Wczoraj
znów byłam wkurzona na Ryśka i chociaż mu w końcu wybaczyłam,
to i tak nie zapomnę mu już nigdy tej nocy u księdza na jabłkach.
Zalazł mi wtedy za skórę, że ho, ho!
Fakt, że
to głupie kraść u księdza jabłka, kiedy u wujostwa w sadzie
jabłek od groma, ale trzeba mi było tego dnia jeszcze coś
mocniejszego przeżyć, by ruszyć rozleniwioną pracą w polu
adrenalinę.
Po
powrocie do domu i kolacji zamarzyły mi się pieczone w ognisku
jabłuszka. A zakazane owoce przecież lepiej smakują. Już nam
nasza prarodzicielka Ewa dała tego przykład, no nie?
No dobra,
nie będę owijać w bawełnę i przyznam się od razu, że to ja
namówiłam kuzyna Ryśka na tę akcję z zakazanymi jabłkami w tle.
I wszystko byłoby super, gdyby nie idiotyczny wyskok Ryśka i jego
kumpla Franka.
Wprawdzie
gdy zapadła noc wleźli do sadu księdza, a ja stałam na czatach,
by w razie niebezpieczeństwa gwizdem dać im znać, ale co z tego,
jak Rysiek sam sprowokował niebezpieczeństwo.
Siedząc
na jabłoni, zaczął rzucać jabłkami w moim kierunku, a ja nie
mając pojęcia, że to jego robota, pomyślałam, że to ktoś rzuca
we mnie kamieniami. Chciałam sprawdzić kto to i skąd rzuca. W
prawie zupełnych ciemnościach poleciałam w kierunku pobliskiej
drogi, by w przydrożnym rowie zaczaić się na delikwenta i w razie
potrzeby, spłoszyć go, udając warczenie psa.
Niestety
ani jedno, ani drugie nie doszło do skutku, bo nagle zza krzewów
wyłoniła się jakaś postać z psem. Wpadłam w panikę, bo
pomyślałam, że to z pewnością jest ksiądz. Niewiele myśląc,
padłam na ziemię, i czołgając się, zawróciłam z powrotem pod
sad, by jakoś ostrzec chłopaków. Gwizdać przecież nie mogłam.
Kiedy
zbliżałam się do celu, zauważyłam nagle, jak chłopcy kawałek
dalej przeskakują ogrodzenie i biegną w tym kierunku akurat, gdzie
widziałam rzekomego księdza z psem.
Spanikowałam
jeszcze bardziej, bo nie wiedziałam, co to ma znaczyć i przed kim
oni w ogóle uciekają. Zerwałam się na równe nogi i chyłkiem
pobiegłam za nimi. Niestety, chłopcy jak gdyby rozpłynęli się w
powietrzu i nigdzie ich nie było już widać. Gdy już dobiegłam do
drogi, zobaczyłam w oddali, na tle wiejskich latarni, iż ta postać
z psem idzie dalej w kierunku wsi. Uspokoiłam się nieco, bo to by
oznaczało, że to jednak nie był ksiądz.
Przez
moment się zastanawiałam, co mam dalej począć. Chłopców ani
widu, ani słychu, a ja sama pośród ciemności. Odczekałam jeszcze
chwilkę i wreszcie głośnym i przeciągłym gwizdem na czterech
palcach dałam wyraz swojej dezaprobacie.
Jakie
było moje przerażenie, kiedy nagle usłyszałam przytłumiony krzyk
Ryśka:
— Halszka,
uciekaj!
Jak
piorunem rażona zerwałam się natychmiast do ucieczki. Na łeb na
szyję gnałam przed siebie, nie wiedząc zupełnie, gdzie gnam. A że
w gnanie włożyłam całą swoją energię, to też gnałam jak
szalona. Zaczęłam się kierować w stronę pierwszych zabudowań
gospodarskich. Myślałam, że tam poczuję się bezpieczniej. I
kiedy biegłam już opłotkami i coraz bardziej się uspokajam, nagle
w pewnym momencie ziemia uciekła mi spod nóg i… wylądowałam po
pas w jakiejś wodzie.
Z
przerażenia krew mi się w żyłach zmroziła. Z zimnej wody zapewne
też. A gdy po chwili do moich nozdrzy doleciała woń tej wody,
myślałam, że jak nic, z obrzydzenia padnę tam zaraz trupem.
Okazało
się, że wpadłam do najnormalniejszego w świecie gnojownika. A co
gorsza, nie mogłam się z niego wydostać, bo dno było muliste i
śliskie. Szamotałam się tam jak szalona, i już myślałam, że
przyjdzie mi tam rzeczywiście pozostać na wieki, kiedy nagle nad
głową zobaczyłam dwie postacie.
— Rysiek,
Franek, tu jestem! — krzyknęłam przytłumionym głosem.
Ależ
mnie uszczęśliwił ich widok. Kiedy mnie chłopcy wyciągnęli z
tego cuchnącego gnojownika, zaczęli się nagle tarzać ze śmiechu
po ziemi.
Wpadłam
w konsternację. Bo jakże to tak, ja tu mało się nie utopiłam w
gnojówce, a oni się śmieją? W końcu wydukałam:
— No,
teraz można się śmiać, ale było gorąco — i puściłam się
biegiem w kierunku rzeki Białej, by zmyć z siebie to
śmierdzielstwo.
Chłopcy
ze śmiechem ruszyli za mną. Biegnąc za moimi plecami, Rysiek,
ciągle rechocząc, wysapał:
— Chciałaś
adrenaliny, to ją masz, i to wszystko dzięki nam.
Okazało
się, że to Rysiek już wcześniej cichcem zaaranżował cały ten
spektakl, i kiedy wlazł wraz z Frankiem do sadu, bez przerwy miał
mnie na oku. A potem, razem udali ucieczkę przed
„niebezpieczeństwem” i z ukrycia obserwowali moje poczynania.
No nie,
trzymajcie mnie ludziska! Żeby mnie aż tak zrobić w bambuko?! Ależ
byłam wściekła na nich, kiedy mi to ubawieni po pachy
zakomunikowali.
Pół
nocy przesiedziałam w rzece i z wściekłości nie odzywałam się
do nich. Ale kiedy mnie w końcu zaczęli przepraszać i przyznawać,
że to jednak był rzeczywiście idiotyczny żart z ich strony, moja
wściekłość zaczęła mnie powoli opuszczać. Tym bardziej że
było mi coraz zimniej. No a kiedy Rysiek przyniósł mi z domu mój
płaszcz kąpielowy i sukienkę, powoli zaczęłam już nawet draniom
wybaczać. A o świcie wybaczyłam całkowicie, kiedy siedziałam już
na brzegu otulona moim cieplunim płaszczem i rzucałam w nurt rzeki
wszystkie moje zapaskudzone ciuchy.
Wtedy się
już też zaczęłam głośno śmiać, bo w końcu musiałam Ryśkowi
przyznać rację. Rzeczywiście, tej nocy adrenalina buzowała mi we
krwi jak szalona… A że była też i trochę zbrukana i śmierdząca,
to nic! Szkoda mi było jedynie mojego ulubionego dresu płynącego
do morza.
cdn.
Szalone wakacje za czasów głębokiej komuny — część 1
Szalone wakacje za czasów głębokiej komuny — część 2
Szalone wakacje za czasów głębokiej komuny — część 3