Upał. Ciąg dalszy upału. Postanowiliśmy więc wybrać
się nad nasze ulubione jezioro nieopodal naszego miasta.
Pojechaliśmy oczywiście autem, bo to odległość kilkunastu
kilometrów.
Na parkingu nad jeziorem przeładowaliśmy nasze bagaże
na drugi środek lokomocji... i jazda! Byle szybciej do wody, bo w
aucie spociliśmy się jak szczury. Wprawdzie klima w aucie jest, ale
rzadko jej używamy na krótkich odcinkach, bo, jak by nie patrzeć,
na drogi oddechowe nie jest najzdrowsza.
— Wio koniku! —
zawołałam do córki, kiedy znaleźliśmy się już na prostej
drodze prowadzącej do jeziora.
Córka
bez większego wysiłku ciągnęła wózek z całym naszym majdanem,
a dzieci popędziły już do przodu, by jak najszybciej zobaczyć
jezioro.
— O,
widać
już jezioro! — wołała wnuczka, która odstawiła nas na dobre
100 metrów.
Wszyscy
bardzo lubimy to jezioro. Jest pięknie położone, zewsząd otoczone
zalesionymi wzgórzami.
Gdy
doszliśmy już do jeziora, powędrowaliśmy dalej jego brzegiem na
nasze ulubione miejsce. Ledwie doszliśmy i już trzeba nam było
statkiem popływać. Wnuczek o to zadbał. To taka jego tradycja.
Zaraz
potem, zanim się rozpakowaliśmy, wszyscy razem zrobiliśmy — hop
do wody! i dobrą chwilę rozkoszowaliśmy jej chłodem.
— Jaka
ta woda cudowna. Chłodna, czysta... mokra! — wołała wnuczka,
między jednym nurkowaniem a drugim.
Wspaniale
było nad jeziorem. Wspaniale było w taki upał tutaj sobie poleżeć,
pospacerować, popływać. Właściwie to upału w ogóle się nie
czuło. Na brzegu wiał wiaterek schłodzony temperaturą wody, a w
wodzie, ha, to już sama chłodna rozkosz.
Kiedy
słoneczko chyliło się już ku zachodowi, przyszedł czas na
ostatni skok do wody. Krótkie pływanie i wyskok. Po takim zabiegu
każdy orzeźwiony i ożywiony stanął na brzegu.
— W
dwuszeregu zbiórka! — zawołałam do swojej kochanej czeredki.
Szybciutko
i sprawnie zrobiliśmy koło siebie porządek i spakowaliśmy cały
nasz majdam z powrotem na wózek.
Wracając
do auta, zasuwaliśmy drugą stroną brzegu. I nagle, wszyscy
jednocześnie zobaczyliśmy coś niesamowitego.
— Rany,
a to co?! — krzyknęłam i złapałam dzieci za ręce.
Czegoś
takiego jak żyję nie widziałam. Istny horror. Drzewo wyglądało
jakby je w całości poddano galwanizacji srebrem. Całe,
równomiernie wysrebrzone, mieniło się w promieniach słońca.
Rozdziawiając buzie z ciekawości, podeszliśmy bliżej... i aż nas
zamurowało. To, co zobaczyliśmy, było okropne. Pod drzewem wiło
się ogrom jakichś małych i bardzo ruchliwych larw. Z krzykiem
obrzydzenia odskoczyliśmy od drzewa i natychmiast wzięliśmy nogi
za pas... I w te pędy pognaliśmy drogą prowadzącą na parking.
A
przyśpieszenia po tym widoku dostaliśmy, że ho, ho! To znaczy
starszyzna dostała, bo dzieciaki w pędzie wskoczyły na wózek i
tylko dopingowały radośnie. W mig byliśmy na parkingu. Po chwili
przy aucie, wreszcie w aucie... i jazda do domu!