piątek, 31 lipca 2020

Dzikie pszczoły nie takie znów dzikie

Swój rozum mają. Na to wygląda. Doszłam do takiego wniosku gdy zobaczyłam gdzie uwiły sobie gniazdo. Już lepszego miejsca wybrać sobie nie mogły. Jest bezpieczne po dwakroć. I przed zjawiskami atmosferycznymi, i przed złym człowiekiem. Wysoko, pod zadaszeniem, żadna zjawiska atmosferyczne im niestraszne. A ochrona przed złym człowiekiem najlepsza z możliwych. No, może nie przed każdym, ale przed tchórzliwym z pewnością.




Tylko pół, a jakie wspaniałe

Półkolonie, bo o nich mowa, to ciekawa forma spędzania wakacji. Są organizowane w wielu miejscowościach dla dzieci, które podczas ich trwania z różnych powodów nie mają okazji wyjechać poza swoje miejsce zamieszkania.
Są one wspaniałą i chwalebną inicjatywą. Ciekawą formą spędzania wolnego czasu. Zapewniają dzieciom aktywny wypoczynek — poprzez różnorodne zajęcia. Także wiele uczą.

W naszym mieście półkolonie dla dzieci organizuje Kościół Ewangelicki. I to nie tylko dla swoich dzieci, ale także dla dzieci innych nacji, religii… a i bez religii. Co roku odbywają się one w lesie na szczycie jednej z tutejszych gór, na wysokości 840 m.n.p.m.
Specjalnie na ten cel postawione chatki służą dzieciakom doskonale. Turnus półkolonijny trwa 3 tygodnie — z pełnym wyżywieniem. Ale każde dziecko indywidualnie może sobie wybrać czas swojego w nich uczestnictwa. Może to być 1 tydzień, może być 2, może być i całe 3. Rozpiętość wiekowa uczestników półkolonii jest duża: od 5 do 15 lat. Ale dzieci podzielone są na grupy wiekowe. Każda grupa liczy od 12-18 dzieci.
Codziennie na dzieci czekają różne atrakcje. Zajęć mają wiele. Ogromne boisko znajdujące się tuż obok ich chatek wykorzystują codziennie. Chłopcy grają w piłkę nożną, dziewczynki preferują spokojniejsze zabawy. Gimnastykują się i uczą się (m.in.) różnych tańców. Niektóre dzieciaki (które chcą) ubrane są w specjalne półkolonijne T-shirty, by oznajmić wszem wobec, że półkolonia jest cool.


Wspólnie zdobywają nowe doświadczenia, rozwijają swoje hobby i aktywnie spędzają czas. Organizowane są dla nich także różne wycieczki, wędrówki po lesie, wyjazdy na kąpielisko, spotkania z ciekawymi ludźmi.
Każda grupa wiekowa ma swojego wychowawcę i swoją salę gdzie przygotowuje się do zajęć lub bawi się w czasie złej pogody. Na dworze zaś dzieci mają też ogromny plac zabaw. Można się tam wspinać, można huśtać… można wiele fajowych rzeczy robić.
Dzieciaki są bardzo zadowolone z półkolonii. Nawiązują nowe znajomości i przyjaźnie. Uczą się zabaw grupowych. Także śpiewać i tańczyć. Na scenie na dworze albo w ogromnej świetlicy ze sceną.
Pod wieczór znów różne gry i zabawy na boisku i na placu zabaw. I tak do kolacji, do godz.18-tej.


Dzieci dowożone są z całego miasta autobusami. Także odwożone. Mają dobrą opiekę. Ich wychowawcy to młodzi ludzie, ale odpowiedzialni, z bardzo dobrym podejściem do dzieci. To praktykanci szkół pedagogicznych.
Na zakończenie półkolonii dzieci zawsze organizują przedstawienie. To już tradycja. Jest teatrzyk, są śpiewy, są tańce. Zaproszeni rodzice i bliscy mają okazję podziwiać swoje pociechy w różnych rolach. Inni widzowie także. Wstęp jest wolny dla każdego. Zabawa jest wspaniała. Dzieci lubią przedstawienia. Zwłaszcza w nich grać i popisywać się przed publicznością. A już szczególnie przed swoimi bliskimi.



czwartek, 30 lipca 2020

Wiek to pojęcie względne

Nie zaglądaj w metrykę. Schowaj ją głęboko i wmawiaj swemu ciału, że jest młodsze niż w rzeczywistości. Żyć będziesz wtedy zdrowiej i... dłużej. Pod jednym wszelako warunkiem: musisz być aktywny fizycznie.





Kwiaty z lipcowego ogrodu

Lato w pełni. W ogrodach mnóstwo kwiatów. Wokół roznosi się ich cudowny zapach. Miło jest tak sobie pochodzić wśród tych pachnących cudeniek i rozkoszować się ich pięknem. Często mi się to zdarza. Lubię przyglądać się kwiatom z bliska. Lubię je uwieczniać. A z tą bliskością, to nie tylko dlatego, że okularnicą jestem, ale przede wszystkim dlatego, że w ich wnętrzu zawsze coś ciekawego zobaczę. Zwłaszcza, kiedy je później oglądam na ekranie komputera.





poniedziałek, 27 lipca 2020

Tam gdzie chybocze las i prehistoria z nowoczesnością się miesza

Wszystko to można zobaczyć w Bad Buchau i jego okolicach. Bad Buchau to miasto w Badenii-Wirtembergii, które słynie też jako kurort leczniczy bazujący na kąpielach błotnych i mineralnych.
Pewnej niedzieli wybraliśmy się z rodziną na wędrówkę po tym pięknym mieście i jego szczególnych okolicach. To był piękny czas. Wiele zobaczyliśmy, wiele przeżyliśmy.

Bad Buchau znane jest przede wszystkim z Federseemuseum, 1,3 km kw., silnie zamulonego jeziora końca epoki lodowcowej, z którego pochodzą liczne znaleziska po plejstoceńskich łowcach reniferów i mieszkańców z epoki kamienia łupanego, sięgającego okresu celtyckiego. Wszystkie te skarby można oglądać w muzeum na świeżym powietrzu. To jedyne takie miejsce na świecie, gdzie odkryto tak wielką ilość przedmiotów w wilgotnym otoczeniu torfowiska. Nie bez kozery więc temu miejscu w 2011 roku przyznano tytuł Światowego Dziedzictwa UNESCO.

W bezpośrednim sąsiedztwie parku zdrojowego w Bad Buchau znajduje się słynny las, tzw. chyboczący las (Wackelwald).

Dlaczego chyboczący? Ano dlatego, że odwiedzającymi go ludźmi najnormalniej w świecie chybocze na różne strony. Naprawdę. Wiem, bo byłam, widziałam i czułam. Każdy kto wejdzie do tego lasu jest niesamowicie zaskoczony. Każdy krok wywołuje pod nogami drżenie i chybotanie się ziemi. Ludzie stają, śmieją się i co rusz podskakują, bo to niesamowite zjawisko, i wielka frajda.
Skąd się to zjawisko bierze? Stąd, że las leży na glebie torfowej, a jak to w lesie bywa, rośnie w nim dużo drzew. Drzewa zaś mają mnóstwo korzeni, które się rozwidlają i wrastają w glebę. Przestrzenie między korzeniami są więc wypełnione torfem. Ot i całe wyjaśnienie zjawiska chybotania się lasu. Proste, prawda? Ale kto o nim nie słyszał i bez przygotowania wejdzie do tego lasu, może przeżyć szok.
Niesamowite to uczucie, tym bardziej, że idzie się po normalnej niby ścieżce leśnej pokrytej grubym torfem i gołym okiem niczego nadzwyczajnego nie widać, aż tu nagle, ni stąd, ni zowąd, takie kolebanie. Bardzo miłe kolebanie. Naprawdę fajne uczucie. Idzie się jak po galarecie.

Z lasu powędrowaliśmy do Federseemuseum, aby podziwiać domy na palach w obozie myśliwskim z czasów prehistorycznych — z późnej epoki brązu, które zachowały się na bagnach. Wszystkie zbudowane są z drewna, gliny, trzciny i słomy.
Muzeum to oferuje na świeżym powietrzu wiele archeologicznych znalezisk do oglądania, z którym można się dowiedzieć o życiu ludzi w tamtych czasach. Wśród najcenniejszych eksponatów znajduje się tam najstarsze drewniane koło od wozu — liczące 5000 lat.


Co kawałek znajdują się platformy widowiskowe, z których można podziwiać przepiękną, bardzo rozległą panoramę.

Na koniec wędrówki poszliśmy zwiedzić miasto. Po drodze zwróciłam uwagę na szyld (patrz: pierwsze zdjęcie poniższej), gdyż przywołał mi refleksję o tym, jak hitlerowska wojna zmieniła Niemców, i jak się tu wszystko zmieniło na dobre. Naprawdę, kochani Rodacy z Polski. Nastały tu przyjazne czasy dla zwykłych ludzi innych narodów i różnych religii. Choć przed wojną, i w czasie wojny, było tu rzeczywiście bardzo tragicznie. W Buchau mieszkało bardzo dużo Żydów. Osiedlili się tu już pod koniec XIV wieku.


Podczas pogromu Nocy Kryształowej, 9 listopada 1938, faszyści spalili synagogę, po czym wszystkich Żydów wywieźli do obozów koncentracyjnych. Niemcy nie kryją swojej potwornej historii.
Jako ciekawostkę dodam, że Buchau to też rodzinne miasto ojca Alfreda Einsteina, Hermana, który mieszkał tu z rodziną aż do momentu przeprowadzki do Ulm, krótko przed narodzinami Alfreda. Zaś kuzyn Alfreda, Siegbert Einstein, który przeżył obóz koncentracyjny w Theresienstadt, po wojnie wrócił do Buchau i przez wiele lat był wiceburmistrzem miasta.

Wąskie uliczki miasta są piękne i bardzo zadbane. Restauracyjki swoim pięknym wyglądem zachęcają gości do wejścia.
Po drodze, kierując się już w stronę parkingu, podziwialiśmy fikuśną, ale wiele mówiącą fontannę przy Klinice Rehabilitacyjnej.


Przy fontannie nasz pies Aramis (labradoodle) doznał szoku i zaczął tak ujadać, że aż strach człowieka ogarniał. Wcześniej szedł grzecznie przy nas, rozglądając się na boki. Kiedy w końcu popatrzył na wprost i zobaczył przy fontannie figury bardzo sfatygowanych babinek, jak nie podskoczy z przerażenia, jak nie zacznie ujadać. Jak szalony. Wszyscy ludzie przechodzący obok zatrzymali się i wpatrywali się w niego. Jedni z przerażenia, drudzy z zaciekawienia. Po chwili biedulek kapnął się jednak, że palnął gafę. Wtedy na szybko obwąchał wiszące piersi jednej z babinek i w mig wskoczył do fontanny... Pewnie chciał ochłodzić swoje rumieńce wstydu. Wszyscy dookoła buchnęli gromkim śmiechem. A kliniczne echo poniosło ten śmich po całej okolicy.


Rada dla nie-Greka

Nie udawaj Greka... Nie warto! Bo jak życie pokazuje, nie zawsze się dobrze na tym wychodzi.





sobota, 25 lipca 2020

Kto pluje w lesie?

A to co? Jakiś łobuz napluł na tę roślinkę? I inni muszą na to patrzeć? Na całe szczęście nie, nie jest to sprawka łobuza. Gdy się bliżej przyjrzymy, łatwo stwierdzimy, że ta pianka ślinę tylko przypomina.


To sprawka pewnego bardzo sprytnego owada. Owada, który nazywa się — nomen omen — Pienik ślinianka (Philaenus spumarius). To on pozostawia na różnych roślinach taką wydzielinę. Po co? Ano po to, aby w jej wnętrzu sobie pomieszkać… Całe stadium larwalne tam spędza. Tam jest bezpieczny, niewidoczny dla drapieżników. Tam też upały i susze nie są mu straszne. Spryciarz, co nie?

Pienik ślinianka to gatunek owada zaliczanego do podrzędu piewików i rzędu pluskwiaków różnoskrzydłych. Jest niewielki, mierzy do 6 mm długości. Ma różne ubarwienie, od jasnego do ciemnego, może być jednobarwne lub wzorzyste. Larwy natomiast są koloru jaskrawozielonego.
Pieniki są niestety szkodnikami upraw. Licznie występują także w zaroślach krzewiastych, na łąkach i na brzegach lasów.

Są mistrzami w skokach wzwyż. Nie pchły, a właśnie pieniki potrafią skakać najwyżej. Jak się odbiją swoimi mocno umięśnionymi nogami to potrafią skoczyć nawet na wysokość 70 cm. Niektórzy entomolodzy żartują i nazywają pienika Siergiejem Bubką wśród owadów.
Jeśli zaś chodzi o tę ich wydzielinę, przypominającą do złudzenia ślinę, to powstaje ona na skutek wdmuchiwania przez nich powietrza we własne odchody zawierające białko. Stąd też ten efekt spienienia. Niezwykłe, prawda? Szkoda, że człowiek tego nie potrafi.

* czwarte zdjęcie w kolażu: Allmän Spottstrit _ Meadow Froghopper (Philaenus spumarius… _ F_files




W stronę światła

Człowiek źle się czuje w ciemnościach. Zwłaszcza w jasny dzień. Zawsze kieruje się w stronę światła... i na drodze życia, i na drodze do innego wymiaru.





czwartek, 23 lipca 2020

A lato w pełni... Letnie ekscytacje

Muszę się pochwalić, że lato zaczęło mi się wspaniale. Otóż z początkiem lata zatrudniona zostałam do pracy na wybiegu. Do prezentowania kolekcji letnich sukien. To moja internetowa Psiapsiółka Hania wypuściła mnie na wybieg. Dziękuję Ci Haniu! To fajne przeżycie. Dziękuję Ci również za tę czarną suknię. Uwielbiam czerń. A i fason sukni bardzo mi odpowiada. Tuszuje moje barczyste ramiona.


Tak, lato w pełni... I choć pogoda taka sobie, narzekać nie powinniśmy. Trzeba nam z lata korzystać ile się tylko da. Trzeba nam kości nagrzać na zapas. Trzeba nam naciągnąć mięśnie, pływając w otwartych akwenach. Trzeba nam najeść się do syta wszystkich jego darów, a i zapasów na zimę z nich narobić... No właśnie, jeśli mowa o darach lata, to muszę powiedzieć, że ja w ostatnich dniach objadam się spóźnionymi w tym roku poziomkami… Najpierw bieg po lesie, a potem witaminki. Nie zbieram ich do koszyczka, tylko prosto z krzaczków ładuję do ust. I tylko moich, gdyż tak wczesnym rankiem w lesie żywej duszy nie uświadczysz… Ani krasnoludka. Ani ufoludka. Samiuteńka więc skaczę sobie pomiędzy krzaczkami dorodnych poziomeczek i co rusz podśpiewuję starą jak Ulka Sipińska i ja piosenkę:

Wiem, pamiętam, Ty lubiłeś poziomki.
Pełną garścią wybierałeś z koszyka.
W tamtym lesie, gdzie gałęzie się plączą,
gdzie się drzewo z drugim drzewem dotyka.
Nic się nie martw, nazbieramy poziomek.
Tylko przyjedź zanim całkiem się ściemni.
Zanim noc schowa je do kieszeni…”

Mimo mojego pięknego śpiewu nadal nikt się nie pojawia koło mnie. Ani z przeszłości, ani nawet z teraźniejszości... A może jednak mój śpiew nie jest znów taki piękny i to właśnie dlatego nikt się nie pojawia? Tak czy siak, skoro nikt, dorodne poziomeczki garściami pakuję sobie do swojej osobistej buzi. A co se będę żałować!
Poziomek, mimo długotrwałych i dotkliwych deszczów, jest bardzo dużo tego lata. Tyle że są spóźnione i jakby nie takie słodkie jak powinny być.




Efekt szumiących drzew

Nie wiem, o czym szumią drzewa gdy wiatr im na liściach gra… Ale wiem, że mi dzisiaj tak naszumiały, że aż mnie uszy bolą od tego ich szumienia. Naprawdę. Bo też dzisiaj wiało na dworze jak… w kieleckim, a mi z wizytą do znajomych zachciało się iść akurat piechotą, ubraną, a jakże, na letniaka. Wszak to lato. A żeby do tych moich znajomych dojść, musiałam wędrować przez długi park. A w parku wichura, że mało czerepu nie urwie. Rzadko to robię, tzn. rzadko zasuwam piechotą. Bo od czego ma się auto? Nogami zasuwać to ja lubię konkretnie. O, chociażby joggen, i jak już, to w specjalnym miejscu i o odpowiedniej porze. W specjalnym miejscu, to wiadomo gdzie, tam gdzie się świeżego powietrza nawdychać można. Na ulicach to tylko spalinami się człowiek zaciąga. Aż płuca furkoczą. No niby w parku tych spalin mniej w powietrzu się unosi, ale i tak w końcu z parku trzeba wyjść, żeby gdziekolwiek dojść. No a jak się gdzieś dochodzi, to ni jak inaczej się nie da, jak ulicami. A na ulicach, wiadomo, czyha na człowieka porządna dawka z toksycznymi chemikaliami takimi jak: CO (tlenek węgla), HC (węglowodory), NOx (tlenek azotu), i czort jeden wie, z jakimi jeszcze. I ta cała mieszanina, bez pardonu, ciśnie się człowiekowi w nozdrza, co niektórym także i w usta. Zwłaszcza tym zakatarzonym.
Wspomniałam też, że jak już, to nie o byle jakiej porze, a o odpowiedniej lubię sobie w plenerze nogami poprzebierać, a ta odpowiednia dla mnie pora, to tylko wczesny ranek. A to już chyba całkiem zrozumiałe dlaczego. No właśnie, kiedy to świeże powietrze jest jeszcze bardziej świeże… tak świeże, że aż pachnie świeżością… O rany, ależ się roz… świeżyłam, że aż mi język świerzbieć zaczął. No nie, coś i bredzić już zaczynam. To na pewno przez te drzewa w parku. Ojejej, w głowie szum, w uszach ból, w oczach pulsary… I jak tu nie bredzić? Muszę szybciutko poszukać mojego starego kajeciku, mam w nim zapisane różne porady mojej Babuni Łucji. Na pewno i na tę dolegliwość coś znajdę. Babcia na wszystko miała radę.
O, mam! Co też tu Babcia mi radzi? Aha: Wziąć ząbek czosnku, wycisnąć z niego sok na wacik i włożyć do ucha. Uwalniające się z soku olejki eteryczne działają antyzapalnie...
O rany, Babciu, czosnek? Toż będę śmierdzieć jak chłop małorolny. A przecież makler z ubezpieczalni zapowiedział się na wieczór. Co on sobie o mnie pomyśli?... Zaraz, zaraz, coś jeszcze Babcia radzi. Nooo, to już lepiej wygląda. A więc tak: Podobny efekt możemy uzyskać, zakrapiając do ucha parę kropel soku cytrynowego. Można uczynić to bezpośrednio, można włożyć do ucha zwilżony sokiem wacik...
Babciu, jesteś wielka! Tak właśnie zrobię. Już pędzę do spiżarki po cytrynę… O niech to dunder świśnie… nie ma cytryny!





wtorek, 21 lipca 2020

Czarny bez. Zapach dzieciństwa

Lubię zapach czarnego bzu. Jest dla mnie wspomnieniem pięknego dzieciństwa i wakacji szkolnych. Czarny bez, zwany także dzikim (Sambucus nigra) rósł wówczas niemal wszędzie. Też dzięki ptakom, które zjadając jego owoce, a nie trawiąc nasion, rozsiewały go w odchodach, gdzie popadło. Najwięcej go rosło na tzw. „zwalonych murach”. (Myślę, że każde powojenne dziecko wie, co to znaczy).

Do dziś, kiedy tylko poczuję gdzieś jego zapach, idę za nim, aż znajdę jego krzew. Pod krzewem nawdycham się, ile wlezie, nazrywam kwiatuszków, ile mi na herbatę trzeba... i szczęśliwa idę dalej.

Później, za jakieś dwa tygodnie, zrywam jego mięsiste fioletowo-czarne owoce. Ale nie tylko na herbatę, także na sok.

Czarny bez albo jak kto woli — dziki bez, znany jest od wieków ze swoich właściwości leczniczych i kulinarnych. Dotyczy to zarówno jego kwiatów, jak i owoców. Stosowany jest jako doskonały środek leczniczy na wszelkiego rodzaju przeziębienia i infekcje dróg oddechowych. Napar z niego działa napotnie i pomaga obniżyć temperaturę ciała. Działa również wykrztuśnie, pomagając pozbyć się wydzieliny przy mokrym kaszlu. Wspomaga układ odpornościowy, działa przeciwzapalnie, odkaża błony śluzowe. Można też nim płukać gardło i stosować do inhalacji.

Ponadto wspomaga oczyszczanie organizmu z różnego rodzaju toksyn. Działa też moczopędnie. Wskazany jest więc przy infekcjach układu moczowego. U mężczyzn zaś — łagodzi objawy przerostu prostaty.

W kuchni czarny bez można również na wiele sposobów wykorzystać. Można z niego robić wina, nalewki, syropy, można też smażyć go w cieście, dodawać do różnych deserów. Jego kolor, zapach i smak nie zastąpi żadna inna roślina.


Tu gdzie mieszkam, lato przychodzi zawsze nieco później... Jak to w górach. Stąd to późniejsze kwitnienie czarnego bzu. Znalazłam też dzisiaj dużo kwiatuszków poziomek. Pewnie w tym roku specjalnie czekały na lato... i więcej słońca. Podobnie maliny. W niektórych miejscach jeszcze nawet nie zakwitły.







Z przymrużeniem oka

Warto zachować w sobie dziecko i patrzeć na życie z przymrużeniem oka. Ludzie z poczuciem humoru to potrafią. W każdej sytuacji umieją dostrzec coś ciekawego i zabawnego zarazem, dzięki czemu wprowadzają siebie w dobry nastrój. Czy innych także? A to zależy. Od tych innych oczywiście... Gbury nie mają poczucia humoru.





niedziela, 19 lipca 2020

Asocjacje. Kreatywna zabawa w skojarzenia

Taka zabawa to nic innego jak połączenie ze sobą różnych wrażeń, wyobrażeń, zjawisk, dźwięków, zapachów, obrazów w taki sposób, że pojawienie się w świadomości jednych z nich powoduje uświadomienie sobie innych.
Z natury jestem wzrokowcem i mam dobrą pamięć wzrokową, stąd też kojarzenie obrazów przychodzi mi najłatwiej. Właściwie to one jakoś, ni stąd, ni zowąd, same mi się kojarzą.
Niedawno czytałam w Wikipedii o Copacabanie, dzielnicy w Rio de Janeiro znanej przede wszystkim z plaży o tej samej nazwie i zobaczyłam tam zdjęcie, które od razu mi się skojarzyło z moim zdjęciem, jakie sama przed laty zrobiłam na wycieczce po mieście Idar-Oberstein położonym w dolinie rzeki Nahe w zachodnich Niemczech, w kraju związkowym Nadrenia-Palatynat (Rheinland-Pfalz). Osobiście widzę w tych dwóch zdjęciach duże podobieństwo... choć gdzie Brazylia, a gdzie Niemcy.

Ulica w Copacabanie — zdjęcie z Wikipedii.


Skojarzenia, czyli pojawienie się myśli wywołanej odpowiednim bodźcem w umyśle — mają wielką moc. Czasami nie jesteśmy nawet tego świadomi jak wiele informacji trafia do naszego układu nerwowego za pośrednictwem tego właśnie procesu. I potem, nagle, nie wiadomo skąd, przypominamy sobie o nich, kiedy zajdzie taka potrzeba. Inaczej proces ten przebiega oczywiście u wzrokowców, inaczej u słuchowców, dotykowców i jeszcze inaczej u kinestetyków.

Skojarzenia to też bardzo popularna i niezawodna metoda w nauce. Zwłaszcza w nauce słówek w językach obcych. Poprzez skojarzenia ćwiczymy nasz umysł, naszą dobrą pamięć. Jednym słowem, skojarzenia to świetna pomoc dydaktyczna i jednocześnie fajna zabawa działająca na pamięć, wyobraźnię i kreatywność.


Życie potrafi zweryfikować wszystko...

Nie tylko nasze marzenia, plany, dążenia, aspiracje. Czasem także i problemy. Dlatego w tym akurat względzie — warto niekiedy spokojnie poczekać. Poddać się upływowi czasu... Bo może się okazać, że problemy z czasem same się rozwiążą.






piątek, 17 lipca 2020

Wakacje w domu? Czemu nie

Jest to możliwe. To kwestia nastawienia. Ja się nastawiłam i mam w domu, a w właściwie w dwóch domach. Że w moim, to normalka, ale jeszcze mam i w domu córki. A te są naprawdę wspaniałe. Może nie pod gruszą, ale pod rajską jabłonią.


Córka wyjechała z rodzinką na objazdowe wakacje kamperem, więc ja sprawuję opiekę nad ich domem, zwierzątkami i ogrodem, no i oczywiście wypoczywam jednocześnie.
Zieloności dookoła domu tyle, że aż się rozpływam w zachwycie. Godzinami przesiaduję w ogrodzie. Wygrzewam się w słońcu i czytam. W międzyczasie karmię zwierzątka, podlewam kwiaty i grządki z warzywami. W niektóre dni siedzę tam aż do wieczora, tak mi tam dobrze. Śpię jednak w domu, bo najlepiej śpi mi się jednak we własnym łóżku.

Kiedy w pierwszym dniu po wyjeździe córki z rodzinką weszłam do ich domu, w przedpokoju zobaczyłam fajniutki obrazeczek. Uśmiałam się z niego zdrowo. No cóż, zabezpieczeń domu nigdy za wiele.


W salonie zaś na stole czekała na mnie niespodzianka. Dzieło mojej wnuczki. Mój portret.


Wprawdzie piegów nie mam i nigdy nie miałam, ale niech tam, skoro wnusia mnie tak widzi. A widzi, jak widać, milutko. Protestować więc nie będę. Pewnie widzi mnie przez pryzmat własnych piegów, bo ma ich, że ho, ho!... Albo i jeszcze więcej. 
Ubawiłam się tym portrecikiem bardzo. I kiedy tak rozbawiona weszłam do kuchni, na szafce pod oknem zobaczyłam zapisany przez córkę karteluszek. Przeczytałam co na nim stoi... i zrobiło mi się cieplutko na serduchu:
Mam tylko nadzieję, że córka mi głowy nie urwie, że chwalę się jej bazgraniną. Najwyżej się nie przyznam. Każda matka lubi chwalić się kochającymi dziećmi. I nie pismo dla niej ważne, a słowa. 
Córka podpisała się pseudonimem, który sama sobie przed laty wymyśliła. Śmieszy mnie on bardzo, bo tak po prawdzie to spokojna z niej dziewczyna.
Ona już mnie dobrze zna, i wie, że ja nie potrafię zbyt długo spokojnie usiedzieć, że muszę działać, spalić nadmiar energii. Już parokrotnie dzwoniła do mnie i za każdym razem pyta, czy uważam na siebie. No to ja jej grzecznie odpowiadam: — Oczywiście, że tak! — też za każdym razem.

Zwierzątka, które mam pod codzienną opieką, to dwie świnki morskie o dźwięcznych imionach: Lucy i Mercy oraz sześć rybek akwariowych. Bezimiennych. 


Lucy i Mercy, kiedy tylko usłyszą mnie idącą po schodach do ogrodu, wydają z siebie takie komiczne: — „Kłik-kłik! Kłik-kłik!” — Cieszą się, że zaraz jedzonko dostaną. Już one wiedzą, że jako pierwsze daję im pyszne listki mleczu. Przynoszę je zawsze ze swojego ogrodu, bo u córki w ogrodzie mleczy jakoś nie widać.
Rybki natomiast często zastaję przycupnięte w głowie Buddy, kiedy mnie jednak usłyszą, szybko z niej wypływają. Po czym przyklejają się do szybki akwarium i czekają aż im sypnę ich specjalnym, sproszkowanym jedzeniem.

Wczoraj pogoda była u nas nie najlepsza do siedzenia w ogrodzie, postanowiłam więc — w ramach wakacyjnego dolce far niente — zrobić córce niespodziankę i wymyć jej wszystkie okna. A ma ich, bagatelka, tylko 25 sztuk. Ale ja lubię myć okna, to takie filozoficzne zajęcie. Przed ich powrotem mam zamiar jeszcze i cały dom posprzątać. A w dniu ich przyjazdu, coś ugotować, bo wrócą wieczorem i na pewno będą głodni i zmęczeni podróżą.
No to tyle wieści z moich wakacji pod rajską jabłonią... Niech żyją wakacje, niech żyje wolny czas!... A co!



Okazja czyni złodzieja

Zabezpieczajmy odpowiednio swój dobytek. Nie stwarzajmy okazji, by — naszym kosztem — wszelkiej maści złodziejaszki dorabiali się tanim kosztem.




czwartek, 16 lipca 2020

Sezon ogórkowy czas zacząć?

W znaczeniu dosłownym pewnie tak, ale w niedosłownym nie. Tego lata lepiej nie używać takiego akurat określenia, bo przez koronawirusa jego miły wydźwięk gdzieś uleciał. I nie tylko wydźwięk... Artyści czują to dobitnie. Politycy mniej. Tym to w zasadzie krzywda nigdy się nie dzieje. Zwłaszcza finansowa... Pieniądze im się po prostu należą. Kropka!
No dobrze, żeby nie drażnić nikogo, odniosę się tylko do sezonu ogórkowego w pełnym tych słów znaczeniu, o którym przypomniał mi ten śliczny, zielony jak ogóreczek pasikonik.


Zobaczyłyśmy go z córką jednocześnie, kiedy wieczorem żegnałyśmy się przy furtce ogrodzeniowej jej domu. Siedział sobie spokojnie na kulkowej ozdobie furtki na wysokości naszych twarzy i obserwował nas swoimi małymi, magicznymi oczkami. Na jego widok obie buchnęłyśmy śmiechem. Skojarzył nam się z wakacjami, z urlopem, ale i z sezonem ogórkowym. Szybko zakończyłyśmy więc wcześniej omawiany temat i zaczęłyśmy omawiać plany związane z kiszeniem ogórków. Wspólnie zastanawiałyśmy się która z nas pojedzie na targ, gdzie i kiedy, ile kilogramów ogórków należy kupić i dodatkowych składników oraz ile słoików tym razem będziemy kisić na trzy domy (bo i syna także), no i kiedy zaczynamy tę jakże chwalebną pracę. Kiszone ogórki w naszych domach to rzecz nieodzowna. Kiszone koniecznie po polsku. Temat ogórkowy pochłonął nas tak bardzo, że dopiero nie mogłyśmy się od siebie oderwać. Od furtki z pasikonikiem także... Może dlatego, że czułyśmy na sobie jego hipnotyzujący wzrok?
W końcu jakoś od furtki się oderwałyśmy i pobiegłyśmy do piwnicy zliczyć słoiki. Zanim wsiadłam do auta z koszem pełnym słoików do ponownego wymycia i przygotowania do kiszenia, ściągnęłam z furtki ciągle w tym samym miejscu siedzącego pasikonika i włożyłam do jednego ze słoików. Zawiozłam go do swojego ogrodu. Na szczęście... Aby sezon ogórkowy był dla nas pomyślny i by ogórki się tak jak trzeba zakisiły.
No i myślę, że nie może być inaczej, skoro na drugi dzień znalazłam u siebie w sypialni kolejnego pasikonika z magicznym spojrzeniem... A może to ten sam wpadł z ogrodu z wizytą? Kto wie? Magia rządzi się własnymi prawami.


Dodatkowo, tak na wszelki wypadek, córka miała jeszcze sprawdzić w Internecie kiedy księżyca zacznie przybywać. Wszak to ogólnie wiadoma rzecz, że najlepiej ogórki kisić między nowiem a pełnią... Ech, co ta magia robi z ogórkami. E tam, nie tylko z ogórkami... z całym sezonem ogórkowym.




Zapach sianokosów

Niedaleko mojego domu rośnie gęsty las. Bardzo często po nim wędruję. W jego głębi zawsze zatrzymuję się przy wielkiej polanie… Dziś sianokosy. Cóż za cudowny zapach rozchodzi się wokoło.




Uwielbiam zapach łąk
nagrzanych promieniami słońca.
Ich bajeczną wonią upojona
przemierzać je mogę bez końca.

Uwielbiam zapach sianokosów
otulający łąki i polany.
I zapach suszonego siana,
co w słońcu jest skąpane.





wtorek, 14 lipca 2020

Czasem lepiej nie być za bardzo do przodu


Kot wybrał się na łowy...

Już wypatrzył ofiarę,

Do ataku gotowy!

Jednak bardzo szybko

Odeszła mu ochota...

Ofiara się postawiła

I popędziła mu kota.







Zaczarowany świat kałuż

Ciągle pada. Ba, czasami leje wręcz jak z cebra. Nie sposób więc nie widzieć kałuż. W niektórych miejscach leśnych dróg tworzą się tak ogromne, że nie da się ich tak po prostu ominąć. I zanim się je jakoś pokona, trzeba się im najpierw dokładnie przyjrzeć. Chociażby po to, żeby wybrać odpowiedni sposób ich pokonania. Ja się im nie tylko przyglądam, ja je też fotografuję. Nie wszystkie rzecz jasna. Tylko te, które wywołują u mnie jakieś skojarzenia.


Obejść się nie da... Przejść? E tam, przeskoczyć. Ale najpierw popatrzeć w jej głębię, uruchomić fantazję i poszukać skojarzeń... O, są! Bajkowe.



Tajemna moc kałuży

Pada deszczyk pada,
Powstają kałuże.
Czas pobrodzić po nich...
Ruszajmy — a nuże!

Ogromna to radość
Też po nich poskakać.
A że trochę brudzą,
Nikt nie będzie płakać.

Niektóre kałuże
Skrywają sekrety.
Ich tajemne moce
To żadne też bzdety.

Moc w nich tajemnic
I bajek zaklętych...
Jak pragniesz je poznać
Nurzaj w nich pięty.

***
Pada deszczyk pada,
Powstają kałuże.
Czekam aż napada,
Wtedy się zanurzę.


niedziela, 12 lipca 2020

Powojniki… Cud w moim ogrodzie

Powojniki, zwane także klematisami (Clematis), należą do roślin z rodziny jaskrowatych. Obejmują około 500 gatunków. Są bez wątpienia uznawane za najefektowniejsze pnącza. Mają piękne, duże kwiaty (o średnicy powyżej 5 cm) w niemalże wszystkich kolorach. Kwitną od czerwca do października, zależnie od odmiany. Są też takie odmiany, które kwitną na przełomie wiosny i lata, powtarzając kwitnienie jeszcze i późnym latem.
Ich drewniejące łodygi dorastają u niektórych gatunków nawet do 8 m długości. Rośliny pną się lub płożą za pomocą ogonków liściowych, owijając się wokół podpór jakie sobie same znajdą albo im człowiek przygotuje.

Powojniki to też bohaterowie mojego pierwszego (sprzed ponad kilkunastu lat) wpisu na nieistniejącym już blogu: „Ja, szczęśliwa kobieta”. Wtedy jednak nie miałam pojęcia, co to za kwiatuszki. Dowiedziałam się o wiele później. Kiedy zobaczyłam je u siebie w ogrodzie po raz pierwszy, oplatające drzewo wiśni, uznałam to za cud natury. Tym bardziej, że nigdzie nie znalazłam żadnego miejsca, z którego by wyrastały. Były tak jakby całkowicie zawieszone na drzewie.


Niecały rok później z nakazu Urzędu Miejskiego (Rathaus) moją wiśnię wraz z dwiema leszczynami ścieli drwale. Zadziało się tak na prośbę sąsiadów z przeciwległego domu. Drzewa dawały im zbyt dużo cienia. Było mi bardzo smutno. Miałam też nadzieję, że te cudowne kwiatuszki jeszcze i w kolejnych latach zobaczę… A tu rach-ciach i wiśni wraz z leszczynami nie ma. Właściwie to nie tylko smutna byłam, byłam wściekła, i to diabelnie.
Jakie było moje zdziwienie, kiedy po kolejnych 3 latach, obok miejsca gdzie rosła duża wiśnia, na drugiej małej wiśni znów zobaczyłam takie same kwiaty. Widok ten bardzo mnie uszczęśliwił. Kwiaty znów pięknie urosły. Nie było ich widać przez tak długi czas, ale są, znów są. Zdrowe i duże.

Tym razem znalazłam miejsce na ziemi, z którego wyrosły, oplatając drzewo. Tym razem też bardziej się nimi zainteresowałam i w Internecie poszukałam ich nazwy. Zbyt łatwe to nie było, bo musiałam aż kilka albumów kwiatów przeglądnąć zanim natrafiłam na podobne do moich cudownych kwiatuszków. Wreszcie poznałam ich nazwę: Powojnik — Clematis (od greckiego klema — łoza, pnącze).
Okazuje się, że kwiaty te występują na całym świecie w strefie klimatu umiarkowanego i ciepłego. Największa jednak liczba uprawianych gatunków pochodzi ponoć z Japonii i Chin. We Włoszech także jest ich mnóstwo. Nad Jeziorem Garda znalazłam zupełnie podobne do moich cudownych kwiatów. Oto i jeden z nich:

Powojniki w moim ogrodzie rosną do tej pory, tworząc jego wspaniałą ozdobę. Uwielbiam na nie patrzeć i podziwiać je.
W promieniach słonecznych promienieją, kierując swoje główki ku słońcu. Z dnia na dzień jest ich coraz więcej. Kiedy tak się im przyglądam z bliska, wydaje mi się czasem, że się do mnie uśmiechają.
Słońce, błękit nieba, cudowne powojniki… i ja. Czyż życie nie jest piękne?



Bufon, nieszczęśliwy człowiek

Najwięcej bufonów jest wśród ludzi zakompleksionych... Z prostej przyczyny. Bufonada łagodzi ból kompleksów.