Witaj, Nastka, Ty moja kochana Serotoninko!
A witają Cię dwa bijące serca. Moje, to wiadomo, ale to drugie to nawet pojęcia mieć nie możesz, czyje. Ha, kochana, to drugie serce to… to… to serce… Kazana. Hurrrraaa! Mam pieska! Kochanego, pięknego, słodkiego, mądrego, radosnego wilczurka... Voila`!!!
No czyż nie piękny? Och, jakże ja jestem szczęśliwa. Kocham to moje cudowne psisko jak najbliższą mi osobę. I on to chyba wyczuwa, bo odwdzięcza mi się swoim dobrym psim serduszkiem ile może. Z pewnością instynktownie wyczuwa, żem go z biedy wyciągnęła. Otóż wyobraź sobie, że zanim zaczęłam szukać w gazetach ogłoszeń o sprzedaży psów, postanowiłam najpierw zaglądnąć do naszego miejskiego schroniska. Kiedy tam weszłam, myślałam, że mi serce pęknie na widok tylu biednych piesków. Byłam załamana ich widokiem. Najchętniej bym wszystkie ze sobą wzięła. A kiedy spostrzegłam Kazana, to od razu pewna byłam, że przynajmniej z nim ze schroniska wyjdę. Kazan wodził za mną takim wzrokiem, że czułam się jak zahipnotyzowana. Tyle smutku było w tych jego ogromnych oczętach… No myślałam, że się popłaczę. Pracownik schroniska powiedział mi, że jego właściciel pozbył się go dlatego, że atakował kury sąsiedzkie. Wyobrażasz sobie? Lepiej się problemu pozbyć, niż starać się go rozwiązać. Biedny Kazan, to musiał być dla niego potworny szok, taka drastyczna zmiana, utrata wolności. Kiedy z nim wychodziłam ze schroniska, cały czas tulił się do moich nóg i lizał po rękach. Moje kochane biedaczysko. Był tak szczęśliwy, że go wybawiłam z niewoli. Nie mogę pojąć, co to za ludzie, którzy tak bestialsko traktują te żywe istoty. Najwyraźniej bawią się tylko nimi, a kiedy im się znudzą, albo zaczynają przeszkadzać, pozbywają się ich. Co za podli ludzie! A ja Nastusiu jestem taka szczęśliwa. Teraz mam z kim rozmawiać i na spacery chodzić… E tam… spacery! Marszobiegi, bo Kazan bardzo lubi po lesie się wybiegać. Urszulka też już raz z nami była i też jest zachwycona. Świetnie mi robi taki ruch na świeżym powietrzu. Odżyłam i energii jeszcze mi przybyło. Tak że czasami i trzy razy biegam z Kazanem po lesie… Hihihi! I już wiem, że wszystko to prawda, co w swoim wierszyku o lesie zawarłaś. Dzięki Ci Nastulko za niego! Na porannym wybiegu po lesie zawsze go głośno deklamuję… Serio!
Na aerobik pewnie się zapiszę, ale w późniejszym okresie, aż Kazan będzie już całkowicie zaaklimatyzowany w swoim nowym domu. Choć nie widać, żeby miał jakieś problemy z aklimatyzacją. Zawsze jest radosny. A na mój widok, kiedy wracam z mojej przychodni, skacze z radości jakby się szaleju najadł… No dobra, przyznam szczerze, że sama chcę być z nim jak najdłużej. Szkoda mi też go samego zostawiać w domu.
A wiesz, moja Pola, jak jej powiedziałam o Kazanie, aż piszczała z radości. W następny weekend chce specjalnie przyjechać do domu, by go poznać. Bron też jest zachwycony. Rozmawiałam z nim przez Skype`a i pokazałam mu Kazana. Ależ się cieszył. Prosił mnie też, bym Kazanowi dużo o nim opowiadała, bo jak wróci, to nie chciałby zostać pogryzionym przez mojego osobistego bodyguard`a… Hihihi! Dobre, nie? Ale że Kazan to mój osobisty bodyguard, wiadomym musi być dla wszystkich… Bo mój ci on! I tylko mój… No!
Poza tym wszystko u mnie dobrze. Pielęgniarka wróciła do pracy i dochodzi do siebie. Pacjentów mam od groma, bo ludzie z urlopów różne choróbska skórne poprzywozili. Coraz więcej też ludzi zgłasza się do mnie ze świerzbiączką. Wiesz, to takie atopowe zapalenie skóry, które pojawia się często wraz z uczuleniem na pokarmy, astmą czy katarem siennym. Takie tam przewlekłe i nawrotowe schorzenie, rozwijające się na podłożu zaburzeń w układzie immunologicznym. A ludzie ostatnimi czasy jakoś mniej odporni się stali. No nic, nie będę Cię zanudzać swoją dermatologią. Powiem Ci jeszcze tylko, że bardzo się cieszę z tej mojej prywatnej praktyki. Zwłaszcza teraz. Wiesz, chodzi mi o Kazana.
Przepraszam Cię, że na inne tematy pisać nie będę, ale chyba sama rozumiesz, Kazan przysłonił mi cały świat. Nawet mój pociąg do łakoci jakby zelżał… Hihihi!
O, muszę już kończyć, bo widzę przez okno Urszulkę. Idzie do mnie ubrana w dres. No to zasuwamy do lasu. Pa, Ty moja kochana Serotoninko! Buziaczki słodziutkie ślę! Maryna
PS
Wierz mi, niewiele przesady jest w tym moim określeniu. Od kiedy Cię odnalazłam, tyle radości wstąpiło w moje życie… Jak nic, jesteś moją Serotoninką.
***
Witajcie dwa bijące Serducha!
Cudownie Maryniu, cieszę się razem z Tobą z Twojego Kazana. Bardzo się cieszę. A wiesz, w dzieciństwie też miałam Kazana, ale był to pies rasy husky. On jednak, na odmianę, nie w kurach gustował, a w kurzych jajach… Hihihi! Jednak po jakim czasie oduczyliśmy go wybierania kurom jaj z sąsiedzkich kurników. Widać, że nie wszyscy mają ochotę zajmować się swoim psem, i przy byle z nim problemie, oddają do schroniska. Podłe to strasznie! Na wszystkich schroniskach dla zwierząt powinno się zainstalować transparenty z cytatem L.B. Singera: „Dla zwierząt wszyscy ludzie to naziści, a ich życie to wieczna Treblinka”. Może słowa te co do niektórych przemówią?
Postąpiłaś bardzo mądrze i humanitarnie, że wzięłaś psa ze schroniska. Mądrze, bo pies już dorosły, nie będziesz z nim więc miała kłopotów wychowawczych, jakie się ma ze szczeniakiem. Humanitarnie, bo wybawiłaś z niewoli jedną żywą istotę. Sama doświadczasz, jak bardzo Kazan jest Ci oddany. Pies instynktownie wyczuwa dobrego człowieka.
Wilczury to też bardzo przyjazna dla człowieka rasa. I bardzo człowiekowi oddana. Pamiętam, że jeszcze w Polsce, kiedy po raz pierwszy moim dzieciom chciałam kupić psa, cały czas myślałam właśnie o wilczurze. Moja 10-letnia wtedy córeczka zmieniła jednak moje zamiary. Otóż zaprowadziła mnie do rodziców jej klasowego kolegi, którzy hodowali bassety… No i tak bardzo zakochałam się w tych psach ze smętnym spojrzeniem i uszami do ziemi, że oczywiście kupiłam jednego. Półroczną suczkę, którą moje dzieci od razu nazwali Malwą. Och, Maryniu, ile ja miałam potem z nią problemów. Malwa była tak odporna na wszelkie metody wychowawcze, że ni jak nie dała się wychować. Po dwóch miesiącach doszły jeszcze większe problemy. Parę dni przed naszym wyjazdem na wczasy nad Bałtyk, pojechałam z nią i dziećmi na wieś odwiedzić teściów mojego brata. A u nich było akurat świniobicie. Pracujący u nich rzeźnik, tak bardzo był zachwycony naszą Malwą, że co rusz rzucał jej kawałek świniny na podłogę. Prosiłam, żeby tego nie robił, bo pies jeszcze młody i może mu zaszkodzić. Przecież świeża świnina jest toksyczna. Pamiętam to doskonale ze stanu wojennego. Najpierw trzeba ją parę godzin wietrzyć, by nie zaszkodziła na żołądek. No ale że Malwa łasa była na mięcho, skomląc, ciągle się dopraszała. I pewnie gdy nie widziałam jakiś ochłap dostawała. Nie możesz sobie nawet wyobrazić, jakie miałam z nią potem perypetie. Czyściło ją na wszystkie strony. W końcu była tak odwodniona, że weterynarz nie dawał jej większych szans przeżycia. Byłam załamana. Moje dzieci dopiero. A za parę dni czekał nas przecież wyjazd na urlop. Nie wiedziałam, co mam robić. Na szczęście po dwóch dniach, po intensywnym leczeniu weterynaryjnym, Malwa nieco doszła do siebie. Lekarz widział tylko jedne wyjście. Zaaplikować jej porządną dawkę opium i z na wpół uśpioną wsiadać do pociągu i tak jechać na wczasy. Wyobrażasz sobie? Z południa Polski na północ… No i tak jechaliśmy. Całą noc.
Malwa była tak przymulona, że rozwaliła się na podłodze w przejściu między siedzeniami i spała jak zarżnięta. Nie można było jej ruszyć. Zresztą, gdzie skoro tłok w pociągu był niemożebny. Kiedy rano dotarliśmy do Międzyzdrojów, musiałam nieść swój potwornie ciężki plecak na plecach (z zawekowanym jedzeniem), dwa mniejsze plecaki moich dzieci na ramionach (po męczącej nocce nie miały siły)… no i oczywiście Malwę na rękach przed sobą. Ciągle była tak naćpana, że na nogach nie umiała ustać, a co dopiero iść. Na szczęście po dniu wywczasów jakoś to Malwinisko fizycznie do siebie doszło... Ale psychicznie? O rany! Po tym opium najwyraźniej sfiksowała. No sama popatrz, jak ta moja narkomanka wyglądała. Dzieci miały radochę. Ale ja? Szkoda gadać!
Przez całe dwa tygodnie tak nam tam nad morzem rozrabiała, że co rusz musiałam za nią jakieś koszty ponosić. Najgorsze było to, że stała się okropną złodziejką. Jej miska cały dzień stała pełna, nic z niej nie ruszała, chociaż dogadzałam jej różnymi smakołykami. Smakowało jej tylko to, co sobie sama ukradła. No i kradła na potęgę. Najgorzej było z nią na plaży, bo ani gdzie pofyrtańca przywiązać, ani upilnować. A wiesz, jak jest na plaży, koc przy kocu, ludzi pełno, no to i jedzenia w bród.
Dobrze, że większość ludzi na urlopie ma podwyższony wskaźnik poczucia humoru, to najczęściej reagowali śmiechem na tej jej złodziejskie zapędy. A i ona sama swoim wyglądem i zachowaniem potrafiła porządnie rozśmieszyć. Wieczorem, kiedy czas było wracać do campingu, nigdy z plaży tej czorcicy nie mogliśmy wyciągnąć. Ludzie, którzy już nas znali, stali zawsze przy schodkach na promenadę i czekali na cowieczorny spektakl w wykonaniu Malwy. A ona wyrywała się, uciekała, szczekała, ujadała, skomlała, prychała... ba, nawet jodłowała. Kiedy udało mi się w końcu chwycić ją na ręce, specjalnie robiła się bezwładna, że nie mogłam jej unieść. Po prostu wysypywała mi się z rąk. Jedyny sposób to ciągnąć ją na smyczy po piasku. Oczywiście na brzuchu, bo małpica zbuntowana rozkładała łapy na boki i jak sanie po śniegu ją ciągnęłam, a dzieci popychały za zad. Ludzie pękali ze śmiechu, a my za każdym razem spoceni jak szczury wracaliśmy z plaży.
Raz jej złodziejski wybryk kosztował mnie o wiele więcej, i grosza, i nerwów. Szliśmy wtedy do pobliskiej kawiarenki na naleśniki. Idziemy sobie spokojnie, Malwa ze świeżo umytymi zębami, bo znów się „czegoś" (już nawet nie powiem, czego) na wydmach nażarła... idziemy, idziemy, wesoło sobie rozmawiając, aż tu nagle, Malwa z ogromnym impetem wyrwała mi się ze smyczy i jak szalona pognała przed siebie. Aż jej uszy furkotały w powietrzu. Zdębiałam, bo jeszcze nigdy nie udało jej się ze smyczy zerwać. Wystraszona też byłam, bo nie mogłam pokapować o co jej tym razem chodzi. Za moment już wiedziałam. Niestety. Zobaczyłam wraz z moimi dziećmi jak ona dogania dwoje małych dzieci, wyskakuje w powietrze, i jednemu z nich coś wyrywa z rączki. No myślałam, że mnie trafi. Potworne zamieszanie zrobiło się dookoła. Napadnięte dzieci w pisk, moje dzieci w krzyk, przechodzący ludzie we wrzask... A wiesz, co się okazało, otóż okazało się, iż jedno z tych dzieci trzymało w rącze zwinięty w rulonik banknot 100 zł, wiesz, ten stary jeszcze, czerwony, z Waryńskim, no i nie wiem, czy ta szurnięta Malwa wzięła go za jakiś kawałek ciastka, czy co, w każdym razie z wyskoku w locie chapnęła dziecku za tę stówkę i uciekła w krzaki. No a ja później i 100 zł oddać musiałam i za straty moralne zapłacić również. Oczywiście rodzicom dziecka, nie dziecku.
Mówię Ci, Maryniu, o Malwie to ja mogę książkę napisać, tyle przeróżnych przygód z nią przeżyłam. Po latach to one wszystkie wydają się być bardzo śmieszne, ale wtedy, co z nią przeżyłam, to przeżyłam. Tak szurniętego psa jeszcze nigdy nie miałam.
Ale mamy temat… Hihihi! Listy nasze są całe pieskie, że się tak wyrażę. To nic, wszak pieski to wdzięczny temat. Co nie? Będę już kończyć, drodzy państwo Kazanostwo, bywajcie i zażywajcie świeżego powietrza. Całuski dla Ciebie, a Kazanowi łapa, Nastka
PS
Zapomniałam w poprzednim liście wspomnieć, że podkradłaś mi mój pomysł. Właśnie miałam zamiar ten wiersz o złotej rybce dać córce do wykaligrafowania na wymalowanym przez nią obrazie i przesłać Ci na pamiątkę. Taką niespodziankę chciałam Ci zrobić, a Ty wszystko zepsułaś... No okey, okey, żartuję. Już ci go wczoraj wysłałam.
2009
Z cyklu: „Teksty epistolarne”