Babcia Michalina nagle zamilkła. Zatrzymała się obok ogromnej sosny i plecami oparła się o jej pień. Zamyśliła się. Stała tak zamyślona i patrzyła gdzieś w przestrzeń leśną.
Mira i
Zuza również się zatrzymały i stanęły oszołomione obok babci.
Szeroko otwartymi z przerażenia oczami wpatrywały się w jej
zamyśloną twarz i przez moment nie mogły wydusić z siebie żadnego
słowa. Wreszcie Mira pierwsza odzyskała rezon, i prawie krzycząc,
spytała:
—
Baciu, na miłość boską, co to było? Dlaczego
milczysz? Błagam, mów co to było.
—
Wybaczcie dziewczynki, że tak nagle zamilkłam,
ale mnie samej po latach ta historia wydaje się niesamowita. Nigdy
przedtem, ani też potem, nie słyszałam by komuś podobna historia
się przytrafiła… Cha… cha… cha! Ale tak jak wam już mówiłam,
Michaśce zawsze przytrafiały się tylko same niesamowite historie…
Ojej, przepraszam was, moje drogie, że zmienię temat, ale
chciałabym wam coś pokazać… O, tam… na polanie, widzicie?
Córka Aleksandra Wielkiego galopuje na Bucefale. Prawda, że pięknie
razem wyglądają?
—
Wielkie nieba! —
zawołała Zuza i pełna podziwu pobiegła bliżej polany, by lepiej
widzieć to wspaniałe zjawisko.
Środkiem
polany galopował ogromny siwy koń, unoszący na swym grzbiecie
zgrabną amazonkę. Jego rozwiana siwa grzywa współgrała z
rozwianymi, długimi blond włosami amazonki. Pędząc razem jak
szaleni przez polanę, stanowili jak gdyby jedną wtopioną w siebie
całość. Piękną i zwiewną. Widok był porywający. Jak z bajki.
—
To jest to, co uwielbiam najbardziej —
wyszeptała babcia Michalina. — Ten
cudowny, ten zjawiskowo piękny widok. Widok galopującego konia.
—
No co Zuza, jakie odniosłaś wrażenie? —
Mira spytała przyjaciółkę, kiedy ta wróciła z powrotem.
—
Nie mogę sobie darować tej mojej głupoty —
burknęła Zuza, ale bardziej do siebie niż do Miry. Wnet się
jednak rozpromieniła i zaraz dodała: —
Taki widok, to jest coś tak wspaniałego… tak wspaniałego, że
każdy, kto przeżywa jakieś rozterki życiowe, powinien taki
właśnie obrazek przywołać sobie w pamięci. Poprawa samopoczucia
murowana… I pomyśleć, ile straciłam, dobrowolnie unikając
jakiegokolwiek kontaktu z tym cudownym, najcudowniejszym zwierzęciem.
Na głupotę nie ma rady. Trzeba z nią żyć.
—
Nie mów tak Zuziu. —
Babcia Michalina uśmiechnęła się ciepło. —
Tak już w życiu jest, że człowiek uczy się…
—
Na własnych błędach. —
Zuza weszła babci w słowo.
—
To też. Ale w twoim przypadku to nie był błąd.
To był lęk. A to jest zupełnie co innego. Diametralnie innego.
Człowiek walczy przez całe życie z własnymi lękami. I je
pokonuje, albo i nie. Bo jednak nie wszystkim udaje się je pokonać.
Tobie się udało. I to w tak młodym wieku. Tak że wiesz, wszystko
jest przed tobą i wszystko do nadrobienia. Jestem pewna, że twój
lęk do koni przerodzi się teraz w miłość do nich… Ooo, widzę
po twojej twarzy, że już tak jest. Warto więc było lękać się
koni, bo w twoim przypadku lęk zaowocował uczuciem do nich. A
uczucie poprzedzone lękiem jest zawsze głębsze i wartościowsze.
Dumna jestem z ciebie, Zuziu. I więcej nie pozwolę na taką twoją
niesłuszną samokrytykę. Słyszysz?! No… i zapamiętaj sobie!
—
Tak jest, pani Michalino! —
zameldowała Zuza z miną najszczęśliwszego człowieka.
—
Meldunek przyjęty! —
zaśmiała się babcia i popatrzyła na dwie radosne twarzyczki. —
No a teraz, musimy się zastanowić, co robimy dalej. Do wieczora
mamy jeszcze trochę czasu… Poczekajcie, przyszedł mi teraz pewien
pomysł do głowy. Wiecie co zrobimy? Pójdziemy pożegnać się z
Gladiatorem i potem pojedziemy sobie do karczmy na pyszne placki
ziemniaczane w sosie grzybowym. Mówię wam, pychota. Karczma jest
przy drodze. Możemy sobie jeszcze tam posiedzieć i spokojnie
porozmawiać. Nie mamy chyba potrzeby śpieszyć się do domu. Niech
wasi rodzice mają czas dla siebie… Chyba że wam się już ze mną
nudzi?
—
No coś ty, babciu! —
Mira zareagowała natychmiast. — W
życiu nam się nie będzie z tobą nudzić. To dla nas
najpiękniejsze chwile… Prawda, Zuza?
—
A to na pewno. Pani Michalino, proszę nam
wierzyć.
—
Cieszę się bardzo. Szczerze się cieszę. —
Babcia Michalina przytuliła do siebie obie dziewczynki jednocześnie.
Maszerując
raźnym krokiem przez las, w kierunku stadniny, babcia opowiadała
dziewczynkom o koniach. Temat koni wyparł chwilowo temat Michaśki,
gdyż w tym momencie wydał się wszystkim trzem — pięknym ponad
wszystko. Tak pięknym, jak piękny był widok Bucefała galopującego
po zielonej polanie.
Kiedy
dotarły do stadniny, najpierw poszły pożegnać się z Gladiatorem,
a potem popatrzeć z bliska na Bucefała. Zuza była tym wspaniałym
koniem tak bardzo zafascynowana, że nie chciała od niego odejść.
A gdy Bucefał, wyczuwając zapewne jej fascynację sobą, co rusz
wystawiał swój piękny łeb do pogłaskania, to Zuza aż piała z
zachwytu.
Mira
musiała Zuzę na siłę odrywać od boksu Bucefała. Ale to
odrywanie Zuzy sprawiało jej ogromną radość. Wszak oznaczało, że
sprawa pod kryptonimem „Zuza-komp” nabrała już aż tak
widocznych rumieńców. Bo czego jak czego, ale tego że Zuza
nareszcie załapała nowego bakcyla Mira była już prawie
stuprocentowo pewna. A jaki to bakcyl? Nie trudno zgadnąć. Nowy
bakcyl Zuzy był ogromny, i to tak ogromny, jak ogromny jest koń. A
to dowodzi niezbicie, że Zuza odklei się w końcu od komputera.
Mira tryumfowała.
Słońce
chyliło się już ku zachodowi, kiedy babcia Michalina zajechała
swoim Polo na parking Karczmy Zagłoby.
Mira i
Zuza były zachwycone pięknym staropolskim wystrojem karczmy oraz
miłą obsługą ubraną w takim samym —
staropolskim stylu. Wodziły oczami po ścianach i podziwiały
wiszące na nich wspaniałe obrazy i części zbroi rycerskich,
tudzież szable, rapiery, tarcze, toporki. Zachwycały się również
stołami i ławami, gdyż wszystkie były pięknie rzeźbione i
znakomicie wkomponowane w wystrój lokalu. Wszystko to razem
prawdziwie obrazowało staropolski styl.
—
Czuję się tak, jak gdybym była co najmniej
statystką na planie do filmu „Pan Wołodyjowski” —
zachwycała się Zuza. — Wspaniałe
miejsce. Nigdy tu nie byłam. Musimy pokazać rodzicom tę karczmę.
Z pewnością również będą zachwyceni.
—
Jasne że będą. —
Mira poparła zamysł Zuzy. —
Naciągniemy ich tu na obiad na następną sobotę. Po co pichcić w
domu, kiedy tu jest tak wspaniałe jadło staropolskie. A jaka
atmosfera? Przynajmniej raz w miesiącu powinniśmy tutaj
przyjeżdżać… No nie, babciu?
—
Dobry pomysł. Pochwalam. Lepiej czasami wydać
pieniądze, a zaoszczędzić czas i zyskać na zdrowiu. Bo taka
atmosfera jaka tu panuje bardzo rozluźnia i pobudza wszystkie
zmysły. A to przecież wspaniale działa na zdrowie. Ale my możemy
tu częściej wpadać. Jak tylko będziecie miały ochotę.
—
Kochana jesteś, babciu —
zakwiliła radośnie Mira. — Z
pewnością ochotę będziemy miały… Nie, Zuzka?
—
Ma się rozumieć. Bo zamierzam być częstym
gościem w posiadłości Aleksandra Wielkiego. I często odwiedzać
cały jego żywy inwentarz. Jestem zauroczona tym miejscem i panującą
w nim atmosferą. To miejsce będzie mnie teraz jak magnes
przyciągało. A Karczma Zagłoby od dziś będzie dla mnie
uwieńczeniem dnia spędzonego w Stadninie Bucefała… Dziękuję,
pani Michalino! Dziękuję, Mira!
—
Ja chyba zaraz zakwitnę… Zuza, skończ ty
wreszcie ciągle nam dziękować. Przecież my też mamy wielką
przyjemność z tego, że jesteśmy tu razem… Przyswajasz?! No! A
jak jeszcze raz coś cię podkusi, żeby zacząć nam dziękować nie
wiadomo za co, to cię chyba już ugryzę. Tak że uważaj sobie! —
Mira jednym tchem wyrzuciła z siebie swoją uwagę pod adresem
przyjaciółki. Ale zrobiła to na wesoło, z szerokim uśmiechem na
twarzy. Po czym przeniosła swój wzrok na babcię i głosem
dudniącym jak ze studni, rzekła: —
Ale teraz, moje drogie, niech nasza trójca MZM oczami wyobraźni
wsiądzie do wehikułu czasu i uda się w podróż do przeszłości.
Z karczmy waćpana Zagłoby wprost do Pilcza, gdzie waćpanna
Michaśka na własne oczy ujrzała zieloną kulę… No, babciu M,
opowiedz nam, co to za kula w końcu była. Może to jakiś balon
meteorologiczny?
—
Nie, wnuczko M, to nie był żaden balon.
—
O rany! Chyba nie chcesz powiedzieć, że to…
że ta zielona kula, to… UFO?
—
Nie, nie chcę powiedzieć —
zaśmiała się babcia. — Chociaż to
też było nie mniej niesamowite zjawisko. Nie uwierzycie, to był
piorun… piorun kulisty.
—
Matko jedyna, a cóż to takiego, ten piorun
kulisty? — Zuza wytrzeszczyła oczy ze
zdziwienia.
— To bardzo niezwykły piorun. Jest
prawdziwym fenomenem wśród wyładowań atmosferycznych. Wtedy jako
trzynastoletnia Michaśka nie miałam zielonego pojęcia o czymś
takim. Dlatego wystraszyłam się okropnie. Lecz wówczas nie tylko
strach mną powodował. Doznałam jeszcze poparzenia twarzy. Na
szczęście nie było ono aż tak groźne, ale i tak wylądowałam w
szpitalu. Wujostwo natychmiast wezwało karetkę pogotowia i po
godzinie znalazłam się już pod opieką lekarzy. Ciocia Marynia
była tak przerażona i tak bardzo bała się o mnie, że nie mówiąc
mi nawet o niczym, zatelefonowała do moich rodziców i ściągnęła
ich natychmiast do Pilcza. Rodzice na początku chcieli mnie zabrać
wprost ze szpitala do domu. Ale ja się nie dałam. Do końca wakacji
pozostało jeszcze ponad trzy tygodnie. To jakże to tak? Z powodu
głupiego kulistego pioruna miałam darować aż tyle dni wakacji w
Pilczu? To było dla mnie wręcz nie do pomyślenia. Błagałam
rodziców, żeby mnie zostawili. Przekonywałam, że nic mi nie jest,
że nawet lekarze mówili, iż miałam dużo szczęścia, gdyż ten
nieszczęsny piorun nie zrobił mi większej krzywdy. Błagałam i
skomlałam. Skomlałam i błagałam. Aż w końcu ubłagałam.
Rodzice się zgodzili. Ale najpierw chcieli zaciągnąć porady
lekarza. Pamiętam jak z sercem na ramieniu czekałam na nich pod
drzwiami gabinetu lekarskiego. I kiedy oni wyszli uśmiechnięci wraz
z lekarzem na korytarz, myślałam, że pęknę ze szczęścia. Bo to
oznaczało, że mogłam zostać do końca wakacji. Ależ byłam
szczęśliwa! Rodzice zaś, na to konto, że już przyjechali do
Pilcza, zostali u wujostwa przez cały tydzień. Natomiast ja
musiałam pozostać jeszcze w szpitalu. Wprawdzie twarz przestawała
już piec i czułam się naprawdę dobrze, ale lekarze kazali mi
jeszcze przez trzy dni pozostać na obserwacji. Nie byłam jednak zła
z tego powodu. Z prostej przyczyny. Za ścianą mojej sali leżał
Emil. Całe dnie spędzaliśmy więc razem. Byłam wreszcie spokojna
i pozbyłam się wyrzutów sumienia z Emilem związanych. Ponieważ
Emil, zaraz na początku mnie uspokoił, i to sam od siebie.
Powiedział, że nie mam prawa siebie obwiniać, bo też i nie mam za
co, gdyż tylko mu wielką przyjemność sprawiłam swoją troskliwą
opieką tam nad brzegiem rzeki. A teraz to on jest nawet szczęśliwy,
że… jak to się on wyraził?... aha, że może być tu w szpitalu
razem ze mną i wreszcie mieć mnie tylko dla siebie. Czego więcej
można było więc chcieć? Spokój ducha był. Cierpień fizycznych
tyle co kot napłakał. Opieka i obsługa wspaniała. Rozrywek całe
multum. Było nam tam więc tak dobrze, iż to, że był to szpital,
nawet nam zbytnio nie przeszkadzało. Tym bardziej, że nas wszyscy
codziennie odwiedzali i byli dla nas bardzo mili. O wiele bardziej
niż w normalnych warunkach. A już zwłaszcza Robek i Kamil. Dlatego
kiedy Emil miał wyjść już do domu, o jeden dzień szybciej niż
ja, zaczął wręcz symulować zawroty głowy, byleby tylko móc ze
mną pozostać. No i udało się. Po trzech dniach wyszliśmy ze
szpitala razem.
—
No a Przemek? Też was odwiedzał w szpitalu? —
spytała Mira.
—
A tak, tak… odwiedzał! —
Babcia zachichotała pociesznie.
—
To na pewno natrząsał się z Michała, że
wyszło na jego, bo Michałowi i tak udało się za darmo znaleźć w
szpitalu.
—
Ha, i to jeszcze jak! Mówił: „Michał ja
zawsze podejrzewałam ciebie o konszachty z samym diabłem, a teraz
jestem tego wręcz pewien. Jak tego też, że specjalnie ściągnąłeś
na siebie tę piłeczkę piorunową. Ale na drugi raz musisz bardziej
uważać i nie myśleć tylko o sobie, bo przez tę twoją piekielną
kombinację mało naszego listonosza życia nie pozbawiłeś”… Bo
jak się okazało, w czasie tej potwornej burzy w domu mojego
wujostwa schronił się miejscowy listonosz. Siedział wraz z
rodzinką Maryszczaków w kuchni i czekał aż burza minie, by móc
kontynuować swoją pracę. Ciocia paliła gromnicę w oknie a
listonosz rozmawiał z wujkiem. Przemek i Robek (w piżamach jeszcze)
siedzieli naprzeciw rozmawiających i przysłuchiwali się im. I
wtedy, kiedy uderzył najpotężniejszy piorun, stała się rzecz
dziwna. Piorun uderzył wprawdzie w wysoką topolę rosnącą tuż
przy domu, ale jego siła była tak ogromna, że najprawdopodobniej
cały dom poraził. No bo jak wytłumaczyć fakt, że siedzący przy
ścianie listonosz dostał w głowę iskrzącym się głośnikiem,
który do tej pory normalnie wisiał nad jego głową. Głośnik,
odbijając się od głowy listonosza, przyozdobił mu ją pokaźnym
guzem, i iskrząc niczym fajerwerk, upadł na podłogę, gdzie
spłonął w końcu doszczętnie. Listonosz był bliski zawału
serca, tak był wystraszony. I gdyby nie mój wrzask z góry, to z
pewnością wujostwo musiałoby do niego karetkę pogotowia wzywać.
A tak, listonosz musiał się jakoś sam pozbierać do kupy, gdyż
wujostwo natychmiast się mną zajęło, a nie nim. Ale gdy karetka
pogotowia przyjechała, to lekarz również i listonosza zbadał. I
szczęściem w nieszczęściu, oprócz ciężkiego przestraszenia i
potężnego guza na głowie nic więcej u niego nie stwierdził. Tak
że po burzy listonosz całkiem normalnie poszedł do pracy. Dla
Przemka jednak, od tamtych wakacji zostałam Michałem z piekła
rodem. Ciągle się ze mnie nabijał i grzmiał: „Michał, to czort
z piekła rodem, który diabelskie sztuczki zrobił swym zawodem. Z
ludźmi niewiele rozmawia tylko piorunami się stale zabawia”…
Mało tego napisał nawet dowcipny wierszyk na mój temat i przywiózł
mi go do szpitala. Do dziś mam go w domu. Poczekajcie, jak to było?
Nie wiem czy uda mi się go dokładnie powtórzyć, ale spróbuję:
Był sobie
raz smarkaty Michał,
który
piorunami beztrosko kichał.
Razu
pewnego, kichając przy oknie,
swoją twarzyczkę poparzył okropnie.
Michał to
zrobił jednak z rozmysłem...
Wylądować
w szpitalu było jego zamysłem.
Tam kumpel
Emil na niego czekał,
a on chciał być przy nim, toteż nie zwlekał.
Tym razem jednak zdrowo przesadził,
bo o listonosza piorunem zawadził.
Listonosz
głośnikiem padł porażony
i legł na
podłodze do cna przerażony.
Michał z
Emilem w szpitalnej rozkoszy…
A zgroza się na wsi coraz bardziej panoszy.
Listonosz
rozniósł wraz z pocztą wiadomość,
że u
Maryszczaków był taki jegomość,
co się nazywał Michaśka Michał,
i który po
Pilczu piorunami kichał.
—
No, no, no, poeta z tego Przemka. A przede
wszystkim dowcipniś. Lubię ludzi z poczuciem humoru —
śmiała się Mira.
—
Ja też. Szkoda, że nie znamy kogoś takiego w
naszym wieku — śmiała się również
Zuza. — Ale może jeszcze poznamy, bo
wszystko przed nami. Prawda, pani Michalino?
—
Święta prawda. Swój na swego zawsze trafi. Bo
w życiu już tak jest, że każdy, nie tyle nawet świadomie, co
podświadomie, szuka ludzi o podobnym usposobieniu. Wy macie wesołe
usposobienia. To widać jak na dłoni. Cieszę się bardzo. Gdyż z
własnego doświadczenia wiem, że takim ludziom żyje się o wiele
łatwiej i przyjemniej. Tak że jestem pewna, iż wasze życie takie
będzie.
—
Miło nam to słyszeć, babciu. —
Mira oparła głowę na babci ramieniu i puściła oczko do Zuzy. —
Słyszałaś Zuza? Nasze życie będzie fajowe, ogólnie i
skrótowo rzecz ujmując…
—
Więc idziem żyć…! —
zachichotała Zuza. — A póki
co, chciałabym się coś więcej dowiedzieć o tym piorunie
kulistym. Pani Michalino, czy już dzisiaj pani wie, co to za
dziwoląg? Nigdy nie słyszałam o takowym prezencie niebios. To
znaczy, coś tam wiem, że są różne wyładowania atmosferyczne,
ale żeby aż takie kuriozum w postaci kuli, to nie słyszałam.
—
Wiesz, Zuziu, wtedy on też mi się wydawał tak
dziwny, ale to tak dziwny… że aż normalny. Dlatego nie myślałam
więcej o tym, co mi się z nim przytrafiło i zapomniałam o całej
tej historii. Dopiero jak byłam już dorosła, to gdzieś w jakimś
czasopiśmie wyczytałam, że podobne przypadki się zdarzają.
Czytałam, że kiedyś ognista kula wleciała do samolotu
pasażerskiego, przeleciała bezgłośnie nad głowami przerażonych
pasażerów i wyleciała z drugiej strony samolotu. Gdzie indziej zaś
odnotowano przypadek przemieszczania się piorunu kulistego wewnątrz
namiotu, kiedy ognista kula kilkakrotnie ocierała się o leżących
w śpiworach. Zdarzało się, że dotykała bezpośrednio ciała
człowieka. Na ogół pozostawiała ślady w postaci poparzeń. Lecz
czasem nie czyniła żadnych szkód.
—
Matko jedyna, to straszna rzecz… taki piorun! —
wykrzyknęła przejęta Mira. —
Wygląda to tak, jakby ktoś z góry zabawiał się ludźmi z
szekspirowskim poczuciem humoru: „Być, albo nie być…”
—
Masz rację Miruniu. Mniej więcej tak to
wygląda. — Babci Michalinie spodobało
się skojarzenie wnuczki. — Bo
faktycznie piorun kulisty zachowuje się tak nieobliczalnie, że nie
można w ogóle przewidzieć jego efektów. Nawet jego wygląd może
być całkiem różny. Tworzy go świecąca kula o różnej
wielkości, od piłki tenisowej po piłkę futbolową, która daje
jasne światło koloru czerwonego, pomarańczowego, żółtego lub
białego, a nawet zielonego. Tak jak to było w moim przypadku.
Porusza się w bardzo dziwny sposób. Przy gruncie i w pobliżu
pomieszczeń zamkniętych przemieszcza się względnie wolno. Nagle i
przypadkowo zmienia kierunki, zdarza się, że na krótko
nieruchomieje. Było tak też w moim przypadku. Często przedostaje
się do mieszkań przez otwarte okna i drzwi. Bywa, że wchodzi
przewodem kominowym i tą samą drogą opuszcza pomieszczenie, nie
wyrządzając większych szkód. W moim przypadku piorun kulisty
wleciał przez okno mojego pokoju i wyleciał przez okno w korytarzu.
—
O rany, jak to dobrze babciu, że przed spaniem
otworzyłaś na oścież to okno w korytarzu…
—
Nieraz też się nad tym zastanawiam, czy to
czysty przypadek, czy to moja Opatrzność nade mną czuwała i
kazała mi to okno otworzyć. Tak czy owak, miałam naprawdę wielkie
szczęście. Bo musicie wiedzieć, że chociaż piorun kulisty uważa
się za mniej niebezpieczny dla człowieka niż pozostałe rodzaje
piorunów, to bywa i tak, że kontakt z nim kończy się tragicznie.
Potrafi też eksplodować w pomieszczeniu, niszcząc je zupełnie.
—
Bombowy piorun, jednym słowem! —
zawołała Zuza i z głośnym klaśnięciem złożyła dłonie jak do
modlitwy. — Broń mnie Panie Boże od
takich piorunów… Pani Michalino, a skąd się w ogóle biorą
takie akurat fikuśne pioruny?
—
No właśnie, oto jest pytanie. Naukowcy już od
ponad stu pięćdziesięciu lat podejmują się próby wytłumaczenia
tego niecodziennego zjawiska atmosferycznego. Najczęściej przyjmuje
się, że piorun kulisty jest kulą rozżarzonego gazu znajdującego
się w ruchu obrotowym, która powstała w przestrzeni między dwoma
błyskawicami biegnącymi blisko siebie w przeciwnych kierunkach. I
tak powstała świecąca kula gazowa jest tak długo niegroźna,
dopóki do jej środka nie przeniknie powietrze z zewnątrz. Gdy to
jednak nastąpi, wówczas piorun kulisty rozpada się z hukiem. A
więc, mając to akurat na uwadze, można domniemywać, że w moim
przypadku najwyraźniej tak szczęśliwie się stało, iż do środka
zielonej kuli powietrze jednak nie przeniknęło. Tak że mogę mówić
o wielkim szczęściu.
—
Ja też, bo nie wiadomo, co by było ze mną.
Byłabym albo i nie. Horror! — Mira
zrobiła odpowiednią minę do swojego odczucia zgrozy. Chwilę
podumała, i zmieniając minę na szczęśliwą, dodała: —
Wygląda na to, że jesteśmy w czepku urodzone...
No, Michaśka to już na pewno.
Babcia
Michalina zapłaciła rachunek za pyszne placki ziemniaczane w sosie
grzybowym, które dziewczynki spałaszowały w mig, i po chwili, ze
szczęśliwymi minami jechały już do domu. W samochodzie opowiadały
sobie jeszcze o swoich wrażeniach ze wspólnej wycieczki i snuły
już plany na następny wyjazd.
Kiedy
białe Polo babci Michaliny zajechało pod dom Miry i Zuzy, zapadał
już zmierzch. Dziewczynki pożegnały się z babcią serdecznie,
dziękując jej przy tym wylewnie za wspaniałą niedzielę. A babcia
podziękowała dziewczynkom i odjechała.
Wchodząc
do domu, Zuza naciągnęła Mirę by z nią jeszcze weszła na chwilę
do jej mieszkania. Zuza chciała się pochwalić przed rodzicami
przełamaniem swojego lęku przed końmi. A że zamierzała całą tę
historię bardziej udramatyzować, potrzebowała pomocy Miry. Zuza
chciała, aby rodzice zdali sobie sprawę, jak ważny i znaczący był
to dzień w jej życiu.
Dziewczynki
ledwie przekroczyły próg mieszkania na parterze od razu się
zorientowały, że rodzice Miry też tu są. Wpadły zadowolone do
pokoju stołowego i z miejsca zaczęły opowiadać, co za wspaniały
dzień miały razem z babcią Michaliną. A kiedy Zuza opowiedziała
jak wyglądało jej podejście do Gladiatora, a Mira jej opowieść
odpowiednio udramatyzowała, rodzice zaczęli bić brawo. Zuza z
uśmiechem od ucha do ucha wykonała parę ukłonów, po czym zaczęła
wysoko skakać, jak na batucie co najmniej.
—
Rany, mówię wam, ta dzisiejsza niedziela, to
najpiękniejszy dzień w moim życiu! —
wykrzykiwała piskliwym głosem, nieustannie skacząc. —
I od dzisiaj, przynajmniej raz w tygodniu, zamierzam być gościem
Aleksandra Wielkiego…
—
Wszelki duch Pana Boga chwali! Zuzieńko, a tobie
co się pomieszało — zawołała
wystraszona mama Zuzy i momentalnie przystopowała szaloną skoczność
córki, dotykając jej czoła. — Co ty
nam tu o Aleksandrze Wielkim…? Przecież on…
—
Nie żyje… chciałaś powiedzieć? —
Zuza zaśmiała się w głos. — Żyje,
żyje! A nawet tryska życiem, zwłaszcza kiedy opowiada o swoim
Bucefale.
Mama Zuzy
przeraziła się na poważnie. Pierwszą myślą, jaka przyszła jej
do głowy, była myśl, że oto jej córka od nadmiaru emocji
związanych z pokonywaniem swoich lęków, krótko mówiąc —
sfiksowała. Rozbieganymi oczami patrzyła po wszystkich twarzach i
usilnie doszukiwała się w nich zaprzeczenia swoich obaw. Jednak nie
umiała się w nich niczego takiego doszukać, gdyż twarze dorosłych
wyrażały, najoględniej określając, konsternację, i nie wiele
jej pomogły. Twarz zaś Miry, nie wiedzieć czemu, wyrażała
niezmierną wesołość, a to dodatkowo zbijało ją z pantałyku.
Natomiast wariacka mimika twarzy jej córki to już zupełnie w
trwodze ją pogrążała. W końcu pani Lodzia uznała, że jednak
twarz Miry, ze wszystkich twarzy, odpowiada jej najbardziej, więc
jeszcze raz na nią popatrzyła z błagalnym pytaniem w oczach.
—
Ależ pani Lodziu, proszę nie robić takiej
wystraszonej miny. — Mira odgadła
obawy mamy Zuzy. — To wszystko prawda.
Właściciel stadniny rzeczywiście nazywa się Aleksander Wielki, a
jego koń rzeczywiście nazywa się Bucefał. Mało tego, stadnina
Aleksandra Wielkiego nazywa się Stadniną Bucefała.
—
Miruniu, i to wszystko jest prawdą? Tak…?
Ufff, kamień z serca! Bo już myślałam, że moje dziecko dostało
pomieszania zmysłów — szczerze ucieszyła się pani Lodzia. —
A swoją drogą, co za zbieg okoliczności.
—
To nie zbieg okoliczności, tylko przemyślana
okoliczność. — Zuza chichrała się
komicznie, widząc szalone zmiany zachodzące na mamy twarzy. —
Już rodzice pana Aleksandra wymyślili mu taką okoliczność. Ale
muszę wam powiedzieć, że pan Aleksander w zabawny sposób tę
okoliczność wykorzystuje. I co najważniejsze, sam się nią
wspaniale bawi.
—
No, moje wy dzierlatki, widzę, że niedziela z
babcią Michaliną wam się udała, a i bardzo przydała —
ocenił pan Jerzy z ubawioną miną, przyglądając się swojej córce
i Zuzi. — Nic innego nam nie
pozostało, tylko życzyć wam takich niedziel więcej. Oczywiście
jak babcia z wami wytrzyma.
—
Mówiła, że to dla niej przyjemność przebywać
z nami i sama nam proponowała częstsze wyjazdy za miasto. —
Mira zapewniła ojca.
—
To wspaniale! —
ucieszyły się obydwie mamy naraz.
—
Przede wszystkim dla nas wspaniale —
dodała Zuza.
—
No, dziewczynki, a teraz zjedzcie z nami kolację
i czas do łóżek. Jutro szkoła —
zawołała pani Hania.
—
Coś ty, mamuś, jesteśmy napchane jak dwa bąki.
— Mira poklepała się po brzuchu. —
Miałyśmy ze sobą jedzenia w brud. A jeszcze do tego na koniec
byłyśmy w Karczmie Zagłoby, na pysznych plackach ziemniaczanych…
A właśnie, chciałyśmy wam pokazać tę wspaniałą karczmę w
staropolskim stylu. Mówię wam, cudowne miejsce, a jadło, palce
lizać. Pojedziemy tam w następną sobotę?
—
Zamiast pichcenia w domu i mordęgi z tym
związanej, miła i romantyczna staropolska atmosfera oddziałująca
na wszystkie zmysły, a zwłaszcza na zmysł smaku — dopowiedziała
Zuza, strzelając wzrokiem w kierunku swego ojca, największego
łasucha na dobre jedzenie.
—
Córciu, masz na myśli przyjemne dla
podniebienia jadełko?
—
To właśnie mam na myśli. Jak i to, że
panujący w karczmie nastrój jest tak cudowny, że z pewnością
przypadnie wam do gustu i zostaniecie jej stałymi bywalcami.
Zobaczycie…
—
A do tego wszystkiego piękna muzyka sączy się
z głośników — wtrąciła się Mira.
— Wiem, że wszyscy lubicie piosenkę
„Dumka na dwa serca”, i wyobraźcie sobie, że właśnie ta
piosenka wypełniała karczmę swoją piękną muzyką i słowami aż
dwukrotnie. Nigdy wcześniej nie wsłuchiwałam się w jej słowa,
ale dzisiaj, pierwszy raz, słuchałam uważnie. Spodobała mi się.
I muszę wam powiedzieć, że do tego miejsca pasuje znakomicie.
—
No, to jak sprawy tak się mają, to nie mamy
wyjścia, musimy pojechać — rzekł
pan Jerzy i popatrzył po twarzach Bardeckich i swojej żony. —
A więc, starszyzno, co… jedziemy?
—
Jedziemy! —
odpowiedziały mu trzy gardła zadowolonej starszyzny.
Wspaniała
niedziela, jaką Mirze i Zuzi przyszło wspólnie przeżyć,
sprawiła, że i jej zakończenie było przyjemne. Dziewczynki kładły
się do łóżek w wyśmienitych humorach. Miały tak wiele do
wspominania. Tak wiele do przemyślenia. Obie były pewne, że ten
wspaniały i pouczający dzień, zapamiętają na całe swoje życie.
Zapewne
każda z nich zapamięta dzień ten nieco inaczej, jednak śmiało
można by rzec, że ten niezwykły dzień stał się punktem zwrotnym
w ich życiu. Stał się zalążkiem nowego spojrzenia na życie i na
wszystko co je otacza. Stał się zalążkiem nowych planów, nowych,
nieznanych dotychczas wartości, nowych… marzeń.
Leżąc w
łóżku, i analizując miniony dzień, dziewczynki wciąż
uśmiechały się do swoich myśli. Nawet kiedy usnęły, uśmiech
nie zniknął im z twarzy.
Nazajutrz
zerwały się z pościeli wyspane, wypoczęte i rześkie jak dwa
skowronki. Nowy tydzień zapowiadał się ciekawie, a zaczynał się
dniem, w którym miały tylko trzy lekcje. I ten fakt tym bardziej
radośnie je nastrajał.
W szkole
dziewczynki tryskały wyśmienitym humorem, czym wprawiały w
zdumienie swoje szkolne koleżanki i kolegów. Bo jakże to tak, przy
poniedziałku taki humor?
Ostatnią lekcją była lekcja wychowawcza
z ich wychowawczynią, panią Sępolińską. Dziewczynki, będąc
ciągle na fali przeżyć z naturą, zaproponowały wychowawczyni
klasowy wyjazd za miasto do lasu. Podpowiadały, że taki wyjazd to
wspaniała okazja, by klasa zapoznała się z leśną florą i fauną.
A zwłaszcza ze śpiewem ptaków w lesie mieszkających. Cicho
liczyły na to, że ich wychowawczyni, nosząc nazwisko z ptakiem
związane (choć sęp, to niezbyt miły ptak, ale może właśnie
dlatego), lubi ptaki i poprze ich propozycję. Przeliczyły się
jednak. Pani wychowawczyni nie była zbytnio zadowolona z ich
pomysłu, gdyż miała już inne plany. Owszem, planowała
jednodniową klasową wycieczkę, ale do wesołego miasteczka.
Przyjęła jednak pomysł Miry i Zuzy, ale poddała go pod klasową
dyskusję. No i niestety, okazało się, że cała klasa (oprócz
Miry i Zuzy naturalnie) woli wesołe miasteczko aniżeli kontakt z
przyrodą. Decyzją klasy dziewczynki były zdegustowane totalnie.
Ale co było robić? Jak większość, to większość.
Po
powrocie ze szkoły, dziewczynki zjadły wspólnie drugie śniadanie,
przebrały się w stare dresy i z miotłami, szufelkami oraz ogromnym
wiadrem spuściły się do piwnicy. Przyszedł czas na pracę
zarobkową. Wspaniała bluzka dla Zuzy czekała przecież na
wykupienie.
Kiedy
znalazły się już w piwnicy, dokonały podziału prac i ochoczo
zabrały się do sprzątania. Mira sprzątała wszystkie przejścia
piwniczne, a Zuza ich własną, przynależną do ich rodziny piwnicę.
Pracy miały co niemiara, gdyż piwnica Bardeckich oraz przejścia
między piwnicami nie były sprzątane od lat. Prace w pocie czoła
oraz w tumanach kurzu trwały prawie dwie godziny. Ale efekt tych
prac był olśniewający. Piwnica Bardeckich oraz korytarzyki między
piwnicami sąsiadów — lśniły czystością. I jakoś jaśniej się
zrobiło w całym podziemiu. No cóż, musiało się jaśniej zrobić,
gdyż z piwnicy zniknęło aż dziesięć pełniusieńkich wiader
śmieci, które dziewczynki wytachały na dwór i wyrzuciły na
śmietnik. Umorusane
jak dwa nieludzkie stworzenia, acz bardzo zadowolone z siebie, sapiąc
i dysząc, opuściły piwniczne izby. Będąc już na górze,
pierwsze co zrobiły, to pognały każda do swojego mieszkania i
natychmiast wparowały pod prysznic...
cdn.