Ruszyli.
Szli gęsiego. Na przedzie JuPi, za nim
Karolek, za Karolkiem TeRka, a na końcu TeR. Szli raźnym krokiem w
dobrych humorach i bardzo rozgadani. Rozmawiali jednak półgłosem,
ażeby niepotrzebnie nie płoszyć leśnej zwierzyny. Ani tej, która
w nocy śpi, ani tej, która w nocy poluje. Wszyscy byli tego samego
zdania, że należy uszanować prawa natury. Tym bardziej, że to
właśnie leśna zwierzyna jest u siebie, nie oni. Temat zwierząt
okazał się być bardzo ciekawym tematem, gdyż prawie całą drogę
rozmawiali właśnie o nich. Karolek o zwierzętach mógł opowiadać
godzinami. Wiele przecież książek przyrodniczych przeczytał. I
kiedy wcześniej za nic nie mógł sobie czegokolwiek o nich
przypomnieć, to teraz, wiadomości o nich pojawiały się w jego
pamięci niemalże lawinowo. Opowiadał więc z wielką przyjemnością
i z wielką przyjemnością też, odpowiadał na każde pytanie
przyjaciół związane z ich tematem. Rodzeństwo Jowiszanów też
wiele pytań zadawało, gdyż każdy z nich wręcz uwielbiał
zwierzęta. Zgodnie uważali, że zwierzęta to wspaniały dar
Wszechświata dla Planety Ziemia, gdyż na żadnej innej planecie tak
wspaniałych zwierząt nie widzieli. Podziwiali je za ich
różnorodność gatunków i ras, za ich niewiarygodne wręcz
przystosowanie do warunków życia, wreszcie, za ich ogromny instynkt
samozachowawczy. Mówili, że zawsze, kiedy są na Ziemi, z wielką
pasją je obserwują i dla tych właśnie obserwacji poświęcają
najwięcej czasu. Oprócz TeRki oczywiście, bo ta więcej czasu
poświęca na czytanie o zwierzętach. Ale, jak mówili, i to ma
swoje dobre strony, ponieważ TeRka to nie tylko mól książkowy, to
też wielka gaduła i nad wyraz chętnie dzieli się swoimi
wyczytanymi wiadomościami. A bracia jej teoretyczną wiedzę zawsze
skrzętnie wykorzystują do późniejszych obserwacji.
Miło się
wszystkim szło i rozmawiało. Ciągle szli gęsiego, ale nie
ścieżynką lecz na przełaj przez las. Jednakże całkiem wygodnie
im się szło. Widoczność była dobra. Księżyc, tak jakby chciał
nadrobić spóźnienie, nieustannie rzucał promieniami w szczeliny
pomiędzy koronami drzew i jasno oświecał drogę. A i rodzeństwo
Jowiszanów samoistnie emanowało światłem. Pięknym, niebieskawym
i dziwnie rozproszonym.
Karolek
momentami zastanawiał się, czy jest to rzeczywiście ich własne
światło, czy tylko efekt odbicia promieni księżyca od ich
srebrnych kombinezonów. Nie pytał jednak, gdyż uznał, że w tym
przypadku — nie wiedzieć, jest ciekawiej. Jeszcze jedno Karolka
bardzo zastanawiało. A mianowicie to, że jakoś dziwnie lekko mu
się idzie. Wydawało mu się, że nie czuje w ogóle własnego
ciała. Tak jakby był w stanie nieważkości. Swoimi spostrzeżeniami
nie podzielił się jednak z przyjaciółmi. Też uznał, że tak
będzie ciekawiej. Ważne, że czuł się przyjemnie. Bardzo
przyjemnie. Szedł więc raźnym krokiem i w skrytości ducha
rozkoszował się swoim niezwykłym odczuciem.
Po drodze
Karolek usłyszał od swoich przyjaciół, że to tylko ze względu
na niego oni idą, bo gdyby nie on, to oni już dawno byliby na
miejscu i pożywiali się już, czyli tankowali. Bardzo go to
zdziwiło. Zdziwienie jednak szybko ustąpiło miejsca ciekawości,
poprosił więc przyjaciół (pomny tego, co mu JuPi wcześniej
powiedział), aby mu wytłumaczyli, już nie, jak to jest możliwe,
ale jak by to zrobili. Trójka rodzeństwa zademonstrowała mu to
natychmiast. Karolek mało szoku nie dostał. Bo nagle, ni stąd, ni
zowąd, znalazł się sam w głębi lasu, i to w zupełnych
ciemnościach. Nawet księżyc, jakimś dziwnym trafem, przestał
nagle świecić. Zatrzymał się momentalnie, i stojąc bez ruchu,
zacisnął zęby i dzidę w ręku. Wreszcie, strwożony już na
dobre, zaczął się rozglądać dookoła. Nikogo jednak nie
zobaczył. Przyjaciele z Jowisza zniknęli tak nagle, jakby się pod
ziemię zapadli. Szepcąc cichutko pod nosem, zaczął prosić ich,
aby wrócili, bo dziwnie się czuje sam i nie wie, w którą stronę
ma iść. I wtedy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki,
jupiterowe rodzeństwo zmaterializowało się z powrotem.
— Ależ
mnie wystraszyliście! — zawołał ucieszony, że przyjaciele stoją
koło niego i pełna jasność znów zapanowała.
— Nie
chcieliśmy ciebie wystraszyć — zdziwionym głosem powiedziała
się TeRka.
— Wiem.
Ale mnie tak zaskoczyliście tym nagłym zniknięciem, że trochę
się jednak wystraszyłem. Teraz już będę wiedział, jak
docieracie do celu… Jak w czapce niewidce.
— Podobnie
— zachichotała TeRka. — Czytałam o tej waszej bajkowej czapce.
— Ale
podobało ci się Karolku, co? — spytał JuPi.
— Jeszcze
jak! — Karolek zawołał w odpowiedzi, speszony nieco swoim
kłamstwem. — Z tym, że teraz martwię się jeszcze bardziej, iż
przeze mnie musicie tak długo znosić głód.
— A
nie, tym się wcale nie musisz martwić — uspokoił Karolka TeR. —
My mamy w sobie jeszcze rezerwy. Ja przedtem tylko tak sobie
żartowałem. Wierz mi, jeszcze długo moglibyśmy wytrzymać bez
tankowania.
— Właśnie!
— wtrącił JuPi. — Chcemy tylko nasze rezerwy zwiększyć, by
potem, w szczególnym celu, móc jeszcze dłużej bez tankowania
wytrzymać… O, patrzcie, las się rozrzedza i widać już światła
suszarni rzepaku. O, tam, widzicie, jak prześwitują pomiędzy
ostatnimi drzewami lasu?
Po chwili
cała czwórka stała już przy ogromnym ogrodzeniu, a Karolek
zastanawiał się, co to za fabryka.
— Ejże,
to nie jest suszarnia rzepaku, tylko cukrownia — wyszeptał, kiedy
rozpoznał zabudowania.
— Jak
zwał, tak zwał, ale że tam w środku suszy się rzepak, tego
jesteśmy pewni — odrzekł JuPi. — Tankowaliśmy już tu nieraz.
— Dziwne.
Rzepak w cukrowni? — zastanawiał się Karolek. — Ale wiecie co,
teraz tak sobie myślę, że to całkiem możliwe, bo w lecie
cukrownia stoi, kampania cukrownicza rozpoczyna się dopiero na
jesień. Może więc w lecie suszarnię wysłodków, no wiecie, tych
odpadów buraczanych przy produkcji cukru, rzeczywiście wykorzystują
do suszenia rzepaku.
— Myślę
Karolku, że całkiem mądrze to wydedukowałeś — zgodził się
JuPi. — Też to zauważyliśmy, że ludzie na Ziemi potrafią
dobrze organizować. No, może nie zawsze, ale w dużej mierze.
— To
znikajcie już — powiedział Karolek, rozglądając się dookoła.
— Ja tu zostanę i poczekam na was.
— No
coś ty. Chodź z nami — nalegała TeRka.
— Nie
chcę was niepotrzebnie narażać — tłumaczył Karolek. — Wy
możecie niezauważeni przez nikogo wejść na teren cukrowni a ja
niestety nie. Przecież czapki niewidki nie mam. A tu na pewno jest
straż nocna.
— A
nie, nie obawiaj się. Nikt o tej porze do suszarni nie zagląda —
zapewnił TeR. — Nigdy nikogo jeszcze tam nie spotkaliśmy. Na
pewno straż chrapie sobie smacznie w strażnicy. Bo to akurat
widzieliśmy nieraz, a i słyszeliśmy… Chrapią, aż echo między
zabudowaniami niesie.
— Jak
tak, to jazda, wchodzimy — zgodził się Karolek i chwycił dzidę
w zęby.
— Poczekaj,
przesadzę cię przez płot — powiedział JuPi i splótłszy dłonie
w koszyczek schylił się przed Karolkiem.
— Fajnie,
już przeskakuję — wycedził przez zęby Karolek i jedną nogą
stanął na splecionych dłoniach JuPi a drugą na płocie.
Jakie
było Karolka zaskoczenie, kiedy ledwie przesadził płot i stanął
na ziemi po drugiej stronie, a tu nagle, obok niego, z rozciągniętymi
w uśmiechu serduszkami wyrośli jego przyjaciele.
— Chyba
się nie wystraszyłeś, co? — spytała TeRka, widząc minę
Karolka.
— Nie,
skąd.
— Ani
też zaskoczony nie jesteś? — dociekał JuPi z szelmowskim
uśmieszkiem.
— Też
nie — skłamał Karolek. — Niczym mnie już nie zaskoczycie, bo w
końcu do mnie dotarło, że jesteście z innej planety.
— To
dobrze — ucieszył się TeR. — Bo szkoda by było czasu na
zastanawianie się, co i jak, po co i dlaczego, skoro razem mamy tyle
do zrobienia. My już taką postawę przyjęliśmy i niczym nas już
nie zaskoczysz. Nawet tą twoją dzidą.
— A co
jest z moją dzidą nie tak? — zdziwił się Karolek. — Nie,
wróć. Nie ma sprawy. Nie musicie odpowiadać. Zapomniałem, że dla
was ja też jestem z innej planety. Tak że wszystko gra. Precz z
zaskoczeniem. Precz ze zdziwieniem. Od tej pory wszystko staje się
dla nas jasne… Cokolwiek by to nie było.
— O to
to! — ucieszyła się TeRka.
Wszyscy
razem z zadowolonymi minami ruszyli w stronę ogromnego zabudowania,
gdzie mieściła się suszarnia rzepaku. Po chwili byli już w
środku. Hala suszarni była słabo oświetlona, lecz ni stąd, ni
zowąd, zupełna jasność w niej zapanowała. Karolek uśmiechnął
się tylko i palcem wskazał na olbrzymią hałdę wysuszonego ziarna
rzepaku. Jupiterowe rodzeństwo odpowiedziało mu serdecznym
uśmiechem i natychmiast rzuciło się na hałdę. Karolek pozostał
nieco w tyle i przyglądał im się. JuPi z głośnym pomrukiem
zadowolenia szybkim krokiem zaczął wchodzić na szczyt hałdy. To
samo zrobił TeR. Po chwili też i TeRka maszerowała już w górę
po zboczu hałdy, mlaskając przy tym pociesznie swoimi serduszkowymi
ustami. Kiedy we trójkę znaleźli się już na szczycie, stanęli
obok siebie i znieruchomieli. Uszu Karolka dobiegł dziwny szum,
który po chwili zamienił się w jeszcze dziwniejszy odgłos. Odgłos
pracującej młockarni. Tak się on przynajmniej Karolkowi kojarzył.
Lecz i ten odgłos szybko zamienił się na inny. Tym razem Karolek
skojarzył go sobie ze świszczącym odgłosem pras. Nieraz taki
słyszał w tłoczarni blach sąsiadującej z jego domem dziecka.
Tyle że w tłoczarni był nieco głośniejszy. Karolek z
rozdziawioną buzią wpatrywał się w jupiterowych przyjaciół. Był
pełen dla nich podziwu. Żałował tylko, że stali na hałdzie
tyłem do niego i nie mógł zobaczyć ich twarzy. Szybko jednak
przestał żałować, gdyż nagle zobaczył niesamowite zjawisko.
Otóż zobaczył, że każdy z nich zaczyna rosnąć i dookoła nich
coś też zaczyna rosnąć. Od razu domyślił się, że to coś, to
nic innego jak kupki łusek z ziaren rzepaku. — "A więc, to
tak odbywa się to ich tankowanie" — pomyślał zaskoczony,
rozdziawiając buzię jeszcze bardziej. I choć zaskoczonym miał już
nie być, był, i to bardzo. Bo też wrażenie było niesamowite. W
końcu od tego rozdziawiania buzi poczuł zupełną suchość w
gardle. Sięgnął ręką do kieszonki plecaka i wyciągnął butelkę
z wodą. Zrobił kilka łyków i schował butelkę z powrotem. Oczu
od swoich tankujących przyjaciół jednak nie odrywał. Nagle,
wszystkie odgłosy ucichły i Karolek spostrzegł, że przyjaciele
powolutku odwracają się w jego stronę. A kiedy całkiem się już
odwrócili, znów znieruchomieli. Karolek wystraszył się, bo nagle
silne wstrząsy zaczęły targać ich ciałami. Coraz częstsze i
coraz silniejsze. Aż tu nagle, wstrząsy ustały w momencie. Jak na
zawołanie. Coś zaszumiało, coś zasyczało, coś zaświszczało,
jak gdyby powietrze z nich uchodziło. Po chwili jeszcze raz
wstrząsnęło nimi potężnie. Aż podskoczyli. I nagle, cisza,
bezruch, spokój. Wszystko ustało. Żadnych wstrząsów, żadnych
odgłosów. Tylko jakiś żółtawy obłoczek unosił się nad ich
głowami.
Jupiterowe
rodzeństwo trwało w bezruchu i ciszy dobrą chwilę. Aż wreszcie,
jak nie huknie potężną salwą dudniącego śmiechu. Karolek
zdębiał z kretesem i wytrzeszczył oczy. W końcu zrozumiał
wszystko i również huknął śmiechem. Głośnym i radosnym.
— No,
jestem syty! — zawołał JuPi, śmiejąc się ciągle. — Chodź
tu do nas Karolku, pozjeżdżamy sobie trochę ze szczytu. Zobaczysz,
jaka to fajowa zabawa.
Karolkowi
aż się w głowie kręciło od natłoku wrażeń, ale na słowa
JuPi, zareagował natychmiast. Zdjął plecak z ramion i wraz z dzidą
położył na posadzce. Po czym jednym susem podskoczył do hałdy i
zaczął się wspinać. Jednak ta wspinaczka coś mu nie bardzo
wychodziła. Ciągle zapadał się w sypkim ziarnie po kolana.
Zdziwiło go to. Przecież widział, z jaką łatwością weszli na
hałdę jego przyjaciele. Wreszcie TeRka, widząc Karolka mordęgę,
zbiegła do niego z góry i podała mu rękę. Karolek poczuł nagle,
że idzie po zboczu hałdy jak po twardej i prostej drodze. Śmiać
mu się chciało z tak zadziwiającego zjawiska. Znów czuł się
lekko i przyjemnie, jak wcześniej.
— Ojej,
ale wy urośliście! — zawołał, kiedy stanął już wraz z TeRką
na szczycie hałdy.
— A tym
się nie przejmuj, stopniowo będziemy wracać do poprzedniej
wielkości — poinformował Karolka JuPi.
— Nie,
ja się nic a nic nie przejmuję. Uważam nawet, że wasz wzrost
bardzo wam pasuje. W końcu jesteście z innej planety… I wszystko
wam pasuje — stanowczym głosem powiedział Karolek, pełen podziwu
dla potęgi przyjaciół. — Teraz wyglądacie jak prawdziwi
kosmici.
— Ty
też jesteś kosmitą — zachichotał JuPi i tak jak stał, puścił
się w dół.
Za JuPim,
pięknym ślizgiem zjechał TeR, śmiejąc się jak szalony. TeRka
zawtórowała braciom piskliwym śmiechem, i nie czekając dłużej,
szarpnęła Karolka za rękę. Karolek przez moment poczuł lęk, bo
dopiero z góry zobaczył jak stroma jest ta hałda. Nie zdążył
się jednak głębiej wczuć w swój lęk, gdyż w szalonym tempie
jechał już po zboczu. TeRka ciągle trzymała Karolka za rękę, a
to spowodowało, że Karolkowi zaczęło się nagle wydawać, iż
stał się jednym z nich. I że wszystko, co niemożliwe, stało się
dla niego możliwe. Że może robić już wszystko zupełnie inaczej
niż normalnie. Nic go już nie dziwiło. Ani to, że zjeżdża na
stojąco po hałdzie sypkiego rzepaku i w ogóle się nie zapada, ani
to, że wchodzi z powrotem na szczyt hałdy jak po normalnej prostej
drodze. Ani też to, że nie czuje żadnego zmęczenia. Wydawało mu
się wreszcie, że może sobie tak zjeżdżać i zjeżdżać i że
nic ani nikt nie może mu w tym przeszkodzić.
Po pewnej
chwili okazało się jednak, że to, co się wydaje, to się tylko
wydaje, i prawdą być nie może. Niestety. Dotarło to do Karolka
momentalnie, kiedy usłyszał, pomimo głośnych śmiechów i chichów
w suszarni, dochodzące z zewnątrz szczekanie psa. Przykre, ale
natychmiast musiał wrócić do rzeczywistości. A w tym niemiłym
momencie powrotu do rzeczywistości zjeżdżał akurat już chyba z
dziesiąty wspaniały raz z TeRką i był już prawie na dole. Od
razu puścił rękę TeRki i w odruchu bezwarunkowym chciał skoczyć
po dzidę. Ku jego ogromnemu przerażeniu, zapadł się nagle w
rzepaku po sam pas i nie mógł się ruszyć.
— Uciekajcie!
— krzyknął, kiedy zdał sobie sprawę z sytuacji. — Uciekajcie!
To pies strażnika ujada. Na pewno zaraz tu będzie. A i strażnik
też.
Popłoch
się zrobił w suszarni niesamowity. Karolek szarpał się w rzepaku
i nie mógł wyciągnąć nóg. TeRka piszczała ze strachu i biegała
po hałdzie to w górę, to w dół. JuPi i TeR, wprawdzie zachowali
zimną krew i nie wpadli w panikę, ale w pierwszym momencie nie
wiedzieli co mają zrobić. Nie mogli się przecież
zdematerializować i zostawić Karolka samego na pastwę psa i
strażnika. Biegali więc również, aby w biegu móc się szybciej
zastanowić nad wyjściem z sytuacji. Wreszcie podbiegli do Karolka i
podali mu ręce. Karolek natychmiast stanął na powierzchni rzepaku.
Otrzepał się odruchowo jak kaczka po wyjściu z wody i jednym susem
skoczył z hałdy na posadzkę. W głowie mu się kręciło, w
skroniach waliły młoty, ale nie zważał na to, tylko pędem
pobiegł po dzidę. Ledwie złapał za swoją broń, a w bramie
suszarni stał już ogromny wilczur. Nie wystraszył się go jednak.
W ogóle przestał już odczuwać jakikolwiek lęk. Ściskając w
ręku dzidę, zaczął podchodzić do psa, który, choć szczekał
nadal, z bramy się nie ruszał.
Pies
zachowywał się bardzo dziwnie. W każdym bądź razie nie tak, jak
przystało na psa obronnego. Najwyraźniej zbaraniał na widok
kosmitów. A może bardziej na ich zapach?
— Uciekajcie
teraz! — Karolek krzyknął do przyjaciół. — Ja go tu w bramie
przytrzymam, a wy wyskakujcie przez okno. Szybko!
— O
nie, nigdzie nie będziemy uciekać! — zawołał JuPi. —
Zostajemy z tobą.
— Na
psa urok! — wrzasnął Karolek, podchodząc jeszcze bliżej psa.
— Nie
zostawimy ciebie samego. Prawda, JuPi i TeR? — piskliwym głosem
zawołała TeRka, zbiegając już po raz któryś ze zbocza hałdy. —
Ja się już nie boję i też zostaję.
JuPi i
TeR chwycili wystraszoną TeRką za ręce, i nie bacząc na
rozwścieczonego psa, zaczęli podchodzić z nią do Karolka. I kiedy
podeszli do niego całkiem już blisko, stała się rzecz dziwna. Bo
oto, olbrzymi wilczur, na ich tak bliski widok, nagle znieruchomiał
i przestał ujadać. Wreszcie padł w progu bramy i zaczął żałośnie
skomleć.
— Teraz,
wychodźcie — wyszeptał Karolek. — Nie możemy zaprzepaścić
takiej szansy.
— Bez
ciebie nie wychodzimy — powiedział JuPi świszczącym z przejęcia
szeptem.
— Właśnie
— dopowiedziała płaczliwym szeptem TeRka.
— Ależ
wy uparci — syknął Karolek. — No dobra, idę z wami. Ale wy
pierwsi. Ja będę dzidą przetrzymywać psa, a wy bez obawy
przechodźcie za moimi plecami. Ale powoli i spokojnie.
— Dobrze,
Karolku — zakwiliła wystraszona TeRka i mocniej ścisnęła ręce
braci. — Ale ty zaraz za nami. Bo jak nie, to my tu i tak po ciebie
wrócimy… Słyszysz? A wtedy ten dziki pies może mnie zjeść —
dodała jeszcze, bliska już płaczu.
— Idźcie
już. — Karolek odwrócił głowę i popatrzył na JuPiego,
piorunując go wzrokiem.
— Poczekaj.
Wezmę tylko twój plecak — powiedział JuPi.
Po
krótkiej chwili jowiszowe rodzeństwo przechodziło już za plecami
Karolka przez bramę suszarni. Powoli, spokojnie, stanowczo, choć z
duszą na ramieniu ze strachu. Karolek w tym czasie stał bez ruchu,
i wbijając wzrok w ślepia leżącego psa, przemawiał do niego:
— Dobry
piesek, dobry. Leż, leż, i ani się nie ruszaj… Dobry piesek,
dobry. Leży, leży, spokojnie leży…
Wilczur
leżał posłusznie i ani drgnął. Skomlał tylko cichutko. A w tym
momencie, kiedy jowiszowe rodzeństwo, przechodząc przez bramę,
było bardzo blisko niego, zaskomlał głośniej i ze strachu wcisnął
łeb między przednie łapy. I tak leżał nieborak, znów w
bezruchu, i znów skomlał tylko cichutko.
Karolkowi
żal się zrobiło psa, ale cóż miał zrobić, przecież trzeba mu
było jak najszybciej brać nogi za pas i uciekać. Zdawał sobie
sprawę, że lada moment zjawi się strażnik. I kiedy jowiszowe
rodzeństwo było już na zewnątrz, powoli zaczął się wycofywać
z bramy suszarni, powtarzając wkoło do psa: — „Dobry piesek,
kochany piesek. Nie bój się. Zostań, zostań…” — Będąc już
na zewnątrz, postanowił biec po rampie, aby z góry lepiej widzieć,
z której strony nadejdzie strażnik. Wbiegł na rampę po schodkach
i pierwsze, co rzuciło mu się w oczy, to to, że dzień się budzi.
Niebo na horyzoncie wyraźnie jaśniało czerwonawą pożogą.
Zastanowił się na moment, czy to dobry znak, czy zły. Nie znalazł
jednak odpowiedzi. Przestał się więc zastanawiać. Rozglądnął
się tylko czy nie widać gdzieś strażnika. Na szczęście nikogo
nie zobaczył. Przyśpieszył wtedy biegu i pognał za przyjaciółmi,
którzy biegli po betonowej drodze wzdłuż rampy i ciągle się za
nim oglądali. Przy końcu rampy, rozpędził się i poderwał do
wyskoku. Poleciał w powietrzu na znaczną odległość i wylądował
tuż za biegnącymi przyjaciółmi. Ledwie zdążył ich dopaść, a
usłyszał krzyk strażnika:
— Stój,
bo strzelam!
Karolek
bez namysłu rzucił się wtedy na TeRkę i powalił na ziemię,
zasłaniając ją swoim ciałem.
JuPi i
TeR zatrzymali się natychmiast, i patrząc na Karolka z podziwem,
ściągnęli go z TeRki.
— Znikajcie,
proszę was! — krzyknął Karolek, wodząc wystraszonym wzrokiem po
twarzach przyjaciół. — Strażnik nie może was zobaczyć.
Słyszycie?! Grozi wam wielkie niebezpieczeństwo. Mnie może on nic
nie zrobi, ale wam z pewnością tak. No, zniknijcie wreszcie.
Proszę. Błagam… A sio! — wrzasnął rozpaczliwie, słysząc
krzyk strażnika po raz drugi.
— Nie
zostawimy ciebie samego. Nawet nie myśl! — huknął dudniącym
głosem JuPi. — Teraz nasza kolej… Patrzcie, tam na torach stoi
jakiś pojazd. Wskakujemy na niego i jazda. Uciekamy!
— JuPi,
przecież to stara, zardzewiała, ręczna drezyna — wycedził przez
zęby Karolek, czując nagły szczękościsk ze strachu o przyjaciół.
— No i
co z tego, że stara, zardzewiała i ręczna? Ma koła? Ma. A to
wystarczy. Biegiem! — zakomenderował JuPi, podnosząc TeRkę i
Karolka z ziemi...
cdn.
Link do opowiadania: "Niezwykłe przypadki Karolka Gradki"
(w sukcesywnie zamieszczanych — odcinkach).
(w sukcesywnie zamieszczanych — odcinkach).