czwartek, 29 lutego 2024

Planeta Ziemia woła o ratunek... Przekaz z Góry

Świat jeszcze nigdy nie stał tak blisko krawędzi przepaści, jak stoi obecnie. A wszytko to w głównej mierze z winy człowieka, jego niszczycielskich działań.

To my, ludzie, systematycznie niszczymy naszą Planetę. Jest to widoczne zwłaszcza w ostatnim pięćdziesięcioleciu za przyczyną jakże dużego i szybkiego boomu technologicznego.

Choć nowa technologia to wielka rzecz, bo ułatwia nam życie, to jednak w wielu przypadkach przyczynia się do dewastacji naszego ziemskiego ekosystemu.

Już najwyższy czas, aby wołanie naszej Planety o ratunek do nas dotarło. Już najwyższy czas, abyśmy się wreszcie stanowczo sprzeciwili tyranom niszczących nasz Świat.

Już najwyższy czas, abyśmy zaczęli na poważnie o Nią dbać. Zanim będzie za późno... Już najwyższy czas!!!

Musimy też pamiętać, że tylko my sami możemy zmienić Jej los. Pomocy fizycznej znikąd nie dostaniemy. Jedynie duchową... albo aż duchową.

Poniższe słowa, jakie tu zamieszczam, nie są moimi słowami. Są słowami... No właśnie, czyimi? Ja je tylko uwieczniłam, gdyż mocno do mnie przemawiają.



środa, 28 lutego 2024

By zdążyć przed ptakami

Zawsze boleję, kiedy widzę ścinane drzewa. Choć z drugiej strony rozumiem, że inaczej być nie może, bo ludzie potrzebują drewna... Ale i tak mi szkoda, bo drzewa przecież, choć milczą, mają duszę i czują. Smutny więc ich los.

Teraz akurat w każdym lesie zewsząd słychać dźwięki spalinowych pił. Drwale uwijają się jak w ukropie, aby zdążyć przed ptakami, które, jak co roku, z początkiem kwietnia na drzewach zaczynają wić gniazda.

Drwale już mnie znają i wiedzą, że żałuję każdego ściętego przez nich drzewa. Czasami rozmawiamy, oczywiście jak mam do nich w miarę bezpieczne dojście. Albo, kiedy mają przerwę. Dzisiaj znów chwilkę pogadaliśmy. Na odchodnym, aby mnie nieco rozweselić, jeden z nich namalował uśmiech na ściętym drzewie.

No dobra! Niech wam będzie! — roześmiałam się i pomaszerowałam dalej przez las.



Pamiętajmy o urlopie...

 


Posługa księży nie dla wszystkich?...

 


wtorek, 27 lutego 2024

Pleć pleciugo... byle z sensem...

 



Wierz mądrze, nie bezrefleksyjnie...

Co za życie?! Kto je takie wymyślił?...

 


Bierz życie garściami, póki możesz...

 



Aura człowieka ma znaczenie...



 

Przesłanie do Braci Większych...

 



sobota, 24 lutego 2024

Plująca ogniem wtyczka do prądu

Z pewnością wielu z nas już zauważyło, że nowoczesne urządzenia nie są tak trwałe, jak te starsze. Producentom sprzętu najwyraźniej zależy na częstszym kupowaniu ich produktów. A już zwłaszcza tym chińskim.

Na to wychodzi, bo miałam okazję przeżyć szok, gdyż z takim produktem, a dokładnie z przenośnym dyskiem twardym tamże wyprodukowanym miałam do czynienia.

A było to tak: Po skończeniu pisania na komputerze, dodatkowo zapisałam wszystko na przenośnym dysku, notabene zawsze tak robię wiedziona doświadczeniem, że w ostatnich latach komputery też się zbyt często psują i potem moje kochane synczysko musi cudować, aby odzyskać moje teksty i zdjęcia z ich twardych dysków. Już nawet nie pamiętam, ile takich felernych komputerów miałam. No i wczoraj, kiedy wyłączałam, jak należy przenośny dysk od zasilania, wyciągając wtyczkę z gniazdka, jak nie huknie! Jak nie buchnie potężnym ogniem! Myślałam, że już po mnie...



Jednak muszę przyznać, że, jako iż mam szczęście w nieszczęściu, prąd mnie nie poraził, a jedynie popieścił, że się tak wyrażę. Wprawdzie potężny ogień poparzył mi trochę lewą rękę, a i końcówki włosów nieco osmalił, ale to wszystko nic. Martwię się tylko, czy nie straciłam mojej kilkuletniej pracy zapisanej na tymże dysku z plującą ogniem wtyczką, która chyba na pamiątkę przykleiła się do moich palców. Dzisiaj się dowiem. Oczywiście od syna, mojej kochanej złotej rączki.


Lojalność kościoła szwankuje?...

 


Do kulturalnej...

 


piątek, 23 lutego 2024

Na piękny, słoneczny weekend...

 


Ostatnia pełnia Księżyca tej zimy

Zima powoli, acz nieuchronnie, szykuje się do odejścia. Uzmysłowił mi to Księżyc, który dzisiaj w nocy (24 lutego) ostro świecił prosto w moje sypialniane okno. Jeszcze przed zaśnięciem skojarzyłam sobie, że jest to jego ostatnia pełnia tej zimy.

Uwielbiam wpatrywać się w Księżyc. Zwłaszcza w pełni. A tej nocy, jako że niebo przez wiele godzin było bezchmurne, świecił szczególnie intensywnie. Moje łóżko tonęło w jego promieniach. No dobra, nie jego, a w odbitych (pośrednio) promieniach Słońca, które trafiają do niego z Ziemi... Taka sytuacja. ;)

Nad ranem, czując się już zupełnie wyspaną, wyskoczyłam z łóżka, by przez okno utrwalić piękno tej naszej kochanej satelity. Po czym, po szybkiej toalecie, z kijkami Nordic Walking w ręku i bananem w kieszeni, a i na ustach, skoro świt pognałam do lasu.


Księżyc ma cztery podstawowe fazy, które związane są z jego pozycją względem Słońca, czyli: nów, pierwsza kwadra, pełnia oraz ostatnia (trzecia) kwadra. Jednak tylko jego pełnia wzbudza największe zainteresowanie. A występuje ona wtedy, kiedy Księżyc znajduje się po przeciwnej stronie Ziemi niż Słońce.

Ponoć na niektórych ludzi pełnia Księżyca bardzo źle wpływa. Są rozdrażnieni, osowiali, cierpią też na bezsenność. Naukowcy jakoś do dziś dnia nie wiedzą, dlaczego tak się dzieje. Ja też nie wiem, bo na mnie wpływa wspaniale.



Z cyklu: "Co w przyrodzie piszczy"


Drwale muszą wiedzieć jak wycinać drzewa, aby się na nich nie zemściły

A trzeba przyznać, że tutaj, w Niemczech, takie coroczne wycinki są bardzo dobrze przemyślane i zorganizowane. Nikt tu na rympał drzew nie wycina, jak to w Polsce w pisowskich latach miało miejsce.

Tu każdy wie, że drzewa choć milczą, mają dusze i takich bezmyślnych i zachłannych na szmal ludzi odpowiedzialnych za ich zagładę spotyka kara. Myślę, że coś w tym musi być, bo w Polsce znane są takie przypadki, kiedy to kilku prominentnych osób uzurpujących sobie prawa do panowania nad lasami kara spotkała.


Dzisiaj, będąc na kijkach, ruszyłam znaną mi trasą po szczycie góry, i jakie było moje zdziwienie, kiedy się okazało, że drwale ją zablokowali. Słyszałam ich cały czas, jak hałasują swoimi przeraźliwie głośnymi piłami, ale gdzieś dużo dalej. A to według mnie oznaczało, że "moja" trasa jest dostępna. Jednak nie, nie była.

Dlaczego? Ano dlatego, że droga była zniszczona przez ich ciężkie maszyny i ogromne auta. Tutaj zawsze po każdym wyrębie drogi natychmiast naprawiają, nawożąc nową warstwą żwiru i wyrównując ją walcami. Tym razem jednak trzeba poczekać, gdyż pogoda na takie prace jest nieodpowiednia. Co chwilę pada deszcz i droga stała się bardzo błotnista.

Tak że musiałam niestety zawrócić z trasy. Choć zawracać strasznie nie lubię. Kiedy jednak ze współczuciem pomyślałam o zwierzętach, które muszą znosić ten potworny hałas pił, natychmiast marudzić w myślach przestałam.

Cóż robić? Biedne zwierzaki muszą się przyzwyczaić do tego, że czas odgłosów rąbiących siekier już dawno minął i ich bracia więksi korzystają teraz z postępu technicznego.

Widać jednak, że drwale się bardzo śpieszą, wszak zbliża się marzec, a to czas, w którym ptaki dobierają się w pary, zakładają gniazda, składają jaja i wychowują młode.


Dodam jeszcze, że tutaj każdej jesieni w miejscu wyciętych drzew, albo tuż obok powstają nowe szkółki, takie jak widać na zdjęciu w prawym górnym rogu.


Gej gejowi nie równy?...

 


Powrót do prawa i sprawiedliwości już działa...

 


czwartek, 22 lutego 2024

Intuicja mnie nie zawiodła

Szukając w swoim "Zbiorze Tekstów" pewnego wierszyka na urodziny wnuczki, natknęłam się na ten pt. "Witaj szkoło! Czy aby na wesoło?", w którym pisałam o przyszłej, odrodzonej szkole w Polsce. Od razu mi się przypomniało jak za niego oberwałam od pewnej znajomej, emerytowanej nauczycielki (sic!).

W komentarzach napisała mi m.in., że albo swoje marzenia senne w nim opisałam, albo byłam na jakiś tabletkach, bo optymizm mój nie jest normalny. A okazało się, że intuicja mnie nie zawiodła. Dowód? Proszę bardzo! Oto fragment rzeczonego wierszyka:


(...) A kiedy się jesień

już na dobre umości,

Czarnek precz odejdzie,

sprawi ful radości.


Szkoła wnet powróci

na właściwe tory,

na zawsze odrzuci

jego system chory.


Wtedy już prawdziwie

szkoła będzie szkołą,

nie jak do tej pory

pisowską stodołą.


Optymizm zapanuje

wśród nauczycieli,

MEN szybko powróci,

mądry system wcieli.


Radość znów zagości

w każdej polskiej szkole,

Dzieci w mig zapomną

o każdym z PiS matole.




* Cały wierszyk opublikowałam w dniu 29.08.2023 > tutaj.


środa, 21 lutego 2024

Życie jest zbyt krótkie, żeby je przespać

 

Jestem antyśpiochem

wesołym duchem,

długi sen mnie wkurza,

bo jawę zaburza.


Kto rano wstaje,

temu pan Bóg daje... (?)

Choć w to nie wierzę,

to motto te szerzę.


I też wstaję wcześnie,

gdy dom jeszcze we śnie,

po czym trening robię,

bo lubię żar w sobie.




Do pobożnej...

 


Struś w symbolice chrześcijaństwa (wg Księgi Hioba), jako że porusza skrzydłami bez możliwości lotu — jest symbolem obłudników i symulantów.


Dobroczynna sałatka...

 


poniedziałek, 19 lutego 2024

Smutno mi o Boże!...

 


Nordic Walking dla każdego przez cały rok na okrągło...

 


Tajemna moc skutych lodem kałuż...

 


Wzrost to pojęcie względne

Podoba mi się poniższe zdjęcie... Jest takie ładniutkie. Takie wymowne. Wizualnie. Podoba mi się też jego zabawne dopełnienie w postaci wpisu zamieszczonego pod nim przez Romana Giertycha, obecnego posła i wicepremiera we wcześniejszym rządzie Jarosława Kaczyńskiego: — "To ciekawe, że PiS uważa wzrost za główny atut w kampanii".

Nic tylko boki zrywać. Chociaż nie, to byłoby niekulturalne zachowanie... Hmm...? Myślę jednak, patrząc na to zdjęcie, że mimo wszystko nie sposób uniknąć samo nasuwających się skojarzeń.



Z cyklu: „Pół żartem, pół serio”


niedziela, 18 lutego 2024

sobota, 17 lutego 2024

Życie to droga...

 


Wiosna 2024 przyśpiesza swoje nadejście?

Na to wygląda, wszak jej nadejście nie tylko już słychać, bo ptaszki coraz donośniej radośnie śpiewają, ją też już i widać. Oto i jej pierwsza wizualna oznaka. Piękne przebiśniegi.



Dwa dni temu zakwitły w moim ogrodzie. Dzisiaj z rana, po nocnym drobnym deszczyku wyglądają bardzo magicznie. Najwyraźniej nadchodzącej wiosny nic już nie zatrzyma... Oby była dla nas łaskawa i przyniosła ze sobą trochę więcej spokoju na Świecie.


Z cyklu: "Co w przyrodzie piszczy"


piątek, 16 lutego 2024

Szczekająca sarna?

Jakie było moje zdziwienie, kiedy wczoraj robiąc sobie w kuchni kawę, usłyszałam nagle przeraźliwe szczekanie. Głośne i przeciągłe. Trudno nie być zdziwionym, wszak tu nie ma bezpańskich psów. Każdy ma swojego właściciela i szczekania właściwie się nie słyszy. Jak już, to tylko na moment.

W końcu nie wytrzymałam i pobiegłam do pokoju, by przez drzwi do ogrodu sprawdzić, co się dzieje. I taki oto obrazek zobaczyłam.



Tyle lat żyję, a jeszcze nie słyszałam szczekającej sarny. Nie wiedziałam, co mam zrobić. Chwilę do niej przemawiałam spokojnym głosem, ale ona nadal szczekała. Po chwili jednak puściła się biegiem i przeskakując żywopłot, już bez szczekania pobiegła wprost na ulicę. Mam nadzieję, że nic się jej tam nie stało. Na szczęście nie było słychać, aby auta jakieś akurat jechały. Strasznie mi było jej żal.

Zaglądnęłam zaraz do Internetu, aby sprawdzić, skąd to szczekanie sarny. No i dowiedziałam się, że sarny szczekają tylko wtedy, kiedy znajdują się w niebezpieczeństwie, kiedy przestraszą się czegoś lub kogoś. W ten też sposób przekazują informację innym sarnom ze swojego stada, że znajdują się w jakiejś nadzwyczajnej sytuacji.

Już wcześniej kilkakrotnie pisałam o sarenkach w moim ogrodzie, że jakoś tak od roku zaczęły się u mnie pojawiać, i albo ich było sześć, albo cztery. Czasami pojawiały się na parę dni, czasami tylko na jeden dzień. A czasami i parę tygodni nie było ich widać.

Od idiotycznej strzelaniny w Sylwestra (choć z roku na rok coraz bardziej tutaj przez burmistrza miasta ograniczanej), przedwczoraj pojawiły się po raz pierwszy, i tylko dwie młode. Parka. Samiec i samica. Po ich zachowaniu było widać, że są razem szczęśliwe, co rusz się nawzajem lizały. Zostały nawet na noc, śpiąc spokojnie pod jabłonią przytulone do siebie.

Co wczoraj się stało, że tylko jedna sarenka była w ogrodzie, nie mam pojęcia. Najwyraźniej jakiś zły człowiek je przepędził i w popłochu rozbiegły się, każda w inną stronę.

Straszne, co w ostatnich latach dzieje się na tym świecie. Ludzie już całkiem zwariowali. Na potęgę niszczą swoje środowisko i upośledzają jednocześnie naturalne środowisko dzikich zwierząt.

Szlag mnie trafia, kiedy widzę to zło zalewające naszą Planetę. Znów powtórzę za G.B. Shaw`em: — "Im bardziej poznaję ludzi, tym bardziej kocham zwierzęta".


Maneki-neko z Japonii vs. Czaruś z Żoliborza...

 


W poszukiwaniu pierwszych oznak przedwiośnia


Na leśnych dróżkach widać już roztopy,

Ze wszystkich drzew znikają śnieżne czapy.

Choć ślisko wszędzie, podążam uparcie...

Pobliskie drzewa dają mi oparcie.


Zawędrowałam też w leśną głębinę.

Śniegu ani śladu. Ależ miałam minę!

Zdziwioną bardzo, ale i radosną,

Bo tak las wygląda krótko przed wiosną.




Chcesz, by cię kochano?...

 


środa, 14 lutego 2024

Fantazja skąpana w kałuży...

 


Cierpliwe oczekiwanie na... cokolwiek...



Róża, królowa kwiatów...

 


Po Radzie Gabinetowej wniosek nasuwa się nieustająco ten sam...


wtorek, 13 lutego 2024

Szalone wakacje za czasów głębokiej komuny (cz. 5)

Po dwóch deszczowych dniach, w których na prośbę cioci sprzątaliśmy z Ryśkiem ogromny strych i dwie spiżarnie, nastał w końcu piękny, słoneczny dzień. Postanowiliśmy go wykorzystać na opalanie na brzegu rzeki Białej płynącej wartkim nurtem tuż pod wzgórzem, na którym stał ogromny dom wujostwa.

Wtedy nawet na myśl mi nie przyszło, że to będzie niesamowity dzień, że przeżyję w nim najbardziej niebezpieczną przygodę ze wszystkich, jakie na wakacjach u wujostwa przeżyłam, czyli niekontrolowany spływ Białą Lądecką... Ale po kolei.

Aby znaleźć się na brzegu rzeki, wystarczyło zbiec w dół jakieś pięćdziesiąt metrów i już się można było rozkoszować jej chłodem. I tak jak z Ryśkiem postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Zaraz po śniadaniu dokooptował do nas kumpel Franek i we trójkę z odpowiednim ekwipunkiem pobiegliśmy nad rzekę.

Rozłożyliśmy koce i po uprzednim nasmarowaniu się ropą spuszczoną przez Franka wprost z silnika traktora, poddaliśmy się działaniu promieni słonecznych.

Z tą ropą to był mój pomysł, bo gdzieś słyszałam, że dzięki niej szybciej i brązowiej się opala. Wprawdzie chodziło mi o czystą ropę, kupioną w aptece, ale że na bezrybiu i rak ryba, zadowoliłam się taką, jaką Franek przytargał.

To nic, że śmierdzieliśmy jak traktorzyści, ważne, że opaliliśmy się faktycznie bardzo szybko. To znaczy, ja się opaliłam, bo po kilku godzinach byłam czarna jak Murzyniątko. Ryśka jakoś słońce w ogóle nie chwytało, a Franek spiekł się na raka.

Koniec końców, po paru godzinach leżenia plackiem na brzegu Białej, zrobiło nam się bardzo gorąco, no i wtedy, zakuta pała Franek, jako że odczuwał największe pieczenie ciała, wpadł na pomysł, by się schłodzić i przy okazji popływać sobie na dętce od traktora, którą wraz z ropą, przyturlał od gospodarza z sąsiedztwa.

Długo mnie nie musiał namawiać, bo też już potrzebę ochłodzenia się odczuwałam. Franek pokatulał dętkę do rzeki i we trójkę się na nią wgramoliliśmy. Na początku wcale łatwo nam to nie szło, gdyż nasze ciała były okropnie tłuste od ropy i co rusz ześlizgiwaliśmy się po mokrej gumie. Tym większe utrudnienie sprawiała nam rwąca woda. Ale jakoś wreszcie udało nam się do spływu przygotować i nasze koło zasiąść. Ja pośrodku, chłopcy po bokach. Podnieśliśmy nogi… i popłynęliśmy w szalonym tempie wodami Białej.

Śmiechu i pisku było przy tym co niemiara, bo gdy kołem zarzucało na tych bardziej rwących odcinkach, trudno nam było się na kole utrzymać. Ależ mieliśmy ubaw. Po pachy.

W tym miejscu przypomnę, że wieś Pilcz leży w pięknym otoczeniu u zbiegu dwóch rzek: Białej Lądeckiej i Nysy Kłodzkiej. Obie te rzeki wpadają na siebie tuż za wsią i płyną dalej jednym wspólnym korytem. A w tej ich jedności, koryto się poszerza i wody ich tworzą coraz to większe rzeczne rozlewisko. Nurt staje się coraz bardziej leniwy i powolny. Aż wreszcie, rzeka jednego już imienia — Nysa Kłodzka snuje swe wody dostojnie, tworząc w swym biegu wiele przepięknych meandrów.

Cudowne to miejsce. A jak bardzo cudowne, przyszło mi się przekonać właśnie tego dnia, kiedy to we trójkę urządziliśmy sobie spływ na dętce od traktora.


Tak wyglądała wtedy Biała Lądecka. To miejsce, gdzie po kilkuset metrach połączy się z Nysą Kłodzką. 

A tak Biała Lądecka wygląda obecnie. Zdjęcie Jacek Halicki.


Płynęliśmy dalej i dalej, i kiedy chcieliśmy już zakończyć nasz spływ, zdając sobie sprawę, że w dalszym odcinku rzeki woda staje się wręcz niebezpiecznie rwąca, tym bardziej w tym dniu po dwudniowych ulewach, okazało się, że już nie mamy żadnego wpływu na nasz spływ. Woda nas niosła coraz bardziej i coraz szybciej zbliżaliśmy się do miejsca, gdzie Biała łączy się z Nysą. A to miejsce jest straszne. Rozszalałe wody obu rzek wpadają na siebie z ogromną siłą i szybkością, tworząc całą masę niebezpiecznych wirów. Rysiek wrzeszczał, Franek przeklinał, a ja widziałam już śmierć w oczach.

W pewnym momencie, kiedy koło nasze wpadło na wystający z dna głaz, kołem zarzuciło tak potężnie, że chłopcy, nie mogąc się już utrzymać, wylecieli w powietrze, jakby ich ktoś z katapulty wystrzelił.

Mnie się jednak udało na kole utrzymać. Nie wiem jakim cudem… Może dlatego, że zdałam sobie sprawę, że to koło właśnie jest moją ostatnią deską ratunku? W utrzymaniu się na kole pomógł mi też długi wentyl, który sterczał między moimi nogami. Wprawdzie wcześniej sterczał w innym miejscu, bo przecież na wentyl bym chyba nie usiadła, ale wtedy byłam zadowolona, że mam go akurat między nogami, i nawet to, że co rusz aż do krwi drapał moje uda, wcale mi nie przeszkadzało. Bo cóż znaczą zadrapania w obliczu śmierci?

Woda niosła mnie coraz dalej. Byłam przerażona. Bałam się też o chłopców. Ale kiedy zobaczyłam ich po chwili, że wyłonili się jednak z wody i próbują dostać się na brzeg, to się nieco uspokoiłam. Gorączkowo zaczęłam myśleć, co ja mam ze sobą zrobić, wszak do połączeń rzek już niedaleko. Nic jednak nie wymyśliłam, bo też żywioł natury nie dawał mi szans. Miejsce połączenia rzek było tuż-tuż.

Chwyciłam się z całych sił zbawiennego wentyla i przywarłam do koła. Zamknęłam oczy, wstrzymałam oddech… i czekałam najgorszego. Nie pamiętam, jak wpadłam z wodami Białej do Nysy. Kompletnie nic. Biała plama. Najwyraźniej z przerażenia musiałam stracić przytomność.

Kiedy się w końcu ocknęłam, było zupełnie cicho. Żadnego szumu oszalałej wody, żadnego szarpania moim ciałem, żadnego podrzucania. W pierwszej chwili myślałam, że już nie żyję. Bałam się otworzyć oczy. Ale że do tchórzy nie należę, zebrałam się na odwagę, i wreszcie je otworzyłam. I co się okazało? Otóż okazało się, że płynę sobie spokojnie leniwymi wodami Nysy, i nic więcej się nie dzieje… Cisza dookoła.

cdn.

Szalone wakacje za czasów głębokiej komuny — część 1

Szalone wakacje za czasów głębokiej komuny — część 2

Szalone wakacje za czasów głębokiej komuny — część 3

Szalone wakacje za czasów głębokiej komuny — część 4


***

Na kanwie moich wakacyjnych przeżyć u wujostwa w Pilczu — w 2008 roku napisałam powieść przygodową pt. "Szalone wakacje". Jej fragment, w którym wykorzystałam ten nasz niekontrolowany spływ rzeką (o nieco zmienionej i rozbudowanej fabule na potrzeby powieści oraz ubarwionej literacko) opublikowałam > tutaj.


Kiedy wiara nie idzie w parze ze zrozumieniem...

 


Ciekawym okiem na świat...

 


sobota, 10 lutego 2024

Szalone wakacje za czasów głębokiej komuny (cz. 4)

Wczoraj znów byłam wkurzona na Ryśka i chociaż mu w końcu wybaczyłam, to i tak nie zapomnę mu już nigdy tej nocy u księdza na jabłkach. Zalazł mi wtedy za skórę, że ho, ho!

Fakt, że to głupie kraść u księdza jabłka, kiedy u wujostwa w sadzie jabłek od groma, ale trzeba mi było tego dnia jeszcze coś mocniejszego przeżyć, by ruszyć rozleniwioną pracą w polu adrenalinę.

Po powrocie do domu i kolacji zamarzyły mi się pieczone w ognisku jabłuszka. A zakazane owoce przecież lepiej smakują. Już nam nasza prarodzicielka Ewa dała tego przykład, no nie?

No dobra, nie będę owijać w bawełnę i przyznam się od razu, że to ja namówiłam kuzyna Ryśka na tę akcję z zakazanymi jabłkami w tle. I wszystko byłoby super, gdyby nie idiotyczny wyskok Ryśka i jego kumpla Franka.

Wprawdzie gdy zapadła noc wleźli do sadu księdza, a ja stałam na czatach, by w razie niebezpieczeństwa gwizdem dać im znać, ale co z tego, jak Rysiek sam sprowokował niebezpieczeństwo.

Siedząc na jabłoni, zaczął rzucać jabłkami w moim kierunku, a ja nie mając pojęcia, że to jego robota, pomyślałam, że to ktoś rzuca we mnie kamieniami. Chciałam sprawdzić kto to i skąd rzuca. W prawie zupełnych ciemnościach poleciałam w kierunku pobliskiej drogi, by w przydrożnym rowie zaczaić się na delikwenta i w razie potrzeby, spłoszyć go, udając warczenie psa.

Niestety ani jedno, ani drugie nie doszło do skutku, bo nagle zza krzewów wyłoniła się jakaś postać z psem. Wpadłam w panikę, bo pomyślałam, że to z pewnością jest ksiądz. Niewiele myśląc, padłam na ziemię, i czołgając się, zawróciłam z powrotem pod sad, by jakoś ostrzec chłopaków. Gwizdać przecież nie mogłam.

Kiedy zbliżałam się do celu, zauważyłam nagle, jak chłopcy kawałek dalej przeskakują ogrodzenie i biegną w tym kierunku akurat, gdzie widziałam rzekomego księdza z psem.

Spanikowałam jeszcze bardziej, bo nie wiedziałam, co to ma znaczyć i przed kim oni w ogóle uciekają. Zerwałam się na równe nogi i chyłkiem pobiegłam za nimi. Niestety, chłopcy jak gdyby rozpłynęli się w powietrzu i nigdzie ich nie było już widać. Gdy już dobiegłam do drogi, zobaczyłam w oddali, na tle wiejskich latarni, iż ta postać z psem idzie dalej w kierunku wsi. Uspokoiłam się nieco, bo to by oznaczało, że to jednak nie był ksiądz.

Przez moment się zastanawiałam, co mam dalej począć. Chłopców ani widu, ani słychu, a ja sama pośród ciemności. Odczekałam jeszcze chwilkę i wreszcie głośnym i przeciągłym gwizdem na czterech palcach dałam wyraz swojej dezaprobacie.

Jakie było moje przerażenie, kiedy nagle usłyszałam przytłumiony krzyk Ryśka:

Halszka, uciekaj!

Jak piorunem rażona zerwałam się natychmiast do ucieczki. Na łeb na szyję gnałam przed siebie, nie wiedząc zupełnie, gdzie gnam. A że w gnanie włożyłam całą swoją energię, to też gnałam jak szalona. Zaczęłam się kierować w stronę pierwszych zabudowań gospodarskich. Myślałam, że tam poczuję się bezpieczniej. I kiedy biegłam już opłotkami i coraz bardziej się uspokajam, nagle w pewnym momencie ziemia uciekła mi spod nóg i… wylądowałam po pas w jakiejś wodzie.

Z przerażenia krew mi się w żyłach zmroziła. Z zimnej wody zapewne też. A gdy po chwili do moich nozdrzy doleciała woń tej wody, myślałam, że jak nic, z obrzydzenia padnę tam zaraz trupem.

Okazało się, że wpadłam do najnormalniejszego w świecie gnojownika. A co gorsza, nie mogłam się z niego wydostać, bo dno było muliste i śliskie. Szamotałam się tam jak szalona, i już myślałam, że przyjdzie mi tam rzeczywiście pozostać na wieki, kiedy nagle nad głową zobaczyłam dwie postacie.

Rysiek, Franek, tu jestem! — krzyknęłam przytłumionym głosem.

Ależ mnie uszczęśliwił ich widok. Kiedy mnie chłopcy wyciągnęli z tego cuchnącego gnojownika, zaczęli się nagle tarzać ze śmiechu po ziemi.

Wpadłam w konsternację. Bo jakże to tak, ja tu mało się nie utopiłam w gnojówce, a oni się śmieją? W końcu wydukałam:

No, teraz można się śmiać, ale było gorąco — i puściłam się biegiem w kierunku rzeki Białej, by zmyć z siebie to śmierdzielstwo.

Chłopcy ze śmiechem ruszyli za mną. Biegnąc za moimi plecami, Rysiek, ciągle rechocząc, wysapał:

Chciałaś adrenaliny, to ją masz, i to wszystko dzięki nam.

Okazało się, że to Rysiek już wcześniej cichcem zaaranżował cały ten spektakl, i kiedy wlazł wraz z Frankiem do sadu, bez przerwy miał mnie na oku. A potem, razem udali ucieczkę przed „niebezpieczeństwem” i z ukrycia obserwowali moje poczynania.

No nie, trzymajcie mnie ludziska! Żeby mnie aż tak zrobić w bambuko?! Ależ byłam wściekła na nich, kiedy mi to ubawieni po pachy zakomunikowali.

Pół nocy przesiedziałam w rzece i z wściekłości nie odzywałam się do nich. Ale kiedy mnie w końcu zaczęli przepraszać i przyznawać, że to jednak był rzeczywiście idiotyczny żart z ich strony, moja wściekłość zaczęła mnie powoli opuszczać. Tym bardziej że było mi coraz zimniej. No a kiedy Rysiek przyniósł mi z domu mój płaszcz kąpielowy i sukienkę, powoli zaczęłam już nawet draniom wybaczać. A o świcie wybaczyłam całkowicie, kiedy siedziałam już na brzegu otulona moim cieplunim płaszczem i rzucałam w nurt rzeki wszystkie moje zapaskudzone ciuchy.

Wtedy się już też zaczęłam głośno śmiać, bo w końcu musiałam Ryśkowi przyznać rację. Rzeczywiście, tej nocy adrenalina buzowała mi we krwi jak szalona… A że była też i trochę zbrukana i śmierdząca, to nic! Szkoda mi było jedynie mojego ulubionego dresu płynącego do morza.

cdn.

Szalone wakacje za czasów głębokiej komuny — część 1

Szalone wakacje za czasów głębokiej komuny — część 2

Szalone wakacje za czasów głębokiej komuny — część 3


Znaczący gest?...

 


W bajkowym świecie wszystko się zdarzyć może...