Zrobiło się późno. Zapadał zmierzch. Milicja z trójką chuliganów na pokładzie odjechała już. Na podwórku Pawlaków jednak długo jeszcze było gwarno i wesoło.
Kiedy
radiowóz milicyjny odjechał w swoją stronę, wszyscy wrócili z
powrotem do stołu i długo jeszcze rozmawiali i dowcipkowali.
Okazało się, że stara Pawlakowa potrafiła doskonale opowiadać
dowcipy. I wiele też śmiesznych dowcipów opowiedziała. Najwięcej
ze swojej młodości. Michalina dokładała swoje dowcipy. Znała ich
też całą masę. Tak że wesoło było przy stole bardzo. Co chwilę
biesiadnicy buchali gromkim i niepohamowanym śmiechem. Aż
podwórkowy pies Pawlaków, nieprzywykły do takiego rodzaju
dźwięków, wyskakiwał z budy i ujadał jak na trwogę.
W końcu
nastała noc. A była piękna, ciepła, pachnąca, jasna. Gwiaździste
niebo ze wschodzącym na horyzoncie księżycem ogarniało
powracających do domu nie tylko jasnością. Ogarniało ich czymś
więcej. Jakąś cudowną magią. Jakąś niesamowitą energią,
lekkością, zwiewnością. Jakimś przejmującym na wskroś miłym
ciepłem.
Jechali
powoli. W milczeniu. Wczuwali się w otaczającą ich przyrodę
spowitą nocą. Wczuwali się w siebie, w swoje jakże przyjemne
uczucia.
Powinni
czuć się zmęczeni, śpiący, ale nie, czuli się wspaniale. Wiele
przeżyli tego dnia. Wiele smutku, wstydu, a nawet trwogi. Wiele
wysiłku, a nawet mordęgi. Lecz wszystko to, opłaciło się. Byli
bardzo zadowoleni. Dzień kończył się dla nich niezwykle
przyjemnym akcentem. A to co było dla nich najwspanialsze, to to, że
sami sobie zapracowali na te miłe uczucia. Byli tego świadomi.
Każdy z nich obiecał sobie w duchu, że słowa danego starym
Pawlakom na pożegnanie nigdy nie złamie. Zawsze będzie ich
odwiedzał i w razie potrzeby będzie im pomagał.
Babcia
Michalina zamilkła. Wstała od stołu i podeszła do okna. Mira i
Zuza wpatrywały się w nią z rozdziawionymi buziami.
—
Boże, jak ten czas szybko zleciał —
z rozrzewnieniem wyszeptała babcia po chwili i odwróciła się od
okna. — Zbyt szybko…
—
Ależ pani potrafi wspaniale opowiadać —
zachwycała się Zuza. — Moja babcia
nigdy mi nic nie opowiadała.
—
No to wiesz, Zuzka, my zawsze możemy razem
przychodzić do mojej babci to ona już to nadrobi… i za twoją
babcię. — Mira szybko zareagowała,
by przyjaciółka nie popadła, co nie daj Bóg, w jakąś
melancholię. — Prawda babciu?
Będziesz nam częściej opowiadała?
—
Będę. Jak tylko będziecie miały ochotę
słuchać. Ale musicie mnie też częściej odwiedzać.
—
Widzisz, Zuziu? Czuj się u mojej babci jak u
swojej… to znaczy… jeszcze lepiej jak u swojej… —
Mira zająknęła się, bo przypomniała sobie jaki stosunek jej
przyjaciółka ma do swojej babci.
Zuza nic
nie odpowiedziała. Ale Mira, wpatrując się w nią i z nadzieją
doszukując się w niej jakiejś pozytywnej reakcji, z radością
zauważyła, że jej oczy same się zaśmiały. I to jej wystarczyło.
Znała Zuzkę i wiedziała, że taki wyraz jej twarzy oznacza
aprobatę. Poklepała przyjaciółkę po ramieniu i uradowana
popatrzyła znów na babcię.
—
Ależ ta Michaśka miała wspaniałe wakacje.
Takie inne, a takie wspaniałe. I właśnie przez tę swoją inność,
jeszcze wspanialsze i jeszcze ciekawsze. Takie sobie niby całkiem
zwyczajne wakacje na wsi, a przez tę swoją zwyczajność, jeszcze
bardziej bajeczne. — Mira zachwycała
się prawdziwie. — Szkoda, że ja nie
mam żadnych kuzynów na wsi.
—
Jak to nie masz? Masz. Tylko ich nie znasz.
Wprawdzie są to kuzynowie z trzeciego już pokolenia. Ale są…
Ojej, telefon! Muszę odebrać — zawołała babcia i wybiegła z
kuchni do przedpokoju. —
… A witam cię córciu! A cóż ty mi tyle znowu nadawałaś?
Dziewczynki ledwie przyniosły… Co mówisz…? Nie, no cieszę się,
oczywiście, że się cieszę, ale martwi mnie to, że znów wydałaś
na mnie pieniądze… Tak, wiem… sama ciebie uczyłam, że
pieniądze nie są w życiu najważniejsze… Oj, córciu, córciu,
dziękuję za twoje dobre serce… Co mówisz o Mirze?... A nie, Mira
ciągle jest u mnie, i Zuzia też… Obiad? A nie mówiły mi nic o
obiedzie. Ale nie martw się, dałam im jeść… Że co…? Aaa,
mama jej szuka?... No dobrze, zaraz Zuzi przekażę… Jak to co tak
długo tu robią? Rozmawiamy... O czym? O wakacjach… Poczekaj,
poczekaj… a cóż ciebie ten temat wakacji tak zainteresował?...
Aha, no dobrze, milknę i zamieniam się w słuch.
Babcia
Michalina ze słuchawką w ręku zaglądnęła z przedpokoju do
kuchni i gdy zobaczyła, że dziewczynki siedzą sobie spokojnie i
rozmawiają, ucieszyła się. Wsłuchując się w konspiracyjny głos
córki wydobywający się ze słuchawki, poszła do pokoju stołowego.
Dobrze że miała telefon bezprzewodowy, bo głos córki, choć
konspiracyjny, był donośny.
Mama
Miry, dowiadując się iż w mieszkaniu na ulicy Moniuszki odbywa się
rozmowa na temat wakacji, od razu chciała ten moment wykorzystać.
Prosiła swoją matkę, aby jakimś sposobem przemówiła Mirze i
Zuzi do rozsądku i namówiła je do wyrażenia zgody na urlop w
Tunezji. — „Bo Tunezja to piękny
kraj” — mówiła —
„I spędzenie dwóch tygodni na łonie tunezyjskiej ziemi powinno
być dla nich nie byle jaką atrakcją. A te, nie wiedzieć czemu,
kręcą nosami i nie chcą jechać… Mamusiu kochana, zrób coś!
Masz na to tydzień, no, może dziesięć dni, ale nie dłużej, bo
właśnie za dziesięć dni, Jurek będzie miał ostatni już
dzwonek, by w biurze podróży opłacić te wczasy. Pamiętaj, w
tobie nadzieja”.
Babcia
Michalina wysłuchała tyrady córki, i chcąc nie chcąc, obiecała
coś zaradzić. Odłożyła słuchawkę i weszła z powrotem do
kuchni.
—
Babciu, jesteś wreszcie! —
zawołała Mira. — Domyślam się, że
to mama nadwerężała twoje ucho tak długo. Co ona chciała?
—
Masz rację, to była moja kochana Haniutka —
zaśmiała się babcia Michalina. —
Okazuje się, że wasi rodzice chcieli już za wami listy gończe
słać. Nie mogli uwierzyć, że tak długo siedzicie u mnie. A to
przecież wcale nie długo… Nie wiem o co im chodzi… Aha, Hania
prosiła żebym ci Zuziu przekazała, że twoja mama potrzebuje
ciebie i że zaraz musisz wrócić do domu.
—
Och, na pewno zapomniała coś kupić na tych
swoich wielkich zakupach z ojcem. Będę musiała teraz gnać do
sklepu i uzupełnić jej listę zakupów —
wyjęczała Zuza. — A tak tu miło u
pani, że się nawet wychodzić nie chce. I miała pani jeszcze
opowiedzieć Mirze o tych dwóch kuzynach z trzeciego pokolenia…
—
Nic straconego! —
zaśmiała się serdecznie babcia Michalina, wkładając do siatek
plastikowe talerze z pozostałymi naleśnikami dla dziewczynek do
domu. — Możemy się umówić na
inny dzień. To wam znów trochę poopowiadam.
—
I o kuzynach Miry też? —
Zuzę najwyraźniej zainteresował ten temat.
—
Też. I o czym tylko będziecie chciały.
—
To może jutro? Co Mira, jak myślisz? —
Zuza popatrzyła rozpromieniona na przyjaciółkę, ale nie czekając
na jej odpowiedź, wzrok przeniosła znów na babcię Michalinę. —
Jutro jest niedziela, i jakby to pani nie przeszkadzało, to może
jutro. Bo w poniedziałek to my z Mirą mamy dużo zajęć po
lekcjach.
—
Może być jutro —
zgodziła się babcia Michalina. —
Z tym, że rano muszę jechać do stadniny do mojego Gladiatora…
Zaraz, mam pomysł. A może miałybyście ochotę jechać tam ze mną?
—
Ojojojojoj, to już od razu jutro muszę stawiać
czoła memu osobistemu wyzwaniu?! —
Zuza zlękła się.
—
Nie, Zuziu. Nie musisz się martwić. Nikt ci nie
będzie kazał zbliżać się do konia jak sama nie będziesz miała
ochoty — uspokajała babcia Michalina.
— Myślałam, że ja się zajmę
trochę Gladiatorem, a wy będziecie za ten czas mogły sobie
pochodzić po stadninie, albo po lesie, bo przecież obok rośnie
piękny las… Albo… może pojeździłybyście sobie na wrotkach?
Ty Miruniu masz wrotki, to wiem, bo dostałaś ode mnie na ostatnią
gwiazdkę, a ty Zuziu, też masz?
—
Ma, babciu. Tylko nie chce jej się jeździć,
chociaż umie doskonale. Od kiedy dostała w prezencie na urodziny…
ten… no… — Mira się zająknęła,
bo przyszło jej na myśl, że jak wypowie to znienawidzone ostatnio
przez siebie słowo: „komputer”, to całe jej odczynianie nałogu
Zuzy straci moc i nadzieja pryśnie jak bańka mydlana. Podumała
chwileczkę, cichutko chrząknęła, i dokończyła: —
… ten ostatni prezent urodzinowy, to zapomniała o poprzednich
prezentach urodzinowych.
—
Nic z tego nie rozumiem, ale to, że ma Zuzia
wrotki, zrozumiałam. — Babcia
Michalina zachichotała jak mała dziewczynka. —
A więc w czym problem? To pojeździcie sobie. A potem ja do was
doszlusuję. Na wrotkach naturalnie…
—
Babciu, coś ty? Ty na wrotkach? —
Mira dostała aż wytrzeszczu oczu ze zdziwienia.
—
Mirusiu, bo zaraz ugryzę cię w ucho! —
Babcia Michalina udała obrażoną. — A
co ty sobie myślisz, że ja to już jestem taki stary i niemrawy
zgred? Żebyś wiedziała, ja bardzo często jeżdżę po stadninie
na wrotkach… Przyswajasz? Cha, cha, cha…! Ale macie miny,
jakbyście kijankę połknęły.
—
Nie mogę w to uwierzyć! —
Mira zawyła przeciągle, wytrzeszczając oczy jeszcze
bardziej. — Zuza, ty widzisz jaką
szaloną babcię ja mam? Niesamowite!... Babciu, nie znałam ciebie
jeszcze z tej strony.
—
To może czas najwyższy, abyś poznała —
chichrała się w najlepsze babcia Michalina. —
Wiesz, bo mój czas, czas szalonej babci, jest ograniczony. Kiedyś
przyjdzie mi spoważnieć i usiąść dostojnie w fotelu z robótką
ręczną w rękach i ciepłym pledem na kolanach. Tak że jak macie
ochotę poszaleć jutro ze mną na wrotkach, to bardzo proszę. A
potem możemy robić wszystko inne, co tylko będziecie chciały.
Rodzicom powiemy, że znikamy na cały dzień i że mają „chatę
wolną”. Na pewno nie będą mieli nic przeciwko temu. No co? Dobry
pomysł?
—
Chryste, babciu, ty jesteś więcej niż szalona!
— wrzasnęła uszczęśliwiona Mira,
bo podbudowana dodatkowo radosną miną Zuzy. —
I przez to, jeszcze bardziej kochana! Dużo, dużo bardziej!
Następnego
dnia, skoro świt, obydwie dziewczynki wyskoczyły ochoczo z łóżek
i każda we własnym mieszkaniu przygotowywała się do wyjazdu z
babcią Michaliną.
Poprzedniego
wieczoru, po powrocie od babci Michaliny miały jeszcze tyle zajęć,
że nie miały już siły spakować co trzeba. Najpierw naturalnie
dodatkowe zakupy dla mamy Zuzy, na których były razem. Potem pomoc
przy wspólnej, jak zwykle w sobotę, dwurodzinnej kolacji. A potem,
jak zawsze w takiej wspólnocie, długie rozmowy z rodzicami. Tak że
nie wiele miały czasu dla siebie. Po kolacji wpadły tylko na chwilę
do pokoju Miry (bo tym razem wspólna, sobotnia kolacja przypadła —
w kolejności —
na dom rodziny Czarneckich), omówiły tylko co powinny ze sobą
wziąć na wyjazd, i trzeba było już iść spać. Ale zanim udały
się do łóżek, obydwie na krótko zajęły się jeszcze omawianiem
swojego ogromnego zdziwienia, jakiego doznały przy kolacji. Bo
przecież kolacja była taka długa, a przy niej, z ust rodziców ani
razu nie padły słowa: „urlop w Tunezji”. Było to dla nich
zaskakujące, a nawet bardzo, bardzo dziwne i podejrzane.
Rodzice
obydwu dziewczynek byli bardzo zszokowani niezwykle wczesnym
krążeniem dziewczynek po domu i to akurat w tak leniwym dniu, jakim
jest niedziela.
I chociaż dziewczynki starały się poruszać po domu cicho,
to chyba jednak nie do końca im to wychodziło, skoro rodzice w
wielkiej konsternacji również powyłazili z łóżek. Zarówno na
parterze w mieszkaniu Zuzy, jak i na drugim piętrze w mieszkaniu
Miry. I w obu ruch się nagle zrobił jak na Marszałkowskiej.
Dziewczynki
w pośpiechu zbierały swoje rzeczy potrzebne na wyjazd.
Niejednokrotnie musiały za niektórymi rzeczami szukać, bo
okazywało się, że te rzeczy, które akurat według ich mniemania
będą im potrzebne, dostały nóg i wywędrowały dokądś z miejsc
im przynależnych.
Mira
szukała za lotkami do badmintona, bo pomyślała, że im więcej
sportu Zuźce zaaplikuje, tym lepiej. A tu lotki jakby wcięło i
nigdzie nie mogła ich znaleźć. Biegała więc po mieszkaniu i
przekopywała każdy zakamarek. Rodzice biegali za nią i też
szukali. Czasami biegali w różnych kierunkach, po wszystkich
pokojach i spotykali się z bezradnymi minami w przedpokoju.
Bieganinie nie było końca.
Natomiast
u Zuźki w mieszkaniu szukano za jej drugim tenisówkiem, bo gdzieś
się schował. I za krótkimi spodenkami, tymi czerwonymi, bo akurat
te Zuza zamierzała zabrać ze sobą. Żadne inne. Chociaż ich miała
kilka równie dobrych. Szukano również za ochraniaczami do jazdy na
wrotkach. Dobrze że Zuzy mieszkanie znajduje się na parterze, bo w
nim to już był tumult niesamowity.
Po jakimś
czasie udało się wreszcie przy pomocy mam wszystko odnaleźć i
spakować. (Ojcowie też pomagali, ale najwięcej w bieganiu).
Dziewczynki gotowe już i radosne spoglądały przez okno na ulicę.
A były tak podniecone swoją wycieczką za miasto, że nawet nie
przyszło im na myśl, by spożyć coś w rodzaju śniadania. Mama
Miry już poprzedniego dnia wieczorem przygotowała kanapki i owoce.
Spakowała je do plastikowego pojemnika i włożyła do plecaka Miry.
Jedną zaś kanapkę wciskała jej do ręki by ta choć coś trochę
przed wyjściem z domu przegryzła. Ale nie było mowy, żeby Mira
dała się namówić. Wymawiała się zbyt wczesną porą na
jedzenie. Zgodziła się tylko na miseczkę płatków z kukurydzy z
mlekiem. I z tą miseczką w jednej ręce i z łyżką w drugiej
stała przy oknie i powoli jadła.
Zuza zaś
nie dała się zupełnie na nic do jedzenia namówić. Kiedy jej mama
w pośpiechu przygotowywała jej prowiant na wycieczkę, ona stała
ze szklanką herbaty przy oknie i obserwowała przez szybę leniwie
budzący się dzień.
—
Zuziu, proszę cię zjedz chociaż tost z dżemem
— nalegała mama.
—
Mamuś, nie przełknę. No co żeś się uparła?
Nie chcę, żebyś się denerwowała, ale ja naprawdę nie jestem
głodna. Nie trzeba było wychodzić z łóżka. Mogłaś sobie
spokojnie dalej spać w objęciach tatulka, a ja bym sobie sama
wszystko przygotowała. No po co wstawałaś? Teraz się tylko
złościsz na mnie.
—
Nie złoszczę się, tylko martwię.
—
No to już się nie martw, tylko postaw mój
plecak przed drzwiami i wskakuj z powrotem do łóżka, tak jak to
zrobił tatuś… Oooo, słyszysz? Mira już pedałuje po schodach…
A gdzie pani Michalina? Aaa, jest! Wjeżdża białe Polo. No jasne,
Czarneccy mieszkają na wyżynach, to i widok na miasto mają lepszy
i widzą wszystko szybciej… Pędzę, mamuś, cmoknij ode mnie
tatka, no i przyjemnego dnia życzę. —
Zuza złapała za plecak i worek z wrotkami, pocałowała mamę w
policzek, i zamaszyście zamykając za sobą drzwi, zawyła: —
„Córki nie ma, chata wolna… Oj, będzie bal!”.
—
A ty co za koncert dajesz z samego rana? —
spytała Mira, zbiegając ze schodów, i zatrzymując się tuż pod
drzwiami rodziny Bardeckich.
—
A tam zaraz koncert. Odśpiewałam tylko mamie
pewną zawoalowaną sugestię na pożegnanie. Niech się starzy
nacieszą swoją wolnością. Nie często im się to zdarza. A niech
mają!
Dziewczynki
w wyśmienitych nastrojach wybiegły z domu i popędziły do
samochodu babci Michaliny.
—
Witam was, dziewczynki! —
zawołała babcia Michalina, stając przy otwartym bagażniku swojego
Polo. — Wkładajcie swoje rzeczy…
Ho, ho, ho, widzę, że sportowy dzień będziemy dzisiaj miały. Są
wrotki, są rakiety do badmintona, są stroje sportowe i nastroje
również. Iście sportowo-nastrojowa niedziela nas czeka. Cieszę
się. Bo sport to zdrowie! Emerytowana nauczycielka wychowania
fizycznego wam to mówi… No to jazda!
Po
półgodzinnej jeździe sportowa drużyna wysypywała się już z
samochodu zaparkowanego przez kapitana drużyny na parkingu przy
stadninie.
Był
jeszcze wczesny ranek. Cisza dookoła. W niedzielę o tej porze
zawsze tu było jeszcze bardzo spokojnie. Słychać było tylko
poszczekiwania psów i rżenie koni.
Na te
odgłosy Zuzę trochę potrzepało, ale wzięła się w garść i nie
pokazała żadnych lęków przed pozostałymi członkami niedzielnej
drużyny. Starała się trzymać fason. Ale gdy Mira i babcia
Michalina na nią nie patrzyły, niepewnym wzrokiem zerkała po
zabudowaniach stadniny.
Piękny
słoneczny poranek i wspaniały zapach natury zdziałał cuda.
Dziewczynkom przyszła nagle ochota pójść do lasu, by pooddychać
leśnym powietrzem i posłuchać śpiewu ptaków.
Babci
Michalinie spodobał się ich pomysł. Pokazała im którędy powinny
pójść, aby się nie zgubić i sama z uradowanym sercem pobiegła
do swojego ukochanego Gladiatora.
Dziewczynki
wędrowały po lesie, rozkoszując się jego świeżością i
zielenią. Była to dla nich niesamowita nowość. Nigdy do tej pory
nie miały okazji tak wcześnie być w lesie i napawać się jego
pięknem i dostojeństwem. Uradowane więc chodziły po ścieżynkach
leśnych i nozdrzami głośno wciągały jego zapach. Wsłuchiwały
się w jego odgłosy. Wsłuchiwały się w świergotanie ptactwa
leśnego i zabawiały się jednocześnie w zgadywanie: jaki to ptak.
A spierały się przy tym co rusz. Ale na wesoło. Wyszło na jaw, że
na temat leśnych ptaków obie niewiele wiedzą.
—
Zuza, co ty gadasz, to na pewno sikorka, a nie
żadna tam pliszka. Albo nie, to może być strzyżyk… a może to
pustułka?
—
A co ty za herezje opowiadasz? Pustułka…
jeszcze czego. Pusto to ty masz w głowie. Jak to nie jest sikorka,
to z pewnością musi to być dzierlatka…
—
Cha, cha, cha…! Dzierlatki to przecież my,
zapomniałaś? Ojciec mój nas tak zawsze nazywa.
—
Ale to przede wszystkim nazwa ptaków, a twój
tato zapożyczył sobie od nich nazwę. I nazywa nas ich imieniem
dlatego, że my mamy tak jak i te ptaszki czuby na głowach, to
znaczy my mamy końskie ogony, ale twój tato uważa, że my mamy
czuby.
—
Ale z nas czubki! My nic nie wiemy… Ciii,
słyszysz ten śpiew? To na pewno słowik. Jestem stuprocentowo
pewna, bo tylko słowiki potrafią tak ślicznie śpiewać.
—
Aha, uważaj bo ci uwierzę. Ptasia znawczyni się
znalazła. Nie zgrywaj się, że się znasz na ptakach lepiej niż
ja. I nie popisuj się przede mną, bo mnie się wydaje, że my obie
jesteśmy do kitu. Wymieniamy tylko znane nam nazwy ptaków… i
tyle. I nawet nie wiemy, czy te ptaki, to są w ogóle leśne ptaki.
Może to są całkiem inne ptaki…
—
No a jakie mogą być, jak nie leśne?
—
Czy ja wiem? Może… jakieś bagienne, albo
wodne. A może górskie, albo na przykład miejskie, jak te nasze
gołębie.
—
Miejskie to my jesteśmy.
—
Dobrze, że nie niebieskie… Cicho! Zamknij
dziób dzierlatko miejska i nie zakłócaj tego wspaniałego śpiewu…
Słyszysz? Ku-ku, ku-ku, ku-ku…! Kukułka, głowę dam!
—
Też mi tam… to żadna trudność zgadnąć.
Kukułka sama to mówi, że jest kukułką, żeby jej nie pomylić na
przykład… z puchaczem.
—
O rany! Puchacz to sowa i teraz jej na pewno nie
usłyszysz, gdyż śpi. Bo to chyba pamiętasz z lekcji przyrody, że
sowa jest ptakiem nocnym, co?
—
To niby wiem… Kurczę pieczone, ale z nas
tłuki, ze wszystkich ptasich śpiewów nasze uszy poprawnie
wyselekcjonowały tylko kukułczy śpiew. Dużo, nie?
—
Tak, przyznaję moja droga, nasza wiedza jest
uboga. Skończmy pleść już dyrdymały, bo z nas pęka lasek cały.
Cokolwiek byśmy na temat ptaków nie gadały, to to, i tak nie
przyniesie nam żadnej chwały…
—
Wow, ale masz rymowaną rację!
—
I w ogóle i w szczególe mam rację. Nie ma
wyjścia trzeba nam zaglądnąć do Internetu i zapoznać się z
leśnymi ptaszętami i z ich kwileniem. Bo to wstyd i hańba, że
jesteśmy takie ciemne jak tabaka w rogu.
—
Co racja, to racja —
przyznała Mira po chwili zadumy.
Mira
musiała chwilę pomyśleć, bo przecież tak wspaniały i wzniosły
zarazem temat ptaków, zszedł nagle za przyczyną Zuzy na śliski
grunt komputera. Zuza była według Miry mniemania mistrzynią w
bajtlowaniu. Dlatego nic dziwnego, że po głowie Miry w tempie iście
komputerowym przeleciała niepokojąca bardzo myśl. Czy aby to nie
był ze strony Zuzki jakiś sygnał, że zatęskniła już za tą
złodziejską maszyną, kradnącą tyle drogocennego czasu. Ale gdy
się głębiej zastanowiła, doszła do wniosku, że w dzisiejszych
czasach tak całkiem bez komputera, to chyba się nie da już żyć.
Że czasami ta maszyna to nawet się przydaje. Zwłaszcza dla
poszerzenia horyzontów wiedzy i światopoglądu. Musiała więc
przyznać przyjaciółce rację, że w tak konkretnym przypadku warto
jest zaglądnąć w to okno na świat i na wiedzę. Ale co będzie,
jak Zuzkę przy okazji poznawania ptasiego świata i ptasich treli,
znów dopadnie nałóg cybernetyczny i z kretesem wsiąknie w
komputer? Wtedy z pewnością nie da się od niego oderwać. I znów
będzie ją zmuszała do tych przeklętych gier. Brrr… na tę myśl
Mira dostała aż trzęsionki. —
„Trudno” —
pomyślała jeszcze. —
„A kto powiedział, że będę miała łatwe zadanie ze sprawą pod
kryptonimem Zuza-komp? Ja się będę męczyła po to, by ona też
się męczyła. Będziemy męczyły się więc razem i… aż do
skutku. Kiedy komputer stanie się dla niej rzeczą tylko przydatną,
ale nie zniewalającą”.
—
No pewnie, że racja —
prychnęła Zuza. — Ale dlaczego przy
przyznawaniu mi tej racji robisz taką przygłupawą minę?
—
Wiesz co, Zuzka?! Ja mam przygłupawą minę?
Wcale nie. Dumam tylko nad tym, że fajnie by było naszą
wychowawczynię namówić na klasową wycieczkę do lasu. Wiesz, bo
myślę, że kiedy ona już nas przepyta i odpyta i zamknie wreszcie
drugie półrocze ocenami, to chyba powinna się zgodzić wyruszyć z
klasą na łono natury. W końcu coś nam się należy na koniec roku
szkolnego za tę całoroczną harówę, co nie?... No i wiesz, my
mądralińskie dzierlatki, wcześniej sobie ściągniemy z Internetu
wszystkie ptaszki zamieszkujące nasze tereny i zapoznamy się z ich
ćwierkoleniem. No i damy czadu swoim popisem przed klasą, aż im
gały wylezą na wierzch z podziwu. Co, dobry pomysł, nie?
—
Pomysł jak pomysł, ale czy aż taki dobry?
Latać po lesie z całą hałastrą klasową? Toż oni zakłócą
wszystkie ptaszki.
—
Nie, to nasza już w tym będzie głowa, by
przygotować grunt i zamknąć im w odpowiednim momencie jadaczki.
—
Dobra. Niech będzie. To poserfujemy sobie trochę
po Internecie… No co się tak na mnie patrzysz z przerażeniem?
Chyba o to ci chodziło, nie?
—
O to, o to… i tylko o to! —
Mira po krótkiej zadumie zapewniła przyjaciółkę i postanowiła
nie martwić się na zapas.
W tym
momencie Mirze musiało to wystarczyć, iż Zuza nic innego nie
powiedziała, a tylko mówiła o serfowaniu po Internecie w celach
naukowych. Mówiła, bo co myślała, to i tak Mira nie mogła
wiedzieć. — „Ale może nie będzie
aż tak źle” — pomyślała i
uspokojona już podreptała za Zuzą po wąskiej ścieżynce leśnej.
Dziewczynkom
tak bardzo podobało się w lesie, że nie bardzo chciało im się z
lasu wychodzić. Ale z czasem poczuły silne ssanie w żołądku i
usłyszały głośne burczenie w brzuchu. Nie zjadły przecież
śniadania. A taka wędrówka po lesie szybko przypomina o czymś
takim jak głód. Z głodu więc, postanowiły powoli wracać.
Prowiant przecież został w plecakach, a plecaki leżały sobie
spokojnie w bagażniku Polo.
Wychodziły
już z lasu, kiedy Zuza, zwana czasami przez Mirę „Sokole Oko”,
wypatrzyła na jego skraju kępki dorodnych czerwonych poziomek.
Rzuciły się na nie jak wygłodniała sfora wilków i garściami
zaczęły zbierać pierwsze tego roku poziomki.
—
Zuzka, ty to masz oko. Ja to bym przelazła po
poziomkach i bym ich nie zauważyła…Widzisz, co to znaczy natura?
Nie dość, że przyjemnie spędza się z nią czas, to jeszcze
zgłodniałych nakarmi… Nie mogę tego pojąć, jak mogłyśmy do
tej pory gnuśnieć tylko w czterech ścianach i żadnej z nas nawet
na myśl nie przyszło, by wyjechać za miasto na tak cudowne i
przyjazne łono natury.
—
To taka miejska choroba. Dopada większość
mieszczuchów. A już na pewno większość naszych rówieśników.
Nas też — powiedziała Zuza z buzią
pełną poziomek. — No bo czy
słyszałaś kiedyś, aby ktoś z naszej klasy opowiadał, że
uwielbia wyjazdy za miasto i już nieraz biegał po lesie skoro świt?
Nie… A widzisz?
—
Dobrze powiedziałaś. To jest choroba. Aż
choroba i… tylko choroba… Aż choroba: bo człowiek, żyjąc w
mieście w blokowiskach wśród betonu i smogu ulicznego, cierpi.
Choć często nie zdaje sobie nawet z tego sprawy. I tylko choroba:
bo z większości chorób można wyjść. Ważne by znaleźć
odpowiednie lekarstwo i chcieć się z niej wyleczyć. No i przede
wszystkim trzeba wierzyć, że lekarstwo pomoże pozbyć się
choróbska. Bo tylko wiara czyni cuda. Bez wiary, to lepiej się
nawet nie brać za leczenie, gdyż efektów się nie uświadczy. A w
przypadku tej naszej miejskiej choroby, najlepszym lekarstwem jest
częsty kontakt z naturą. A więc, jeśli natura ma być lekarstwem,
to wiadomo, nie ma innego wyjścia, tylko trzeba ruszyć te swoje
cztery litery i wybyć za miasto. Tak jak my to dzisiaj zrobiłyśmy…
Kochana babcia Michalina, to dzięki niej dochodzimy do takich
mądrych wniosków. Szkoda, że tak późno! Ale, że lepiej późno
niż wcale, to cieszmy się iż udało nam się to jeszcze w porę
zrozumieć. No i będziemy się teraz starały zmieniać nasze
dotychczasowe życie… A więc jak, ptaszyno moja kochana, zgadzasz
się ze mną?
—
Wow, ale mi wykład strzeliłaś! —
Zuza zachichotała komicznie i włożyła do buzi następną
porcyjkę zerwanych poziomek. — Jak ta
pozamiejska natura będzie nas tak hojnie obdarzać, to czemu nie…
Można by było się nawet zgodzić z tobą, mój ty ptasi móżdżku…
—
Ja ci zaraz dam ptasi…! —
zakwiliła pociesznie uszczęśliwiona Mira, gdyż wyczuła, że łono
natury zaczyna się przyjaciółce coraz bardziej podobać. —
Ja tu wysilam swoje szare komórki, by ci temat mądrze wyłuskać,
nieomalże naukowo, a ty mnie tak nisko cenisz?
—
Jak to nisko? Wysoko. Przecież ptaki wysoko
latają.
—
Wysoko latają, ale móżdżki malutkie mają.
—
Ale ty to jesteś taki szczególny ptak. Jesteś
niczym feniks. Symbol odradzającej się duszy i regeneracji ciała…
i jeszcze tam czegoś, ale zapomniałam czego. Wyleciało mi z głowy
co historyca na lekcji historii wkładała nam do naszych zakutych
pał…
—
Zmartwychwstania i odmładzania się w
oczyszczającym ogniu — dodała
zadowolona Mira.
—
No, no, no, popatrz tylko, jak ta natura działa
na nas wzniośle.
—
Że od tej wzniosłości zaraz się aż w
powietrze uniesiemy. Niczym dwie turkaweczki. Miejskie turkaweczki.
—
A z pustymi żołądkami to nam łatwo pójdzie —
zarechotała Zuza, rozchylając krzaczki
poziomek w poszukiwaniu chociażby jeszcze jednej jedynej
poziomeczki. I gdy już nie znalazła, dodała: —
A właśnie, jeśli mowa o pustych żołądkach, to muszę
powiedzieć, że ta nasza natura połaskotała mi tylko ścianki
żołądka tym swoim darem. Bo teraz to dopiero jestem głodna.
Zarządzam więc powrót do cywilizacji. A konkretnie do bagażnika
samochodu babci Michaliny...