Po chwili Michaśka prowadzona przez Kamila wyszła z rzeki na brzeg. Widząc wesołe miny Robka i Emila, chciała im pokazać, że z twardą sztuką mają do czynienia i też się do nich szeroko uśmiechnęła, pomimo bólu.
— No,
to przez Białą też zostałam już przywitana. A teraz pokazujcie
mi tę ropę i opowiadajcie jak ją zdobyliście.
— Masz,
cały litr udało nam się nawet ściągnąć. — Emil podał
Michaśce pełną butelkę po winie.
— O
rany, to jak ty płynąłeś z tą szklaną butelką na tym kole, i
to po wodzie tak rwącej i tak nieobliczalnej rzeki? — Michaśka
nie kryła zdziwienia.
— No
widzisz, jak się chłopak narażał dla ciebie? — powiedział
Robek, siadając na mokrym ciągle kole. — My wszyscy się zdrowo
narażaliśmy dla twojego widzimisię… I musisz to wiedzieć, że
wcale nie było nam łatwo. Już kiedy Kamil poleciał do domu po
butelkę i po wąż gumowy potrzebny do ściągania ropy z baku
ciągnika, to został przyłapany przez swojego starego. Musiał się
gęsto tłumaczyć po co mu wąż. A i co niemiara nabajdurzyć, bo
go ojciec już do roboty chciał zaprzęgnąć. Gdy w końcu mu się
udało jakoś wymówić ojcu, pognaliśmy do Sławna. Bo właśnie w
Sławnie znamy takiego jednego bogatego gospodarza, który ma aż dwa
ciągniki. Zasuwając tam, nie mieliśmy jeszcze pomysłu jak
zdobędziemy ropę. Ale okazja sama się nadarzyła, bo gdy tam
dotarliśmy, okazało się, że jeden ciągnik stał na polu, a
gospodarz pod lasem rozmawiał z leśniczym. Przycupnęliśmy przy
ciągniku, szybko odkręciliśmy bak i włożyliśmy wąż do środka.
Ropa nie chciała jednak polecieć. Wtedy przypomniałem sobie z
fizyki, że najpierw trzeba ją zassać. No i zassałem i… napiłem
się ropy choćby głupek, bo za mocno pociągnąłem ustami. Plułem
straszliwie. Myślałem, że się porzygam. Ale ropa na szczęście
poleciała cieniutką strużką do butelki. Ledwie napełniliśmy
całą butelkę, gospodarz już wracał do ciągnika. Chcieliśmy
uciekać, ale on nas przyuważył i zaczął na nas krzyczeć. Co
było robić? Uciekać? To jeszcze gorzej. Tym bardziej że leśniczy
usłyszał krzyk gospodarza i się zatrzymał i z dubeltówką na
ramieniu przyglądał się nam. Staliśmy przy ciągniku jak te trzy
jełopy i czekaliśmy na gospodarza. A ja naturalnie z butelką ropy
w ręce. Na szczęście Emil zachował zimną krew. Wyrwał mi z ręki
tę nieszczęsną butelkę i schował za koszulę. Chwała Bogu, że
miał na sobie koszulę, bo ja i Kamil w samych spodenkach. Gospodarz
podszedł do nas z groźną miną i wrzasnął: — „A co tu hołota
chciała zmajstrować przy moim ciągniku?!”. — Nie wiem, co mi
się wtedy stało. Sam siebie teraz za to podziewam. Bo ni stąd, ni
zowąd, wymyśliłem na poczekaniu bajeczkę, że przyglądaliśmy
się tylko tej wspaniałej maszynie, bo jeszcze z bliska nigdy nie
mieliśmy okazji takiej widzieć. Że tak bardzo nam się podoba, iż
nie możemy oka oderwać. I żeby nie był na nas zły, tylko nam
jeszcze przez chwilkę pozwolił popatrzeć. No i to nas uratowało.
Bo gospodarz od razu zmienił minę z marsowej na bardziej ludzką i…
nie uwierzysz… kazał nam wskakiwać na traktor. Chciał nas
powozić, żebyśmy się mogli lepiej przypatrzyć temu cudzie
techniki. Powiedział, że on sam jest nim zachwycony i dumny z
niego… No i woził nas po polu, mało nam zawartości żołądków
nie wytrzepał. Bo musisz wiedzieć, że taka jazda traktorem to nic
przyjemnego. Nie dość, że ciasno nam w nim było, to jeszcze
wytrzepało nas dokumentnie… A Emil z butelką ropy za koszulą…
Kapujesz? Co chwilę wciskał ją do spodenek, bo mu zza koszuli
wyłaziła od tego trzepania…
— Nawet
mi nie przy… przy… przypominaj! — Emil przerwał Robkowi i aż
się zapowietrzył. — Moje klejnoty od tej nieszczęsnej butelczyny
ucierpiały najbardziej.
— A
niech to gęś kopnie! — wrzasnęła przejęta Michaśka.
— Niech
„to” kopnie?! Niech ciebie kopnie, bo jeszcze takiego zaszczytu w
Pilczu nie dostąpiłaś — huknął Kamil. — Ty wiesz jak ja się
bałem o Emila? A jakby mu ta butelka w spodniach pękła? Wiesz, co
mogłoby się stać? Wymyśliłaś z tą ropą jak nienormalna.
— Przecież
ja nie chciałam, żebyście się aż tak narażali — wydukała
Michaśka z przerażeniem. — A już na pewno nie chciałam,
żebyście… no, żebyście kradli. Teraz mam straszne wyrzuty
sumienia.
— Przestańcie
chłopaki! — Robek spiorunował braci Potylicckich wzrokiem. — A
ty Kamil daj Michaśce spokój. W końcu sami przyznaliście już po
wszystkich, że super zabawę zafundowała nam Michaśka, i to z
potężną dawką emocji, więc jej teraz nie straszcie… A ty
Michaśka nie musisz mieć żadnych wyrzutów sumienia, bo znasz nas
i wiesz, że dla nas nie ma rzeczy niemożliwych i że lubimy ryzyko.
A swoją drogą, cóż to za wielka kradzież? Marny literek ropy?
Gospodarz nawet tego nie odczuje… a my chyba tak? Jak nas w końcu
nią nasmarujesz. A że nie ma niczego złego, coby na dobre nie
wyszło, tak i w tym przypadku nie było inaczej. Bo gospodarz nas
polubił i zaprosił nas na przejażdżkę jeszcze drugim traktorem.
Sam ten fakt o czymś świadczy… No nie? Mało tego zawiózł nas
nawet do swojej zagrody, bo chciał nam dać tę dętkę z traktora
do pływania. Sam ją nawet napompował i zszedł z nami do doliny
Białej, aby zobaczyć jak będziemy na niej do domu płynęli. I
cieszył się jak dziecko, kiedy już Biała porwała nas swoim
nurtem. Wrzeszczał jeszcze na pożegnanie, abyśmy nie zapomnieli go
odwiedzić… No i co? Wszystko gra i buczy! No, to smaruj nas
wreszcie tym śmierdzielstwem… Cha, cha, cha! Wiem co mówię, bo
znam już nie tylko zapach ropy, ale jej smak również.
— Chłopaki,
wy jesteście tak szurnięci… ale to tak szurnięci, że aż…
wspaniali! Diabelnie wspaniali! I za to was lubię. — Michaśka
parsknęła śmiechem i pacnęła na ziemię pomiędzy swoich
przyjaciół, którzy tarzali się wokół koła i śmiali się do
rozpuku.
Poszukiwaczy
ropy ogarnął tak potężny śmiech, że aż się zwijali, trzymając
się za brzuchy. A że śmiech bardzo miło rozluźnia napięte nerwy
i mięśnie, śmiali się z ogromną ochotą i nie mogli skończyć.
Nic w tym dziwnego. Ostatnie wydarzenia porządnie wyeksploatowały
im nerwy.
Kiedy
wreszcie przestawali się powoli śmiać, Emil, wąchając swoją
koszulę, wysapał:
— Michaśka,
mówię ci, gdybyś to mogła widzieć jak nas gospodarz woził tym
swoim mechanicznym koniem po polu, pękłabyś ze śmiechu jak
purchawka. Pędziliśmy… jak dyliżansem po prerii. Gospodarz
wrzeszczał: „juhuuuu!” i śmiał się na całe gardło, wydając
z siebie jakieś takie dziwne dźwięki, coś w rodzaju:
„trtrtrtrtrtrt” na podobieństwo swojego traktora. A my: Hop!
Łup!... Hop! Łup! Siedzieliśmy nad tymi olbrzymimi kołami
traktora, więc podskakiwaliśmy jak trzy ping-pongi. I co traktor
hop, to my łup… łbami o łby łupaliśmy…
— Zamknij
się wreszcie Emilowaty, bo cię zaraz tak łupnę, że znów zrobisz
hop! — wrzasnął Robek, buchając nową salwą śmiechu. — Ja
już nie mam siły. Wnętrzności mi rozsadza.
— To z
pewnością ta ropa buzuje w twoich wnętrznościach — parsknął
Kamil i przyłączył się swoją salwą śmiechu do salwy Robka.
Michaśka
wcale nie była gorsza i aż skrzypiała od śmiechu jak zardzewiała
konewka.
— Chłopaki
skończcie już, bo się zaraz posiusiam!
— To
jazda do rzeki! — zawył Robek. — Chyba nie chcesz nas tu
podlać?!
— Fuuuuj!
Coś ty, głupi? Nie do rzeki, bo nie wlezę do niej więcej. —
Kamil zrobił obrzydliwą minę.
— Nie
wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Pierwsze wlezienie
odpuścisz, a wleziesz drugi raz, jak już rzeka będzie wolna od
Michaśki siurania — piskliwym głosem radził Robek.
— Pilczowskie
wariaty! Jak nie zamkniecie zaraz swoich szanownych jadaczek, to będę
zmuszona popędzić na wzgórze, aby popatrzeć przez serduszko na
świat! — Michaśka grzmiała zachrypniętym głosem. — Ależ
mnie brzuch boli!
— Aż
tak źle z tobą? Wrażliwe to, że ło matko. Wiadomo, miastowa
pani. Robek się ropy nachlał a rozwolnienia nie dostał. A ty od
śmiechu dostała, hę? — Kamil zachodził się aż od śmiechu.
— Jeszcze
nie dostała, ale zaraz może… No już chłopaki, zróbmy przerwę
i złapmy oddech. Czas już bym was ropą posmarowała. Szkoda
słońca. Musimy się dzisiaj opalić na całe lato. Raz a dobrze.
Nie będziemy dłużej chodzić bladzi jak albinosy. No i nie
będziemy zmuszeni więcej razy na słońcu się prażyć. Raz się
namażemy tym paskudztwem, raz się nawąchamy tego paskudztwa, i raz
nas to paskudztwo na ciemny brąz opali… No jazda chłopaki,
ustawiajcie się po kolei. Będę was namaszczać. Ale pamiętajcie,
cała reszta ropy dla mnie.
Michaśka
przystąpiła do smarowania ochoczo ustawiających się przed nią
chłopców. Oddając się tej czynności z wielkim zaangażowaniem,
co rusz zaglądała do wnętrza butelki, czy aby jej tego paskudztwa
nie braknie. Kręciła przy tym nosem i pomstowała na swoją siostrę
Lodzię, za to, że wymyśliła taki śmierdzący środek do
opalania. Gdy była już gotowa ze smarowaniem ciał chłopaków,
zabrała się za smarowanie własnej powłoki cielesnej. A smarowidła
nie żałowała sobie. Przyoszczędziła na chłopcach i dla siebie
samej miała prawie pół butelki ropy. Smarowała się więc, i
smarowała. Z wielkim namaszczeniem i powagą. Powoli i dokładnie.
Aż się chłopcy w końcu zaczęli niecierpliwić.
— Ty,
Michaśka, może byś już skończyła, co? — odezwał się Robek,
przypatrując się kuzynce. — Ile można się smarować? Dawaj tę
butelkę, posmaruję ci plecy.
— Dobra,
smaruj! — zgodziła się Michaśka. — Ale nie żałuj.
— No
pewnie, że nie będę żałował. A jak ci braknie, przyjedziemy tu
traktorem z pełnym bakiem ropy… i z gospodarzem chętnym do
smarowania.
— Ale
śmieszne! Pokaż ile zostało… No, nieźle. Wystarczy na poprawkę.
A teraz chłopaki, musimy wymyślić jakąś zabawę w ruchu, bo
chyba nie będziemy plackiem leżeć na kocu?... Mam pomysł!
Będziemy budować tamę przy brzegu. Ale koniecznie w słońcu.
— A po
co ci tama? — zdziwił się Emil.
— O
rany, po co? Tama się zawsze przyda, a my będziemy mieli ruch. W
ruchu słońce szybciej opala. I samo opalanie jest mniej wkurzające,
bo jest się czymś zajętym i nie czuje się aż tak prażących
promieni słonecznych. No jazda, marudy, do dzieła!
Czwórka
budowniczych wskoczyła do rzeki i przystąpiła do zbierania co
większych kamieni z jej dna. Kiedy nazbierali całą ich stertę,
rozpoczęli budowę tamy. Budowa szła im doskonale i po chwili tama
była gotowa. Ale niestety nietrwała. Rwąca woda Białej z łoskotem
zburzyła ją w mig. Budowniczowie zabrali się za jej budowę od
nowa. Daremne, woda znów kamienie porozsuwała. Stawiali tamę chyba
ze cztery razy. W końcu się wnerwili na tę syzyfową pracę.
— Ale z
was patałachy! — Michaśka nie kryła niezadowolenia. — Ni w
ząb nie potraficie budować.
— To
sam buduj, jak takaś mądra! — wkurzył się Robek i z wielkim
impetem cisnął kamieniem w wodę. — Same kamienie za czorta nie
utrzymają naporu wody. Trzeba nam jeszcze trochę gałęzi przynieść
i zrobić z nich coś w rodzaju szkieletu, który obłożymy
kamieniami. I wiecie co, zbudujemy teraz basen, nie tamę. Stojąca
woda w środku basenu, będzie dodatkowo tamować napór wody. A my
będziemy mogli posiedzieć sobie w głębszej wodzie.
Budowa
ruszyła od nowa. Michaśka znosiła gałęzie, a Emil od niej je
odbierał i razem z gałęziami robił za szkielet. I taki oto
wymyślny szkielet, Robek i Kamil obkładali kamieniami. Tym razem
się udało i basen był jak się patrzy. Na około czterech metrach
kwadratowych wody było aż powyżej pasa. Budowniczowie byli
zadowoleni. Postali w nim chwilę, potem posiedzieli zanurzeni w
wodzie po szyję, potem znów postali, wesoło przy tym rozmawiając
i komentując swoje zdolności. Wreszcie zauważyli, że stojąca w
basenie woda zrobiła się tłusta i w promieniach słonecznych mieni
się kolorami tęczy. Orzekli wtedy, że czas wyłazić, bo taka woda
to istny żur a nie woda. A na żur w taki upał, to oni ochoty nie
mają.
— Kurcze,
ale my brudni jesteśmy. — Emil wodził ręką po swoim
natłuszczonym ciele. — Domyjemy my się w ogóle?
— Nie
bój żaby, Emilowaty. Szczotką ryżową cię wyszoruję i będziesz
czyściutki jak niemowlaczek — zarechotał Robek.
— Nooo,
na opalone ciało szorowanie szczotką, akurat! — Kamil zgromił
Robka. — Toż to istna tortura byłaby.
— No nie! Co z ciebie za Kamil? — Robek kpił z
kolegi. — Powinieneś być odważny i wytrzymały jak wszystkie
Kamile, których znam…
— O to chodzi. Nie możesz byle czego marudzić.
Musisz być bardziej wytrzymały, mój ty Rumianku — poradziła
Michaśka, patrząc na Kamila.
—
A ty co do mnie z rumiankiem startujesz? —
skrzywił się Kamil. — Odbiło ci
kompletnie?!
—
Odbić, to może nie odbiło… ale skojarzyło —
wytłumaczyła Michaśka zadowolona z siebie. —
Bo Robek powiedział, że masz być wytrzymały jak wszystkie Kamile.
A to mi tak zabrzmiało podobnie do słowa: „Kamille”, co po
niemiecku oznacza nic innego jak rumianek.
—
No, no, no! Patrzcie chłopaki, poliglotka się
znalazła. — Kamil drwił sobie z
Michaśki, robiąc do niej małpią minę.
—
Cicho bądź Rumianek! —
Michaśka odpowiedziała mu z równie piękną małpią miną. —
To u was też jest wysyp Kamili? Bo u nas, to prawie co drugi
chłopiec w naszym wieku, to albo Kamil, albo Krzysztof. Z pewnością
co niektórzy rodzice chcieli w ten sposób oddać hołd wspaniałemu
poecie Krzysztofowi Kamilowi Baczyńskiemu, który w tak młodym
wieku zginął w Powstaniu Warszawskim. A może co niektórym
chodziło o Cypriana Norwida, bo on przecież na drugie imię też
miał Kamil. Tak że wiesz, mój drogi Kamilu, powinieneś być dumny
ze swojego imienia. Cofam więc tego „Rumianka”, bo muszę
przyznać, iż niemieckie „Kamille” nijak się mają do naszych
rodzimych Kamili…
—
Ja chyba zaraz padnę! Michaśka, skończ nam tu
swoje mądrości wstawiać. — Robek
przerwał kuzynce jej wywody. — Nie
potrzebujemy żadnych twoich wykładów z literatury i z historii.
Wakacje są, jak pragnę zakwitnąć!... Mnie chodziło tylko o dwóch
takich Kamilów ze Sławna, którzy w zimie parę lat temu uratowali
jakąś dziewczynkę topiącą się w stawie.
—
Ahaaa! No to też ważni i odważni… Tylko
inaczej — podsumowała Michaśka.
—
Chłopaki, mówcie co chcecie, ale ja uważam, że
to co Michaśka powiedziała, było bardzo ciekawe —
rzekł Emil w zadumie, siadając na brzegu rzeki.
—
Ja tam nie wierzę, by starzy w hołdzie komuś
tam mnie tak nazwali — prychnął
Kamil i usiadł obok brata. — Nazwali
mnie Kamil, bo tak im się spodobało… Ot i cała starych
filozofia.
—
A może się mylisz? —
Emil nie chciał zgodzić się z bratem. —
Wiem, że mama za młodu lubiła czytać wiersze. Sama mi o ty
mówiła… Ty, Michaśka, a co z Emilami w naszym kraju? Może też
mam jakiegoś ważnego imiennika, a nie wiem?
—
No nie! Skończcie wreszcie z tymi ważnymi
osobistościami, których imiona przyszło nam nosić, bo się
kompleksów nabawię — wysapał Robek,
machając przy tym rękami jakby się od much opędzał. —
Albo, co nie daj Bóg, Michaśka mi tu zaraz naopowiada, że na imię
Robert miał jakiś ktoś, kto żył w wielkiej niesławie. I co
wtedy? Wtedy będę musiał się wstydzić swojego imienia?... Że
też mnie coś podkusiło palnąć o Kamilu w liczbie mnogiej!
— No
nie, nie obawiaj się, o twoim imieniu nie można nic złego
powiedzieć. Same tylko dobre rzeczy można powiedzieć. A już
najlepsze to to, że kojarzy się z robotem. A robot jest pracowity,
bo zaprogramowany dla wygody człowieka, więc imię Robek pasuje do
ciebie jak ulał… Boś pracuś jakich mało… Auuuć! Robocie, co
mi robisz coś?!... No dobra, zamykam buzię i nic już nie mówię…
Chociaż to całkiem ciekawy temat. Nawet na wakacje… Dobra, nic
już nie mówię… No może tylko to, że Emil to dopiero powinien
być dumny ze swojego imienia, bo ma go po Emilii Plater, która choć
była dziewczyną, ścięła włosy i w męskim przebraniu, w
powstańczym mundurze, walczyła za naszą ojczyznę.
—
No właśnie! —
ucieszył się Emil. — Coś tam o niej
się uczyłem z historii, ale wtedy nie zaskoczyłem, że ja Emil, po
niej, Emilii.
—
A widzisz! — z
tryumfem zawołała Michaśka. — I
musisz wiedzieć, że ona to dopiero była odważna. Kiedy inni
poddawali się, ona parła do walki, dowodząc oddziałem kilkuset
strzelców i kosynierów. Nie poddała się nigdy. Zmarła jako
bohater narodowy… Posłuchajcie:
(…) Lecz
ten wódz, choć w żołnierskiej odzieży,
jakie piękne
dziewicze ma lica!
Jaką pierś!
— Ach, to była dziewica —
bohater,
Wódz
powstańców — Emilia Plater! *
---------------------------------------
* „Śmierć pułkownika”
- wiersz A. Mickiewicza
—
No proszę, miała już nic nie mówić, a
natrzaskała dziobem całkiem niemało —
wysapał Robek.
—
Ale ciekawie natrzaskała. —
Emil stanął w obronie Michaśki.
—
Dziękuję ci, Emilu! —
z zadowoloną miną zawołała Michaśka. —
Ty, Emil, popatrz no… Teraz dopiero skojarzyłam, że ty
masz nawet inicjały po Emilii Plater: „E.P.”, boś przecie nie
kto inny, jak Emil Potylicki. No, no, no, patrzcie państwo, co za
przypadek!
—
Nooo…! Se nie myślcie! —
huknął Emil z pełną satysfakcją.
—
O imieniu Michalina nie będę wam opowiadała,
bo już swoją osobą nie chcę was nudzić… Powiem wam tylko tyle,
że imię to mam po pewnej pani doktor, która uratowała moją mamę
i mnie, kiedy byłam jeszcze malusieńkim punkcikiem pod jej
serduszkiem. Moja mama bardzo chorowała i mój tato zawiózł ją do
stolicy, właśnie do tej pani doktor. I kiedy ta doktorka nas obie
uratowała, moja mama na jej cześć nazwała mnie jej imieniem…
Kurcze, zapomniałam jak ta doktorka się nazywała na nazwisko.
Jakoś tak od rzeki Wisły chyba… O, już wiem, nazywała się
Michalina Wisłocka… A o mnie samej, Michalinie Czaplińskiej, to
usłyszycie w przyszłości, gdyż zamierzam być sławna…
—
No i na tym koniec, Michaśka. —
Robek bez pardonu wpakował się kuzynce w słowo. —
Przyszłość dopiero przed nami, więc pożyjemy, zobaczymy. A teraz
mamy teraźniejszość. Patrzmy więc teraźniejszości. A właśnie
teraźniejszość podpowiada mi, że mnie tak słoneczko przypiekło,
że muszę wleźć na powrót do wody. I jeśli już o wodzie mowa,
to mam pomysł. Popłyńmy sobie naszą wspaniałą dętką do Nysy.
Będzie wspaniała zabawa tak sobie płynąć we czwórkę i
podziwiać widoki wzdłuż brzegu. No co, dobry pomysł Robcio
podsunął, nie?
—
Jeszcze jak! —
wrzasnęli jednocześnie bracia Potyliccy.
—
Czy ja wiem? —
Michaśka miała jednak wątpliwości. —
Woda Białej przecież jest taka rwąca. Jak my się na tym kole
utrzymamy we czwórkę?
—
Nie tchórz przyszła sławo! Toć to tobie nie
przystoi, waćpanno Michalino od Czaplińskich. —
Robek zadrwił sobie z kuzynki i zabrał się za turlanie koła do
rzeki. — Skoro my we trójkę
przypłynęliśmy aż ze Sławna, to i w czwórkę damy rady. Na tym
olbrzymim kole mogłoby się z łatwością i ze sześć osób
pomieścić. A ponadto, rwącą Białą będziemy mieli teraz o wiele
krótszy odcinek do przepłynięcia niż ze Sławna. A jak już
wpadniemy z wodą Białej do Nysy, to popłyniemy zupełnie
spokojnie. Sama widziałaś jaka Nysa jest leniwa… Michaśka, taki
urozmaicony spław, toż to czysta przyjemność. Spłyniemy więc
przyjemnie i wycieczkowo aż pod same Krosnowice. A potem brzegiem
będziemy maszerowali z powrotem. Michaśka pomyśl, opalimy się jak
Murzyniątka… Tak jak chciałaś.
—
No niech ci będzie. Przegadałeś mnie —
zgodziła się Michaśka. — Ale jedno
zapamiętaj sobie. Michalina od Czaplińskich nigdy nie tchórzy… A
co dopiero w zabawie. No!... Aha, momencik, muszę się jeszcze raz
posmarować tą wspaniale cuchnącą ropuchną, bo pierwszą warstwę
zostawiłam w naszym pięknym basenie.
Michaśka
w pośpiechu przystąpiła do smarowania. Smarowała się jednak
dokładnie i ropy sobie nie żałowała. Ale i tak jej w butelce
trochę zostało. Resztą wysmarowała więc chłopaków. Najbardziej
Emila, bo Emil sam się dopominał. Twierdził, że ma najjaśniejszą
karnację ze wszystkich, więc żeby im dorównać opalenizną,
potrzebuje smarowidła więcej niż oni. Nie chciał być gorszym i
chciał tak jak oni, raz a dobrze być opalonym.
Wysmarowana
ropą czteroosobowa załoga wtranżoliła się na koło. Bracia
Potyliccy po bokach, Michaśka wraz z Robkiem z tyłu. Unieśli nogi
do góry i poddali się nurtowi rzeki… i popłynęli. Śmiechu
mieli przy tym co niemiara, bo ich natłuszczone ropą pupy ślizgały
się na gumowym kole, wyczyniali więc przeróżne śmieszne
wygibasy, aby utrzymać równowagę i nie wpaść do kotłującej się
wody.
Wartka
woda Białej unosiła koło coraz szybciej i coraz mocniej nim
targała. Załoga koła ledwie mogła się na nim utrzymać. Im
bliżej było miejsca połączenia się rzek, nurt Białej stawał
się coraz bardziej wartki.
Michaśka
piszczała jak szalona, bo czuła, że lada moment wpadnie do
kotłującej się wody. Parę razy tak nią zarzuciło, że z
ledwością utrzymała równowagę. Po chwili chłopcy zaczęli
wtórować jej w pisku, bo i im wcale nie było łatwiej.
Sytuacja
stawała się coraz bardziej dramatyczna. Koryto Białej w ostatnim
jej kilometrze zawalone było pniami drzew, gałęziami i różnymi
przedmiotami. Wszyscy musieli bardzo uważać i w odpowiednim
momencie podnosić nogi do góry, by ich sobie nie pokaleczyć. W
takich chwilach jeszcze trudniej było im się utrzymać na kole.
Nikt już nie miał szczęśliwej miny lecz przerażoną wręcz.
Każdy modlił się już w duchu, aby znaleźć się wreszcie na
wodach Nysy. Niestety, do zbawiennej rzeki mieli jeszcze z pół
kilometra szalonego spływu.
Płynęli
na złamanie karku. Resztkami sił utrzymywali się na kole. Nagle
oczom ich ukazał się ogromny głaz wystający z dna rzeki. Płynęli
prosto na niego z ogromną szybkością. Nie mieli szans go ominąć.
Nie mieli przecież żadnych wioseł, żadnego nawet kija, by móc
się odpychać od dna i choć trochę zmienić kierunek. Pruli prosto
na głaz.
—
Jezu Chryste, co teraz?! —
wrzeszczała jak opętana Michaśka.
—
Trzymajcie się rękami jeszcze mocniej! Nogi do
góry! — krzyknął Robek
zachrypniętym głosem.
Dobrze
powiedzieć, gorzej zrobić. Koło rzucone z ogromną siłą na głaz
poderwało się do góry i przechyliło się do tyłu. Tyłem jeszcze
raz odbiło się od głazu i z podniesionym przodem przeleciało
przez głaz. Tej swoistej ekwilibrystyki wodnej nie wytrzymał Emil i
jako pierwszy stracił równowagę. Z przeraźliwym piskiem wpadł do
wody.
Kiedy
koło straciło na obciążeniu, bo stało się lżejsze o kilogramy
Emila, przechyliło się na bok, na którym siedział Kamil, a
właściwie już tylko wisiał. Następny członek załogi stracił
równowagę i chlusnął jak poczwara w wodę. Ale zrobił to
zupełnie bezgłośnie.
Koło
stało się jeszcze lżejsze. Zadarło się przodem niebezpiecznie do
góry. Zaś tyłem, obciążonym dwoma pozostałymi członkami
załogi, odbiło się od jakiejś innej przeszkody sterczącej na
dnie rzeki i zrobiło salto w powietrzu, gubiąc w locie
przedostatniego załoganta. A załogant ten, z lotu przeszedł do
wodowania i z jakimś nieludzkim okrzykiem pacnął w wodę. Ostatni
zaś załogant zrobił przepiękne salto razem z kołem i rąbnął z
nim z powrotem w nurt rzeki.
Tym
ostatnim załogantem okazała się Michaśka, która zachowała na
tyle zimnej krwi, że w ostatniej chwili przed kolizją z głazem
usiadła na kole okrakiem. To ją uratowało. I kiedy chłopcy po
kolei spadali z koła jak dojrzałe ulęgałki z drzewa, ona trzymała
się nie tylko rękami, trzymała się też udami, obejmując koło z
całych sił. Ale było jeszcze coś, co pomogło jej utrzymać się
na kole. Był to wystający z koła wentyl. Michaśka na początku
spływu była niezadowolona, że przyszło jej zajmować akurat takie
miejsce, gdzie był wentyl. Ponieważ wentyl był okropnie
niewygodny. Siedząc na kole, jego sterczący metalowy koniuszek
miała między nogami. A ten koniuszek dawał się jej we znaki
potwornie. W tak turbulentnym spływie czuła go bez przerwy i co
rusz drapała sobie o niego nogi. Ale w rezultacie wentyl okazał się
być bardzo pomocnym w jej walce z oszalałym żywiołem. Bo kiedy
wykonywała salto w powietrzu wraz z kołem, rękami trzymała się
właśnie wentyla. I to dzięki niemu udało jej się w miarę miękko
wylądować z powrotem w wodzie i na powrót znaleźć się na tym
samym miejscu na kole. Z małą tylko różnicą, że już nie
siedziała na nim, tylko leżała. Przerzucona przez jego obręcz
leżała w dziwnej pozycji: do pasa na kole, od pasa za kołem. A jej
nogi ciągnęły się bezwładnie niczym włok za kutrem rybackim.
Resztkami świadomości postanowiła podciągnąć się do koła i
jakoś wgramolić się na niego. Nie miała już za wiele sił i szło
jej to opornie. Ale kiedy kolanem zahaczyła o coś i poczuła
przeszywający ból, doznała otrzeźwienia i od razu zaczęła
żwawiej się podciągać. Wnet się udało i z powrotem wgramoliła
się na koło. Wtedy pierwsze co zrobiła, zaczęła rozglądać się
za chłopcami. W pierwszej chwili była przerażona, gdyż żadnego z
chłopców nie było widać. Po chwili jednak ujrzała Robka, jak
walczy z wodnym żywiołem i próbuje dostać się do brzegu. —
„O zgrozo!” —
wrzeszczała jej dusza. —
„A gdzie jest Kamil i Emil?!”. — Lecz Kamila i Emila nie
widziała. Tymczasem woda znosiła ją coraz dalej i dalej.
Popatrzyła do przodu i ujrzała przed sobą w odległości około
stu metrów miejsce połączenia się rzek. Nie wiedziała już, czy
ma się cieszyć, czy smucić. Martwiła się też o chłopców. Ale
cóż mogła zrobić? Miała nadzieję, że Robek jakoś pomoże
braciom Potylickim i razem wydostaną się na brzeg. Postanowiła już
bez lęku poddać się nurtowi Białej, byleby tylko dostać się
jakoś na spokojne wody Nysy. A potem, kiedy tam się już znajdzie,
zamierzała użyć mięśni swoich nóg i rąk, by dopłynąć do
brzegu. Ta myśl nieco ją uspokoiła. Odważniej już przerzuciła
nogi przez koło i znów usiadła na nim okrakiem. Zacisnęła uda i
położyła się na brzuch. Ramieniem lewej ręki objęła koło, a
dłonią prawej ręki jeszcze mocniej chwyciła za wentyl. Zbliżała
się do Nysy coraz bardziej. Postanowiła zamknąć oczy i przeczekać
ten moment, w którym to oszalała Biała wpadnie do Nysy. Cóż
jeszcze innego mogłaby zrobić w takiej sytuacji? Zapewne nic.
Przywarła więc do koła i niesiona bezwładnie przez wodę,
czekała. Po chwili poczuła mocne szarpnięcia kołem. Wstrzymała
oddech. Dreszcze emocji przelatywały jej po całym ciele. Nie
otwierała jednak oczu. Nadal czekała. Domyślała się, że musi
się już znajdować u styku rzek. —
„Ale dlaczego ciągle mną tak targa?” —
zastanawiała się w myślach. Po chwili zrozumiała i głośno
krzyknęła: —
„O Matko Przenajświętsza, wpadłam w wiry rzeczne!”. —
Natychmiast otworzyła oczy, bo dotarło do niej, że znów znajduje
się w niebezpieczeństwie. W niebezpieczeństwie, któremu sama musi
stawić czoła, a do tego oczy są niezbędne. Zdawała sobie sprawę,
jak zgubne mogą być wiry. Nieraz im się przyglądała. Lecz z
bezpiecznego miejsca na brzegu. Teraz znalazła się w samym ich
centrum. Nie wiedziała co ma robić. Po głowie szalały jej
wszystkie wiadomości z nauki pływania na otwartych akwenach
wodnych, ba, przeplatały się nawet z wiadomościami z geografii. I
co? I nic! Nic sensownego nie wymyśliła i dalej nie wiedziała jak
ma się zachować w tym konkretnym przypadku w jakim się znalazła.
A znalazła się sama jedna na traktorowej dętce pośród wirującej
wody serwującej jej wspaniałą i darmową karuzelę. Wirowała więc
i wirowała. Ciągle w tym samym miejscu. Wir nie chciał jej
wypuścić. Miała już tego wirowania powyżej uszu. W głowie się
jej i bez tego wirowania porządnie kręciło, i to już wcześniej.
Zaczęło ją wreszcie mdlić. Myślała, że zwymiotuje. Przechyliła
głowę na bok, by nie zwymiotować na koło. I wtedy, kątem oka
zauważyła biegnącego brzegiem Robka. Przy następnym obrocie kołem
zauważyła nawet biegnących w oddali braci Potylickich. Trochę jej
ulżyło. To znaczy bardzo jej ulżyło, że widzi chłopaków całych
i zdrowych. Bo skoro potrafili tak szybko biegnąć, to musieli być
cali i zdrowi. Ale jej samej, to tylko trochę ulżyło, bo mdliło
ją nadal. Jednak odechciało jej się przynajmniej wymiotować.
Chciała krzyknąć coś do chłopców, ale głos uwiązł jej w
gardle. Zaglądała więc tylko za nimi przy każdym następnym
obrocie kołem i widziała wyraźnie, że chłopcy są coraz bliżej.
—
Michaaaaśkaaaa… trzyyyymaaaaj się! —
krzyczał Robek, a za nim w oddali, jak echo, krzyczeli bracia
Potyliccy...