niedziela, 16 maja 2021

Przygody w Parku Bosonogich

W tygodniu, kiedy czas pozwala i żabami z nieba nie ciepie, ruszamy do wcześniej wybranych i ciekawych miejsc. Tym razem padło na Dornstetten. Jeździmy tam niemalże każdego roku, gdyż jest to miejscowość, w której znajduje się słynny Barfusspark, czyli Park Bosonogich.

Park ten powstał 25 lat temu w pobliskim lesie i mieści w sobie cały ciąg przeróżnych przyrządów do ćwiczeń gimnastycznych oraz kilkukilometrową, specjalnie przygotowaną do kuracji stóp ścieżkę. A skoro się chce z tej kuracji w pełni skorzystać, trzeba przez cały park zasuwać na bosaka.

Byłam zadowolona z wyboru destynacji, bo uwielbiam chodzić na bosaka. Mam to po babci. Po półtoragodzinnej jeździe byliśmy na miejscu. Ledwie wysypaliśmy się z auta na nowo powstałym parkingu, a moją uwagę przykuł remontowany obok pensjonat. Od razu postanowiłam go sfotografować, choć w danym momencie nie do końca wiedziałam dlaczego.



Gdy sięgnęłam po aparat fotograficzny i zaczęłam robić zdjęcia, córka, która z dziećmi poszła już do przodu, odwróciła się nagle i zawoła w moim kierunku:

Co, skojarzenia cię naszły?

A co, ciebie też? Wprawdzie te lwy siedzą, a nie leżą, a ten mały pałacyk to tylko pensjonat, ale popatrz, skojarzenia przywołuje — zaśmiałam się, pstrykając kolejne zdjęcie.

Ale nawet nie próbuj cokolwiek zacząć mówić na temat tego, co tam się dzieje! — zawołała jeszcze córka.

A nie, bądź spokojna, nie będę... Czuję przesyt tym tematem — wydukałam i oderwałam się od lwów.

No i ruszyliśmy do Parku Bosonogich. Kiedy tam dotarliśmy, pierwszą rzeczą, jaką nam trzeba było zrobić, to oczywiście zdjąć buty i schować na przechowanie do specjalnych szafek. Jedynie najmłodsza wnuczka zaparła się jak łosioł i butów zdjąć sobie nie dała, twierdząc, że nie lubi jak ją w nózi coś gilga. Oj, widać, że nie odziedziczyła po babci zamiłowania do bosonogich wędrówek. Ha, ale za to odziedziczyła coś innego... ale o tym sza!

Uśmialiśmy się z uparciuszki zdrowo, ale po chwili, radośni i weseli, ruszyliśmy w drogę. Tak jak znaki drogowe... a może raczej ścieżkowe, nakazywały.

Zaczęliśmy od wspinaczki po linach. Wspinaliśmy się dwójkami. Wspaniała rzecz taka wspinaczka. Serio!

 


Po takim treningu można się załapać na etat majtka na jakimś żaglowcu — wołam z góry.

No, to egzamin masz już zaliczony! — śmiejąc się, odpowiedziała córka z dołu.

Potem było jeszcze wiele różnych atrakcji sportowych, takich jak: skakanie na batutach małych i dużych, na cymbałkach do wygrywania stopami muzyki; przeskakiwanie przez różne przyrządy i wodne przeszkody... i cała masa jeszcze innych sportowych zabaw, po zaliczeniu których, ruszyliśmy na szlak wodny.

Rany, jaka ta woda lodowata, aż kości wykręca — wołałam, stając w baseniku.

 


Nie może być jednak inna, bo to hydroterapia według metody Sebastiana Kneippa (XIX w. katolicki ksiądz z Bawarii) i chociaż raz basenik trzeba było obejść.

Metodę tę znam doskonale i od wielu już lat stosuję. Dzięki temu, nigdy mnie głowa nie boli, ani kości nie łamią. Każdą kąpiel też kończę zimnym prysznicem. Już nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz zażywałam jakąś tabletkę przeciwbólową.

Po chwili brodzenia w lodowatej wodzie, ruszyliśmy w dalszą drogę. Zaczął się ciąg ścieżynek wyłożonych różnymi kamyczkami, i nie tylko, bo i szkłem.

 


Całkiem fajnie się jednak szło po takich ścieżynkach. Szkło w ogóle nie kaleczyło stóp.

Później spacerowaliśmy po przeróżnych kamyczkach, po żużlu, po trocinach, po bruku drewnianym, ba, nawet po wysuszonym krowim łajnie. Naprawdę! Na szczęście wcale nie śmierdziało. Było bezzapachowe.

W następnej kolejności było już błoto różnego gatunku... i różnej konsystencji. Nawet fajnie się po nim idzie... z poślizgiem.

 

 

Pomału zbliżaliśmy się do końca Parku Bosonogich. A na koniec znaki ścieżkowe nakazywały nam dać już odpocząć stopom i poćwiczyć górne kończyny — poprzez „zwis chodzący”... cokolwiek to znaczy. No ale że coś oznaczał, to się czuło. Oj, nawet bardzo! 

 


Córce szło wyśmienicie, aż trzy razy pomaszerowała rękami tam i z powrotem. No to i ja gorsza nie chciałam być. Już się szykowałam do startu. Byłam pewna, że dam radę. Zawsze dawałam. I przecież to ja córkę w dzieciństwie nauczyłam tego „chodzącego zwisu” na ścieżce zdrowia jeszcze w Polsce. Podskoczyłam raz, drugi, trzeci... i jakoś nie mogłam dosięgnąć drążków. Pomyślałam, że to pewnie moja torebka, którą miałam przypietą w pasie była zbyt ciężka (rany, a może ja sama?). Podskakiwałam jednak zawzięcie, ślizgając się coraz bardziej na glinianym podłożu.

Nagle za plecami usłyszałam rechot dwóch panów, którzy od jakiegoś już czasu deptali nam po piętach... Panów, mających się ku sobie, że tak powiem. Nietrudno było się domyśleć, gdyż cały czas szli, trzymając się czule za ręce. Naraz jeden z nich się odezwał:

Co, nie dała bozia wzrostu?

Może podsadzić? — dodał drugi, jeszcze głośniej rechocząc.

Wkurzyłam się, nie powiem, i zamiast im odpowiedzieć, podskoczyłam z jeszcze większym wybiciem. No i niestety, drążki wprawdzie końcami palców dotknęłam, ale uchwycić się ich nie zdołałam... i rymnęłam z powrotem na śliskie podłoże. A tym razem rymnęłam tak niefortunnie, że rozjechałam się jak żaba w bajorku. Dzieci w krzyk, córka w śmiech, a mający się ku sobie panowie w ryk.

A chcieliśmy podnieść...! — ryczeli obaj jak opetani. — Może teraz jednak da się pani podnieść?!

A co, naszła panów ochota na babranie się w glinie? — odparowałam i też buchnęłam śmiechem, podnosząc się z glinianego błocka. (Dopiero po chwili zaskoczyłam, jak mogło zostać zrozumiane to, co palnęłam).

Z poślizgiem, bo z poślizgiem, ale pozbierałam się w mig i stanęłam na nogi. Wnuczki natychmiast doskoczyły do mnie zabłoconej jak czort i objęły w pół. A mający się ku sobie panowie z niepysznymi minami momentalnie zrobili w tył zwrot i zaczęli się oddalać. Tylko moja córka, nie wiedzieć czemu, ciągle się śmiała i nie mogła przestać. Czyżby znała ten kawał "o pedałach i glinie"? Eeee... chyba nie! Nie dopytywałam się jednak, bo kawał jest rzeczywiście obrzydliwy... i jakoś wstyd mi się zrobiło przed samą sobą.


I to był prawie koniec bosonogiej trasy. Jeszcze tylko dwa przejścia po wyjątkowo szorstkich kamyczkach i byliśmy na mecie. A na mecie czekała na nas specjalna myjnia. Mogliśmy się bardzo szybko i przyjemnie doprowadzić do porządku. Ja, po tym pikowaniu w błocie, szczególnie miałam się z czego do porządku doprowadzać. Ku radości dzieciaków, lałam się wodą na full!

A potem, po tym tęgim zmywaniu, pozostało nam już tylko buty z szafek wyciągnąć i założyć… na jakże wydelikatnione stopy, aksamitne w dotyku, pulsujące zdrowiem i energią.

Po skonsumowaniu ogromnej porcji lodów w przyparkowej kawiarence, szczęśliwi, opuściliśmy Park Bosonogich i ruszyliśmy w stronę parkingu do auta. A tam, czekał na nas — za wycieraczką przedniej szyby — mandacik za parkowanie bez opłaty. Okazało się, że kiedy parkowaliśmy auto, nikt z nas nie zauważył stojącego po środku automatu parkingowego, i tym samym, nie uiściliśmy opłaty za parkowanie. Córce na widok mandatu mina zrzedła, ale po chwili się zaśmiała i powiedziała:

To twoja wina, mamuś, bo gdybyś za lwami nie zaglądała i na moment nie wybyła myślami na Ziemię Polską, to byś mocniej stąpała po Ziemi Niemieckiej i Parkscheinautomat z pewnością byś zauważyła.

Co prawda, to prawda! — odpowiedziałam zła na siebie, że ją zawiodłam, bo ona uważa mnie za tę najbardziej spostrzegawczą.

W końcu pośmiałyśmy się obydwie, bo okazało się, że mandat opiewał na kwotę tylko pięć euro wyższą niż sama opłata za parkowanie... To co to za kara?