mnie.
Po wyjściu i pożegnaniu się ze swoją grupą i przewodnikiem, poszłyśmy jeszcze do kiosku, aby kupić książkę o historii Obozu. Kupiłyśmy. Celowo wybrałam tę w języku niemieckim, chciałam, by wszystkie moje wnuki mogły ją pokazać w szkole na lekcji historii.



Ciekawość natury

   Ciekawość natury mama mi w genach dała. A fotografowanie jej to moja pasja. Fotografuję od dziecka. Już jako 8-latka miałam swój własny aparat fotograficzny. Фед-2. Rodzice kupili mi go w czasie naszej retrospektywnej podróży po Podolu. Najdłużej byliśmy wtedy w Zbarażu, w rodzinnym mieście Ojca. To właśnie tam połknęłam bakcyla fotografowania i zaczęłam uwieczniać wszystko, co tylko wpadło mi w oko, zwłaszcza świat roślin i zwierząt.
   Nigdy się żadnych technik fotografowania jednak nie uczyłam. Może to i głupie, ale nie chcę, by technika miała wpływ na moją wrażliwość i wyobraźnię. Wolę, by pozostały dziewicze.
   Uwieczniam tylko takie obrazki, które zachwycą moje oko i serce wzruszą. Osoby o podobnej wrażliwości zawsze znajdą w nich coś, co i im przypadnie do serca. Nacieszy oko i pobudzi wyobraźnię... I bardzo mnie to cieszy.
   Z aparatem fotograficznym (już nawet nie pamiętam, ile ich miałam) nie rozstaję się nigdy. Bo a nuż gdzieś nadarzy się jakaś okazja na ciekawą, jedyną w swoim rodzaju fotkę.



sobota, 15 sierpnia 2020

Co by było gdyby. Przypadki Martyny

Nie lubię chodzić po mieście w godzinach popołudniowych. Jest wtedy największy ruch. Nawet auto ciężko zaparkować. Trzeba się dobrze naszukać, by jakieś miejsce znaleźć. Ale że czasami nie da się inaczej, i w tych godzinach trzeba w mieście być. No i dzisiaj właśnie byłam.
Po dwóch okrążeniach rynku udało mi się znaleźć miejsca parkingowe koło Sądu Rejonowego. Byłam zadowolona, bo z tego miejsca miałam wszędzie blisko. Kiedy wyszłam z auta, zadowolona być przestałam, i to szybko, gdyż zauważyłam znajomą wychodzącą z jego gmachu. Nie było mi to w nos, bo wiedziałam, co mnie czeka. Że znów będę musiała wysłuchać opowieści o jej perypetiach małżeńskich z jednej strony, i miłosnych z drugiej. A widząc ją z tego przybytku wychodzącą, podejrzewałam, co się u niej święci. I jak się po chwili okazało, nie myliłam się.
A witam panią, pani Martyno! Jak to dobrze, że panią widzę! — głośno zawołała znajoma na mój widok. — Widzi pani skąd wychodzę? Ten mój wredny, ohydny mąż podał o rozwód. Jestem załamana.
Przykro mi bardzo, ale mogła się pani tego spodziewać, skoro nie chciała pani zrezygnować z miłosnych przeżyć na boku — wypaliłam prosto z mostu. Bo co będę w bawełnę owijać, skoro takie jest moje zdanie. — Tego wszystkiego by nie było gdyby...
Co by było gdyby, co by było gdyby... — sarkastycznym tonem przerwała mi znajoma, puszczając mimo uszu resztę mojego zdania.
Potrzeba wygadania się najwyraźniej była dla niej silniejsza od jakiegoś tam zastanawiania się nad moimi słowami. No i się zaczęło! Nabrała powietrza… i poszło!, jak z ckm-u. Głośno i bez żadnego przecinka, czy też kropki, zaczęła trajkotać o swoim wrednym mężu… Zaczęła, ale nie skończyła, gdyż tym razem jej nie pozwoliłam na zbyt długie trajkotanie. Po prostu jej przerwałam, mówiąc raz jeszcze, że jest mi bardzo przykro, ale nie mam czasu, bo śpieszę się na umówiony termin do Urzędu Miasta. Znajoma była bardzo zawiedziona. Ja wcale. Bo też nie cierpię wysłuchiwać o czyichś problemach, które ten ktoś sam sobie z własnej głupoty i na własne życzenie — w tak bezczelny, chamski sposób narobił. A z drugiej strony, dlaczego niby miałabym tracić swój cenny czas na takie rzeczy, które nic konstruktywnego do mojego życia nie wnoszą? W imię czego, się pytam?
Odeszłam zniesmaczona... Pal sześć moją znajomą, bo mnie nagle zaczęła nurtować inna myśl. Myśl. która zawsze do mnie powraca, kiedy znajdę się pod gmachem jakiegoś sądu. Zawsze mi się wtedy przypomina, jak to w młodości bardzo chciałam zostać prawnikiem, i jakoś tak poważnie się wtedy czuję… Serio! Choć to już daleka przeszłość, to ciągle jeszcze mi się ckni za tym zawodem. Z pewnością już bardziej podświadomie niż świadomie, ale jednak. Bo muszę przyznać, że zaraz po maturze to nawet miałam na prawo zdawać. Tak byłam na punkcie prawa zakręcona. Często latałam też na rozprawy sądowe, by móc się napawać tą jakże poważną sądową atmosferą. Nie wiem skąd u mnie takie upodobanie. Może stąd, że jestem straszną pedantką? Chyba tak, bo jakoś już tak mam, iż zawsze preferuję rzeczy konkretne. I tam, gdzie powinny być one czarne, muszą być czarne, a gdzie białe, białe… Ha, ale zaś tam, gdzie mogą być kolorowe, noooo! to już ja ze swoją bujną wyobraźnią chcę tam widzieć rzeczy w kolorach tęczy. Ba, nawet w większej gamie kolorów niż ma tęcza, bo też moja fantazja nie zna granic. Natomiast jeśli chodzi o prawo, rzecz wiadoma, konkretnie — czarno na białym. I tak właśnie w tamtych czasach prawo mi się jawiło. Och, wyraźnie widziałam siebie w roli prawnika… W roli mądrej i sprawiedliwej przedstawicielki Temidy.
Nieraz się zastanawiam, jakby się moje życie potoczyło, gdybym rzeczywiście prawnikiem została. A nie zostałam nim, ponieważ w ogóle do egzaminu nie przystąpiłam, chociaż na blachę byłam obkuta. Nie, nie stchórzyłam. Ani nic mi się nie odwidziało. Smutna sprawa, trzy tygodnie przed egzaminem zmarł mój kochany Ojciec. Potem, choć nie mogę narzekać, moje życie potoczyło się już zupełnie inaczej.
Sentyment do prawa najwyraźniej pozostał mi jednak do dziś. Ale chyba już tylko do mojego wyobrażenia o nim. Bo to, co zewsząd o jego funkcjonowaniu i przestrzeganiu słyszę, nieraz powala mnie z nóg… Chyba jednak dobrze, że nie zostałam prawnikiem.


Krajobraz mgłą otulony

Uwielbiam spacery we mgle. W czasie takich spacerów można nie tylko podziwiać cudowne krajobrazy mgłą otulone, ale także zdrowo się dotlenić. Ba, wręcz wspaniale przeinhalować płuca. I to za darmo. We mgle oddycha się przyjemnie i lekko. Płuca pracują jak u niemowlaka.
Gdy tak spaceruję we mgle, momentami wydaje mi się, że sama mgłą się staję. Tak lekko się czuję. Bajeczne to uczucie.
W dniach, kiedy zapowiada się piękna, słoneczna pogoda, poranna mgła szybko opada. Jeśli się więc chce skorzystać z dobrodziejstw mgły, trzeba się pośpieszyć z wyjściem z domu. Takie spacery polecam zwłaszcza alergikom. Mgła, obok deszczu, jest przecież najzdrowszym naturalnym filtrem powietrza.
W górach natomiast można podziwiać jeszcze inne zjawisko. Niskie chmury — z góry. Niecodzienna to okazja widzieć jak spływają po stokach. Niezapomniany widok. A że mieszkam w górach, nieraz mam okazję widoki takie podziwiać… Za każdym razem jestem nimi oczarowana.





czwartek, 13 sierpnia 2020

Łabędzia miłość znad Jeziora Garda (Lamore del cigno sul Lago di Garda)

Łabędzia miłość jest niezwykła. Wiedziałam o niej od dawna. Jest powszechnie znana. Ale pewna para łabędzi znad Jeziora Garda, którą obserwowałam przez cały mój tam pobyt, miłością swoją mnie zadziwiała i roztkliwiała jednocześnie. Myślę, że takiej miłości, i takiego oddania, my, jako nadrzędny gatunek na Planecie Ziemia — moglibyśmy się od niej uczyć.


Świat łabędzi rządzi się swoimi prawami. Podobnie jak świat człowieka. W niektórych przypadkach mamy wiele wspólnego. Szczególnie w zakresie prokreacji (oprócz składania jaj, ma się rozumieć). Łabędzie dobierają się w pary (jesienią) i z reguły dochowują sobie wierności. Z reguły, bo dzięki obrączkowaniu wykazano, że czasami pary się jednak rozpadają. Ale jest to rzadkością. Po śmierci zaś jednego z partnerów kojarzą się z kolejnym.

Łabędzie tworzące parę obierają swoje terytorium na początku wiosny. Nikt nie ma prawa podejść do ich terytorium. Samiec, jak na samca przystało, broni go gwałtownie. Odstrasza wszystkich intruzów złowrogim sykiem oraz groźną postawą z wyciągniętą znacząco głową i podniesionymi skrzydłami. Samca łatwo rozpoznać, jest znacznie większy od samicy.

Nad Jeziorem Garda miałam jednak okazję podziwiać łabędzie z bliska. Tworzyły piękną parę. Wierną sobie i oddaną. Niestroniącą też od ludzi. Wyraźnie było to widać, gdyż terytorium, jakie sobie obrała, znajdowało się w trzcinach kilka metrów od brzegu, obok pomostu i promenady, a tam przecież przechodzi mnóstwo ludzi. Tam też na czas wylęgu wybudowała sobie z różnych badyli i gałązek duże i wygodne gniazdo. Tubylcy mówili, że to samiec w dziobie przynosił taki właśnie budulec i podawał go samicy. Ta zaś sama układała go we właściwy sposób, by było jej wygodnie i bezpiecznie. Jak każda prawdziwa samica dbająca o należyte przygotowanie do macierzyństwa.
Do łabędzi można było podejść całkiem blisko. Jednak nie za blisko. Samiec natychmiast głośnym sykiem i groźną postawą dawał znać — jaka odległość jest dopuszczalna. Zarówno do niego, jak i do samicy wysiadującej jaja w gnieździe. Łabędzie chętnie przyjmowały pożywienie rzucane im przez ludzi. Zwłaszcza kawałki suchego pieczywa. Samiec pochłaniał je od razu, natomiast samica niektóre zjadała, a niektóre chowała sobie na potem, wtykając je pomiędzy badyle, z których zbudowane było gniazdo.

Żałuję bardzo, że nie mogłam zobaczyć ich łabędziego potomstwa. No cóż, jaja łabędzie muszę być wysiadywane przez okres 35 dni, a ja jedynie przez tydzień mogłam je obserwować. Widziałam, że jaja wysiadywała głównie samica, samiec zaś pozostawał zawsze w pobliżu (na wodzie albo na brzegu), aby w razie potrzeby bronić gniazda… i jego zawartości.


Samicę zastępował tylko na krótkie okresy czasu. Udało mi się uchwycić jeden taki moment. Kiedy samica odpoczywała na wodzie, samiec siedział na jajach.


Jako że codziennie wczesnym rankiem urządzałam sobie wędrówki z psem po promenadzie usytuowanej wzdłuż linii brzegowej jeziora, miałam okazję tę parę łabędzi obserwować. Czasami nawet dwukrotnie w ciągi dnia, gdyż wieczorami z rodzinką też tam nieraz spacerowaliśmy.

W przedostatni dzień naszego pobytu nad Garda szalała potworna wichura i lał siarczysty deszcz. Ten stan pogodowy zapoczątkowała szatańska burza, jaka rozpętała się nie tylko nad jeziorem, ale i nad miejscowością Moniga del Garda. To była istna nawałnica z piorunami z piekła rodem. Burza pozostawiła po sobie huragan i ulewę. Spokojne zazwyczaj jezioro wyglądało wtedy jak morze w czasie sztormu. Strach było wyjść z campingu. Ja jednak poszłam nad jezioro, ponieważ chciałam sprawdzić, czy znajoma mi para łabędzi radzi sobie jakoś w czasie tej strasznej pogody. Chciałam im też, jak co dzień, zanieść trochę chleba. Miałam do pokonania około 3 km wzdłuż linii brzegowej, no i je pokonałam, ale już sama, bez psa, bo ten stchórzył. Zapierał się łapami i za czorta nie chciał wejść na plażę. Musiałam tchórza zaprowadzić z powrotem do domku campingowego. Kiedy doszłam na miejsce, byłam przemoczona do suchej nitki, w butach chlupała mi woda. Wprawdzie byłam ubrana przeciwdeszczowo, i nawet parasol miałam, ale szalone wietrzysko połamało mi go zaraz na początku. Szłam moknąc i zachłystując się wiatrem i deszczem.
Na widok łabędzi aż łzy mi się w oczach zakręciły. Samica nadal siedziała na gnieździe, tylko że gniazdo znajdowało się już na samym brzegu, a nie tam, gdzie łabędzie go zbudowały. Pewnie to wysokie fale, które z wielkim łoskotem jedna po drugiej wpadały na brzeg, tak daleko je wyrzuciły wraz z łabędzicą i jej przyszłym potomstwem. Nawet gęsta trzcina niewiele tu pomogła. Siedziała bidulka ze spuszczoną głową i rozłożonymi nieco skrzydłami, łapiąc równowagę, a wichura i napływające ciągle fale niebezpiecznie nią i całym gniazdem targały. Ogromne zaś i gęste krople deszczu waliły w nią jak w bęben. Rany, to był okropny widok! Tak bardzo żal mi było tej biednej łabędzicy. Ale jak miałam jej pomóc?


Samiec w tym czasie, rzucany przez fale i biczowany przez gęste strumienie deszczu, wytrwale i dzielnie pływał w pobliżu brzegu i miał baczenie na gniazdo i swoją partnerkę.

Rzuciłam biednej łabędzicy trochę chleba obok gniazda. Jeden kawałek zaraz zjadła, a resztę jak zwykle wetknęła dziobem między badyle.
Samiec, kiedy zobaczył że rzucam pożywienie, ruszył w moim kierunku. Z dużą falą dobił do brzegu w przyśpieszonym tempie. Za nim zjawiły się też i kaczki.


Podkarmiłam nieco to przemoczone towarzystwo i powoli, też przemoczona, i do tego przemarznięta, zaczęłam się wycofywać w stronę campingu.
Na drugi dzień, z samego rana, a kilka godzin przed wyjazdem do domu, poszłam ostatni raz z psem na wybieg nad jezioro, ale także i po to, by pożegnać się z łabędziami. Miałam też cichutką nadzieję, że może uda mi się zobaczyć ich potomstwo. Niestety, nie zobaczyłam. Najwyraźniej 35 dni jeszcze nie minęło. Zobaczyłam tam za to parę Włochów, która towarzyszyła ptakom. Mężczyzna, łowiąc z pomostu ryby, mówił coś do samca, a kobieta dokarmiała samicę, po chwili także i samca. Ucieszyło mnie to bardzo. Mogłam spokojnie wracać do domu.


Para łabędzi wystawiona została na wielką próbę. Przetrwała. Na szczęście. Co to znaczy instynkt samozachowawczy! Natura jest piękna, a jej siła ogromna, niezmierzona.


Addio cigni al Lago di Garda!
Vi auguro una bella e sana piccoli cigni.

Żegnajcie łabędzie znad Jeziora Garda!
Życzę wam pięknych i zdrowych łabędziątek.