sobota, 23 marca 2019

Szalone wakacje (XIV cz.)



Babcia Michalina nagle zamilkła. Zatrzymała się obok ogromnej sosny i plecami oparła się o jej pień. Zamyśliła się. Stała tak zamyślona i patrzyła gdzieś w przestrzeń leśną.
Mira i Zuza również się zatrzymały i stanęły oszołomione obok babci. Szeroko otwartymi z przerażenia oczami wpatrywały się w jej zamyśloną twarz i przez moment nie mogły wydusić z siebie żadnego słowa. Wreszcie Mira pierwsza odzyskała rezon, i prawie krzycząc, spytała:
Baciu, na miłość boską, co to było? Dlaczego milczysz? Błagam, mów co to było.
Wybaczcie dziewczynki, że tak nagle zamilkłam, ale mnie samej po latach ta historia wydaje się niesamowita. Nigdy przedtem, ani też potem, nie słyszałam by komuś podobna historia się przytrafiła… Cha… cha… cha! Ale tak jak wam już mówiłam, Michaśce zawsze przytrafiały się tylko same niesamowite historie… Ojej, przepraszam was, moje drogie, że zmienię temat, ale chciałabym wam coś pokazać… O, tam… na polanie, widzicie? Córka Aleksandra Wielkiego galopuje na Bucefale. Prawda, że pięknie razem wyglądają?
Wielkie nieba! zawołała Zuza i pełna podziwu pobiegła bliżej polany, by lepiej widzieć to wspaniałe zjawisko.
Środkiem polany galopował ogromny siwy koń, unoszący na swym grzbiecie zgrabną amazonkę. Jego rozwiana siwa grzywa współgrała z rozwianymi, długimi blond włosami amazonki. Pędząc razem jak szaleni przez polanę, stanowili jak gdyby jedną wtopioną w siebie całość. Piękną i zwiewną. Widok był porywający. Jak z bajki.
To jest to, co uwielbiam najbardziej wyszeptała babcia Michalina. Ten cudowny, ten zjawiskowo piękny widok. Widok galopującego konia.
No co Zuza, jakie odniosłaś wrażenie? Mira spytała przyjaciółkę, kiedy ta wróciła z powrotem.
Nie mogę sobie darować tej mojej głupoty burknęła Zuza, ale bardziej do siebie niż do Miry. Wnet się jednak rozpromieniła i zaraz dodała: Taki widok, to jest coś tak wspaniałego… tak wspaniałego, że każdy, kto przeżywa jakieś rozterki życiowe, powinien taki właśnie obrazek przywołać sobie w pamięci. Poprawa samopoczucia murowana… I pomyśleć, ile straciłam, dobrowolnie unikając jakiegokolwiek kontaktu z tym cudownym, najcudowniejszym zwierzęciem. Na głupotę nie ma rady. Trzeba z nią żyć.
Nie mów tak Zuziu. Babcia Michalina uśmiechnęła się ciepło. Tak już w życiu jest, że człowiek uczy się…
Na własnych błędach. Zuza weszła babci w słowo.
To też. Ale w twoim przypadku to nie był błąd. To był lęk. A to jest zupełnie co innego. Diametralnie innego. Człowiek walczy przez całe życie z własnymi lękami. I je pokonuje, albo i nie. Bo jednak nie wszystkim udaje się je pokonać. Tobie się udało. I to w tak młodym wieku. Tak że wiesz, wszystko jest przed tobą i wszystko do nadrobienia. Jestem pewna, że twój lęk do koni przerodzi się teraz w miłość do nich… Ooo, widzę po twojej twarzy, że już tak jest. Warto więc było lękać się koni, bo w twoim przypadku lęk zaowocował uczuciem do nich. A uczucie poprzedzone lękiem jest zawsze głębsze i wartościowsze. Dumna jestem z ciebie, Zuziu. I więcej nie pozwolę na taką twoją niesłuszną samokrytykę. Słyszysz?! No… i zapamiętaj sobie!
Tak jest, pani Michalino! zameldowała Zuza z miną najszczęśliwszego człowieka.
Meldunek przyjęty! zaśmiała się babcia i popatrzyła na dwie radosne twarzyczki. No a teraz, musimy się zastanowić, co robimy dalej. Do wieczora mamy jeszcze trochę czasu… Poczekajcie, przyszedł mi teraz pewien pomysł do głowy. Wiecie co zrobimy? Pójdziemy pożegnać się z Gladiatorem i potem pojedziemy sobie do karczmy na pyszne placki ziemniaczane w sosie grzybowym. Mówię wam, pychota. Karczma jest przy drodze. Możemy sobie jeszcze tam posiedzieć i spokojnie porozmawiać. Nie mamy chyba potrzeby śpieszyć się do domu. Niech wasi rodzice mają czas dla siebie… Chyba że wam się już ze mną nudzi?
No coś ty, babciu! Mira zareagowała natychmiast. W życiu nam się nie będzie z tobą nudzić. To dla nas najpiękniejsze chwile… Prawda, Zuza?
A to na pewno. Pani Michalino, proszę nam wierzyć.
Cieszę się bardzo. Szczerze się cieszę. Babcia Michalina przytuliła do siebie obie dziewczynki jednocześnie.
Maszerując raźnym krokiem przez las, w kierunku stadniny, babcia opowiadała dziewczynkom o koniach. Temat koni wyparł chwilowo temat Michaśki, gdyż w tym momencie wydał się wszystkim trzem — pięknym ponad wszystko. Tak pięknym, jak piękny był widok Bucefała galopującego po zielonej polanie.
Kiedy dotarły do stadniny, najpierw poszły pożegnać się z Gladiatorem, a potem popatrzeć z bliska na Bucefała. Zuza była tym wspaniałym koniem tak bardzo zafascynowana, że nie chciała od niego odejść. A gdy Bucefał, wyczuwając zapewne jej fascynację sobą, co rusz wystawiał swój piękny łeb do pogłaskania, to Zuza aż piała z zachwytu.
Mira musiała Zuzę na siłę odrywać od boksu Bucefała. Ale to odrywanie Zuzy sprawiało jej ogromną radość. Wszak oznaczało, że sprawa pod kryptonimem „Zuza-komp” nabrała już aż tak widocznych rumieńców. Bo czego jak czego, ale tego że Zuza nareszcie załapała nowego bakcyla Mira była już prawie stuprocentowo pewna. A jaki to bakcyl? Nie trudno zgadnąć. Nowy bakcyl Zuzy był ogromny, i to tak ogromny, jak ogromny jest koń. A to dowodzi niezbicie, że Zuza odklei się w końcu od komputera. Mira tryumfowała.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, kiedy babcia Michalina zajechała swoim Polo na parking Karczmy Zagłoby.
Mira i Zuza były zachwycone pięknym staropolskim wystrojem karczmy oraz miłą obsługą ubraną w takim samym staropolskim stylu. Wodziły oczami po ścianach i podziwiały wiszące na nich wspaniałe obrazy i części zbroi rycerskich, tudzież szable, rapiery, tarcze, toporki. Zachwycały się również stołami i ławami, gdyż wszystkie były pięknie rzeźbione i znakomicie wkomponowane w wystrój lokalu. Wszystko to razem prawdziwie obrazowało staropolski styl.
Czuję się tak, jak gdybym była co najmniej statystką na planie do filmu „Pan Wołodyjowski” zachwycała się Zuza. Wspaniałe miejsce. Nigdy tu nie byłam. Musimy pokazać rodzicom tę karczmę. Z pewnością również będą zachwyceni.
Jasne że będą. Mira poparła zamysł Zuzy. Naciągniemy ich tu na obiad na następną sobotę. Po co pichcić w domu, kiedy tu jest tak wspaniałe jadło staropolskie. A jaka atmosfera? Przynajmniej raz w miesiącu powinniśmy tutaj przyjeżdżać… No nie, babciu?
Dobry pomysł. Pochwalam. Lepiej czasami wydać pieniądze, a zaoszczędzić czas i zyskać na zdrowiu. Bo taka atmosfera jaka tu panuje bardzo rozluźnia i pobudza wszystkie zmysły. A to przecież wspaniale działa na zdrowie. Ale my możemy tu częściej wpadać. Jak tylko będziecie miały ochotę.
Kochana jesteś, babciu zakwiliła radośnie Mira. Z pewnością ochotę będziemy miały… Nie, Zuzka?
Ma się rozumieć. Bo zamierzam być częstym gościem w posiadłości Aleksandra Wielkiego. I często odwiedzać cały jego żywy inwentarz. Jestem zauroczona tym miejscem i panującą w nim atmosferą. To miejsce będzie mnie teraz jak magnes przyciągało. A Karczma Zagłoby od dziś będzie dla mnie uwieńczeniem dnia spędzonego w Stadninie Bucefała… Dziękuję, pani Michalino! Dziękuję, Mira!
Ja chyba zaraz zakwitnę… Zuza, skończ ty wreszcie ciągle nam dziękować. Przecież my też mamy wielką przyjemność z tego, że jesteśmy tu razem… Przyswajasz?! No! A jak jeszcze raz coś cię podkusi, żeby zacząć nam dziękować nie wiadomo za co, to cię chyba już ugryzę. Tak że uważaj sobie! Mira jednym tchem wyrzuciła z siebie swoją uwagę pod adresem przyjaciółki. Ale zrobiła to na wesoło, z szerokim uśmiechem na twarzy. Po czym przeniosła swój wzrok na babcię i głosem dudniącym jak ze studni, rzekła: Ale teraz, moje drogie, niech nasza trójca MZM oczami wyobraźni wsiądzie do wehikułu czasu i uda się w podróż do przeszłości. Z karczmy waćpana Zagłoby wprost do Pilcza, gdzie waćpanna Michaśka na własne oczy ujrzała zieloną kulę… No, babciu M, opowiedz nam, co to za kula w końcu była. Może to jakiś balon meteorologiczny?
Nie, wnuczko M, to nie był żaden balon.
O rany! Chyba nie chcesz powiedzieć, że to… że ta zielona kula, to… UFO?
Nie, nie chcę powiedzieć zaśmiała się babcia. Chociaż to też było nie mniej niesamowite zjawisko. Nie uwierzycie, to był piorun… piorun kulisty.
Matko jedyna, a cóż to takiego, ten piorun kulisty? Zuza wytrzeszczyła oczy ze zdziwienia.
To bardzo niezwykły piorun. Jest prawdziwym fenomenem wśród wyładowań atmosferycznych. Wtedy jako trzynastoletnia Michaśka nie miałam zielonego pojęcia o czymś takim. Dlatego wystraszyłam się okropnie. Lecz wówczas nie tylko strach mną powodował. Doznałam jeszcze poparzenia twarzy. Na szczęście nie było ono aż tak groźne, ale i tak wylądowałam w szpitalu. Wujostwo natychmiast wezwało karetkę pogotowia i po godzinie znalazłam się już pod opieką lekarzy. Ciocia Marynia była tak przerażona i tak bardzo bała się o mnie, że nie mówiąc mi nawet o niczym, zatelefonowała do moich rodziców i ściągnęła ich natychmiast do Pilcza. Rodzice na początku chcieli mnie zabrać wprost ze szpitala do domu. Ale ja się nie dałam. Do końca wakacji pozostało jeszcze ponad trzy tygodnie. To jakże to tak? Z powodu głupiego kulistego pioruna miałam darować aż tyle dni wakacji w Pilczu? To było dla mnie wręcz nie do pomyślenia. Błagałam rodziców, żeby mnie zostawili. Przekonywałam, że nic mi nie jest, że nawet lekarze mówili, iż miałam dużo szczęścia, gdyż ten nieszczęsny piorun nie zrobił mi większej krzywdy. Błagałam i skomlałam. Skomlałam i błagałam. Aż w końcu ubłagałam. Rodzice się zgodzili. Ale najpierw chcieli zaciągnąć porady lekarza. Pamiętam jak z sercem na ramieniu czekałam na nich pod drzwiami gabinetu lekarskiego. I kiedy oni wyszli uśmiechnięci wraz z lekarzem na korytarz, myślałam, że pęknę ze szczęścia. Bo to oznaczało, że mogłam zostać do końca wakacji. Ależ byłam szczęśliwa! Rodzice zaś, na to konto, że już przyjechali do Pilcza, zostali u wujostwa przez cały tydzień. Natomiast ja musiałam pozostać jeszcze w szpitalu. Wprawdzie twarz przestawała już piec i czułam się naprawdę dobrze, ale lekarze kazali mi jeszcze przez trzy dni pozostać na obserwacji. Nie byłam jednak zła z tego powodu. Z prostej przyczyny. Za ścianą mojej sali leżał Emil. Całe dnie spędzaliśmy więc razem. Byłam wreszcie spokojna i pozbyłam się wyrzutów sumienia z Emilem związanych. Ponieważ Emil, zaraz na początku mnie uspokoił, i to sam od siebie. Powiedział, że nie mam prawa siebie obwiniać, bo też i nie mam za co, gdyż tylko mu wielką przyjemność sprawiłam swoją troskliwą opieką tam nad brzegiem rzeki. A teraz to on jest nawet szczęśliwy, że… jak to się on wyraził?... aha, że może być tu w szpitalu razem ze mną i wreszcie mieć mnie tylko dla siebie. Czego więcej można było więc chcieć? Spokój ducha był. Cierpień fizycznych tyle co kot napłakał. Opieka i obsługa wspaniała. Rozrywek całe multum. Było nam tam więc tak dobrze, iż to, że był to szpital, nawet nam zbytnio nie przeszkadzało. Tym bardziej, że nas wszyscy codziennie odwiedzali i byli dla nas bardzo mili. O wiele bardziej niż w normalnych warunkach. A już zwłaszcza Robek i Kamil. Dlatego kiedy Emil miał wyjść już do domu, o jeden dzień szybciej niż ja, zaczął wręcz symulować zawroty głowy, byleby tylko móc ze mną pozostać. No i udało się. Po trzech dniach wyszliśmy ze szpitala razem.
No a Przemek? Też was odwiedzał w szpitalu? spytała Mira.
A tak, tak… odwiedzał! Babcia zachichotała pociesznie.
To na pewno natrząsał się z Michała, że wyszło na jego, bo Michałowi i tak udało się za darmo znaleźć w szpitalu.
Ha, i to jeszcze jak! Mówił: „Michał ja zawsze podejrzewałam ciebie o konszachty z samym diabłem, a teraz jestem tego wręcz pewien. Jak tego też, że specjalnie ściągnąłeś na siebie tę piłeczkę piorunową. Ale na drugi raz musisz bardziej uważać i nie myśleć tylko o sobie, bo przez tę twoją piekielną kombinację mało naszego listonosza życia nie pozbawiłeś”… Bo jak się okazało, w czasie tej potwornej burzy w domu mojego wujostwa schronił się miejscowy listonosz. Siedział wraz z rodzinką Maryszczaków w kuchni i czekał aż burza minie, by móc kontynuować swoją pracę. Ciocia paliła gromnicę w oknie a listonosz rozmawiał z wujkiem. Przemek i Robek (w piżamach jeszcze) siedzieli naprzeciw rozmawiających i przysłuchiwali się im. I wtedy, kiedy uderzył najpotężniejszy piorun, stała się rzecz dziwna. Piorun uderzył wprawdzie w wysoką topolę rosnącą tuż przy domu, ale jego siła była tak ogromna, że najprawdopodobniej cały dom poraził. No bo jak wytłumaczyć fakt, że siedzący przy ścianie listonosz dostał w głowę iskrzącym się głośnikiem, który do tej pory normalnie wisiał nad jego głową. Głośnik, odbijając się od głowy listonosza, przyozdobił mu ją pokaźnym guzem, i iskrząc niczym fajerwerk, upadł na podłogę, gdzie spłonął w końcu doszczętnie. Listonosz był bliski zawału serca, tak był wystraszony. I gdyby nie mój wrzask z góry, to z pewnością wujostwo musiałoby do niego karetkę pogotowia wzywać. A tak, listonosz musiał się jakoś sam pozbierać do kupy, gdyż wujostwo natychmiast się mną zajęło, a nie nim. Ale gdy karetka pogotowia przyjechała, to lekarz również i listonosza zbadał. I szczęściem w nieszczęściu, oprócz ciężkiego przestraszenia i potężnego guza na głowie nic więcej u niego nie stwierdził. Tak że po burzy listonosz całkiem normalnie poszedł do pracy. Dla Przemka jednak, od tamtych wakacji zostałam Michałem z piekła rodem. Ciągle się ze mnie nabijał i grzmiał: „Michał, to czort z piekła rodem, który diabelskie sztuczki zrobił swym zawodem. Z ludźmi niewiele rozmawia tylko piorunami się stale zabawia”… Mało tego napisał nawet dowcipny wierszyk na mój temat i przywiózł mi go do szpitala. Do dziś mam go w domu. Poczekajcie, jak to było? Nie wiem czy uda mi się go dokładnie powtórzyć, ale spróbuję:

Był sobie raz smarkaty Michał,
który piorunami beztrosko kichał.
Razu pewnego, kichając przy oknie,
swoją twarzyczkę poparzył okropnie.

Michał to zrobił jednak z rozmysłem...
Wylądować w szpitalu było jego zamysłem.
Tam kumpel Emil na niego czekał,
a on chciał być przy nim, toteż nie zwlekał.

Tym razem jednak zdrowo przesadził, 
bo o listonosza piorunem zawadził.
Listonosz głośnikiem padł porażony
i legł na podłodze do cna przerażony.

Michał z Emilem w szpitalnej rozkoszy…
A zgroza się na wsi coraz bardziej panoszy.

Listonosz rozniósł wraz z pocztą wiadomość,
że u Maryszczaków był taki jegomość,
co się nazywał Michaśka Michał,
i który po Pilczu piorunami kichał.

No, no, no, poeta z tego Przemka. A przede wszystkim dowcipniś. Lubię ludzi z poczuciem humoru śmiała się Mira.
Ja też. Szkoda, że nie znamy kogoś takiego w naszym wieku śmiała się również Zuza. Ale może jeszcze poznamy, bo wszystko przed nami. Prawda, pani Michalino?
Święta prawda. Swój na swego zawsze trafi. Bo w życiu już tak jest, że każdy, nie tyle nawet świadomie, co podświadomie, szuka ludzi o podobnym usposobieniu. Wy macie wesołe usposobienia. To widać jak na dłoni. Cieszę się bardzo. Gdyż z własnego doświadczenia wiem, że takim ludziom żyje się o wiele łatwiej i przyjemniej. Tak że jestem pewna, iż wasze życie takie będzie.
Miło nam to słyszeć, babciu. Mira oparła głowę na babci ramieniu i puściła oczko do Zuzy. Słyszałaś Zuza? Nasze życie będzie fajowe, ogólnie i skrótowo rzecz ujmując…
Więc idziem żyć…! zachichotała Zuza. A póki co, chciałabym się coś więcej dowiedzieć o tym piorunie kulistym. Pani Michalino, czy już dzisiaj pani wie, co to za dziwoląg? Nigdy nie słyszałam o takowym prezencie niebios. To znaczy, coś tam wiem, że są różne wyładowania atmosferyczne, ale żeby aż takie kuriozum w postaci kuli, to nie słyszałam.
Wiesz, Zuziu, wtedy on też mi się wydawał tak dziwny, ale to tak dziwny… że aż normalny. Dlatego nie myślałam więcej o tym, co mi się z nim przytrafiło i zapomniałam o całej tej historii. Dopiero jak byłam już dorosła, to gdzieś w jakimś czasopiśmie wyczytałam, że podobne przypadki się zdarzają. Czytałam, że kiedyś ognista kula wleciała do samolotu pasażerskiego, przeleciała bezgłośnie nad głowami przerażonych pasażerów i wyleciała z drugiej strony samolotu. Gdzie indziej zaś odnotowano przypadek przemieszczania się piorunu kulistego wewnątrz namiotu, kiedy ognista kula kilkakrotnie ocierała się o leżących w śpiworach. Zdarzało się, że dotykała bezpośrednio ciała człowieka. Na ogół pozostawiała ślady w postaci poparzeń. Lecz czasem nie czyniła żadnych szkód.
Matko jedyna, to straszna rzecz… taki piorun! wykrzyknęła przejęta Mira. Wygląda to tak, jakby ktoś z góry zabawiał się ludźmi z szekspirowskim poczuciem humoru: „Być, albo nie być…”
Masz rację Miruniu. Mniej więcej tak to wygląda. Babci Michalinie spodobało się skojarzenie wnuczki. Bo faktycznie piorun kulisty zachowuje się tak nieobliczalnie, że nie można w ogóle przewidzieć jego efektów. Nawet jego wygląd może być całkiem różny. Tworzy go świecąca kula o różnej wielkości, od piłki tenisowej po piłkę futbolową, która daje jasne światło koloru czerwonego, pomarańczowego, żółtego lub białego, a nawet zielonego. Tak jak to było w moim przypadku. Porusza się w bardzo dziwny sposób. Przy gruncie i w pobliżu pomieszczeń zamkniętych przemieszcza się względnie wolno. Nagle i przypadkowo zmienia kierunki, zdarza się, że na krótko nieruchomieje. Było tak też w moim przypadku. Często przedostaje się do mieszkań przez otwarte okna i drzwi. Bywa, że wchodzi przewodem kominowym i tą samą drogą opuszcza pomieszczenie, nie wyrządzając większych szkód. W moim przypadku piorun kulisty wleciał przez okno mojego pokoju i wyleciał przez okno w korytarzu.
O rany, jak to dobrze babciu, że przed spaniem otworzyłaś na oścież to okno w korytarzu…
Nieraz też się nad tym zastanawiam, czy to czysty przypadek, czy to moja Opatrzność nade mną czuwała i kazała mi to okno otworzyć. Tak czy owak, miałam naprawdę wielkie szczęście. Bo musicie wiedzieć, że chociaż piorun kulisty uważa się za mniej niebezpieczny dla człowieka niż pozostałe rodzaje piorunów, to bywa i tak, że kontakt z nim kończy się tragicznie. Potrafi też eksplodować w pomieszczeniu, niszcząc je zupełnie.
Bombowy piorun, jednym słowem! zawołała Zuza i z głośnym klaśnięciem złożyła dłonie jak do modlitwy. Broń mnie Panie Boże od takich piorunów… Pani Michalino, a skąd się w ogóle biorą takie akurat fikuśne pioruny?
No właśnie, oto jest pytanie. Naukowcy już od ponad stu pięćdziesięciu lat podejmują się próby wytłumaczenia tego niecodziennego zjawiska atmosferycznego. Najczęściej przyjmuje się, że piorun kulisty jest kulą rozżarzonego gazu znajdującego się w ruchu obrotowym, która powstała w przestrzeni między dwoma błyskawicami biegnącymi blisko siebie w przeciwnych kierunkach. I tak powstała świecąca kula gazowa jest tak długo niegroźna, dopóki do jej środka nie przeniknie powietrze z zewnątrz. Gdy to jednak nastąpi, wówczas piorun kulisty rozpada się z hukiem. A więc, mając to akurat na uwadze, można domniemywać, że w moim przypadku najwyraźniej tak szczęśliwie się stało, iż do środka zielonej kuli powietrze jednak nie przeniknęło. Tak że mogę mówić o wielkim szczęściu.
Ja też, bo nie wiadomo, co by było ze mną. Byłabym albo i nie. Horror! Mira zrobiła odpowiednią minę do swojego odczucia zgrozy. Chwilę podumała, i zmieniając minę na szczęśliwą, dodała: Wygląda na to, że jesteśmy w czepku urodzone... No, Michaśka to już na pewno.
Babcia Michalina zapłaciła rachunek za pyszne placki ziemniaczane w sosie grzybowym, które dziewczynki spałaszowały w mig, i po chwili, ze szczęśliwymi minami jechały już do domu. W samochodzie opowiadały sobie jeszcze o swoich wrażeniach ze wspólnej wycieczki i snuły już plany na następny wyjazd. 
Kiedy białe Polo babci Michaliny zajechało pod dom Miry i Zuzy, zapadał już zmierzch. Dziewczynki pożegnały się z babcią serdecznie, dziękując jej przy tym wylewnie za wspaniałą niedzielę. A babcia podziękowała dziewczynkom i odjechała.
Wchodząc do domu, Zuza naciągnęła Mirę by z nią jeszcze weszła na chwilę do jej mieszkania. Zuza chciała się pochwalić przed rodzicami przełamaniem swojego lęku przed końmi. A że zamierzała całą tę historię bardziej udramatyzować, potrzebowała pomocy Miry. Zuza chciała, aby rodzice zdali sobie sprawę, jak ważny i znaczący był to dzień w jej życiu.
Dziewczynki ledwie przekroczyły próg mieszkania na parterze od razu się zorientowały, że rodzice Miry też tu są. Wpadły zadowolone do pokoju stołowego i z miejsca zaczęły opowiadać, co za wspaniały dzień miały razem z babcią Michaliną. A kiedy Zuza opowiedziała jak wyglądało jej podejście do Gladiatora, a Mira jej opowieść odpowiednio udramatyzowała, rodzice zaczęli bić brawo. Zuza z uśmiechem od ucha do ucha wykonała parę ukłonów, po czym zaczęła wysoko skakać, jak na batucie co najmniej.
Rany, mówię wam, ta dzisiejsza niedziela, to najpiękniejszy dzień w moim życiu! wykrzykiwała piskliwym głosem, nieustannie skacząc. I od dzisiaj, przynajmniej raz w tygodniu, zamierzam być gościem Aleksandra Wielkiego…
Wszelki duch Pana Boga chwali! Zuzieńko, a tobie co się pomieszało zawołała wystraszona mama Zuzy i momentalnie przystopowała szaloną skoczność córki, dotykając jej czoła. Co ty nam tu o Aleksandrze Wielkim…? Przecież on…
Nie żyje… chciałaś powiedzieć? Zuza zaśmiała się w głos. Żyje, żyje! A nawet tryska życiem, zwłaszcza kiedy opowiada o swoim Bucefale.
Mama Zuzy przeraziła się na poważnie. Pierwszą myślą, jaka przyszła jej do głowy, była myśl, że oto jej córka od nadmiaru emocji związanych z pokonywaniem swoich lęków, krótko mówiąc sfiksowała. Rozbieganymi oczami patrzyła po wszystkich twarzach i usilnie doszukiwała się w nich zaprzeczenia swoich obaw. Jednak nie umiała się w nich niczego takiego doszukać, gdyż twarze dorosłych wyrażały, najoględniej określając, konsternację, i nie wiele jej pomogły. Twarz zaś Miry, nie wiedzieć czemu, wyrażała niezmierną wesołość, a to dodatkowo zbijało ją z pantałyku. Natomiast wariacka mimika twarzy jej córki to już zupełnie w trwodze ją pogrążała. W końcu pani Lodzia uznała, że jednak twarz Miry, ze wszystkich twarzy, odpowiada jej najbardziej, więc jeszcze raz na nią popatrzyła z błagalnym pytaniem w oczach.
Ależ pani Lodziu, proszę nie robić takiej wystraszonej miny. Mira odgadła obawy mamy Zuzy. To wszystko prawda. Właściciel stadniny rzeczywiście nazywa się Aleksander Wielki, a jego koń rzeczywiście nazywa się Bucefał. Mało tego, stadnina Aleksandra Wielkiego nazywa się Stadniną Bucefała.
Miruniu, i to wszystko jest prawdą? Tak…? Ufff, kamień z serca! Bo już myślałam, że moje dziecko dostało pomieszania zmysłów — szczerze ucieszyła się pani Lodzia. A swoją drogą, co za zbieg okoliczności.
To nie zbieg okoliczności, tylko przemyślana okoliczność. Zuza chichrała się komicznie, widząc szalone zmiany zachodzące na mamy twarzy. Już rodzice pana Aleksandra wymyślili mu taką okoliczność. Ale muszę wam powiedzieć, że pan Aleksander w zabawny sposób tę okoliczność wykorzystuje. I co najważniejsze, sam się nią wspaniale bawi.
No, moje wy dzierlatki, widzę, że niedziela z babcią Michaliną wam się udała, a i bardzo przydała ocenił pan Jerzy z ubawioną miną, przyglądając się swojej córce i Zuzi. Nic innego nam nie pozostało, tylko życzyć wam takich niedziel więcej. Oczywiście jak babcia z wami wytrzyma.
Mówiła, że to dla niej przyjemność przebywać z nami i sama nam proponowała częstsze wyjazdy za miasto. Mira zapewniła ojca.
To wspaniale! ucieszyły się obydwie mamy naraz.
Przede wszystkim dla nas wspaniale dodała Zuza.
No, dziewczynki, a teraz zjedzcie z nami kolację i czas do łóżek. Jutro szkoła zawołała pani Hania.
Coś ty, mamuś, jesteśmy napchane jak dwa bąki. Mira poklepała się po brzuchu. Miałyśmy ze sobą jedzenia w brud. A jeszcze do tego na koniec byłyśmy w Karczmie Zagłoby, na pysznych plackach ziemniaczanych… A właśnie, chciałyśmy wam pokazać tę wspaniałą karczmę w staropolskim stylu. Mówię wam, cudowne miejsce, a jadło, palce lizać. Pojedziemy tam w następną sobotę?
Zamiast pichcenia w domu i mordęgi z tym związanej, miła i romantyczna staropolska atmosfera oddziałująca na wszystkie zmysły, a zwłaszcza na zmysł smaku — dopowiedziała Zuza, strzelając wzrokiem w kierunku swego ojca, największego łasucha na dobre jedzenie.
Córciu, masz na myśli przyjemne dla podniebienia jadełko?
To właśnie mam na myśli. Jak i to, że panujący w karczmie nastrój jest tak cudowny, że z pewnością przypadnie wam do gustu i zostaniecie jej stałymi bywalcami. Zobaczycie…
A do tego wszystkiego piękna muzyka sączy się z głośników wtrąciła się Mira. Wiem, że wszyscy lubicie piosenkę „Dumka na dwa serca”, i wyobraźcie sobie, że właśnie ta piosenka wypełniała karczmę swoją piękną muzyką i słowami aż dwukrotnie. Nigdy wcześniej nie wsłuchiwałam się w jej słowa, ale dzisiaj, pierwszy raz, słuchałam uważnie. Spodobała mi się. I muszę wam powiedzieć, że do tego miejsca pasuje znakomicie.
No, to jak sprawy tak się mają, to nie mamy wyjścia, musimy pojechać rzekł pan Jerzy i popatrzył po twarzach Bardeckich i swojej żony. A więc, starszyzno, co… jedziemy?
Jedziemy! odpowiedziały mu trzy gardła zadowolonej starszyzny.
Wspaniała niedziela, jaką Mirze i Zuzi przyszło wspólnie przeżyć, sprawiła, że i jej zakończenie było przyjemne. Dziewczynki kładły się do łóżek w wyśmienitych humorach. Miały tak wiele do wspominania. Tak wiele do przemyślenia. Obie były pewne, że ten wspaniały i pouczający dzień, zapamiętają na całe swoje życie.
Zapewne każda z nich zapamięta dzień ten nieco inaczej, jednak śmiało można by rzec, że ten niezwykły dzień stał się punktem zwrotnym w ich życiu. Stał się zalążkiem nowego spojrzenia na życie i na wszystko co je otacza. Stał się zalążkiem nowych planów, nowych, nieznanych dotychczas wartości, nowych… marzeń.
Leżąc w łóżku, i analizując miniony dzień, dziewczynki wciąż uśmiechały się do swoich myśli. Nawet kiedy usnęły, uśmiech nie zniknął im z twarzy.
Nazajutrz zerwały się z pościeli wyspane, wypoczęte i rześkie jak dwa skowronki. Nowy tydzień zapowiadał się ciekawie, a zaczynał się dniem, w którym miały tylko trzy lekcje. I ten fakt tym bardziej radośnie je nastrajał.
W szkole dziewczynki tryskały wyśmienitym humorem, czym wprawiały w zdumienie swoje szkolne koleżanki i kolegów. Bo jakże to tak, przy poniedziałku taki humor?
Ostatnią lekcją była lekcja wychowawcza z ich wychowawczynią, panią Sępolińską. Dziewczynki, będąc ciągle na fali przeżyć z naturą, zaproponowały wychowawczyni klasowy wyjazd za miasto do lasu. Podpowiadały, że taki wyjazd to wspaniała okazja, by klasa zapoznała się z leśną florą i fauną. A zwłaszcza ze śpiewem ptaków w lesie mieszkających. Cicho liczyły na to, że ich wychowawczyni, nosząc nazwisko z ptakiem związane (choć sęp, to niezbyt miły ptak, ale może właśnie dlatego), lubi ptaki i poprze ich propozycję. Przeliczyły się jednak. Pani wychowawczyni nie była zbytnio zadowolona z ich pomysłu, gdyż miała już inne plany. Owszem, planowała jednodniową klasową wycieczkę, ale do wesołego miasteczka. Przyjęła jednak pomysł Miry i Zuzy, ale poddała go pod klasową dyskusję. No i niestety, okazało się, że cała klasa (oprócz Miry i Zuzy naturalnie) woli wesołe miasteczko aniżeli kontakt z przyrodą. Decyzją klasy dziewczynki były zdegustowane totalnie. Ale co było robić? Jak większość, to większość.
Po powrocie ze szkoły, dziewczynki zjadły wspólnie drugie śniadanie, przebrały się w stare dresy i z miotłami, szufelkami oraz ogromnym wiadrem spuściły się do piwnicy. Przyszedł czas na pracę zarobkową. Wspaniała bluzka dla Zuzy czekała przecież na wykupienie.
Kiedy znalazły się już w piwnicy, dokonały podziału prac i ochoczo zabrały się do sprzątania. Mira sprzątała wszystkie przejścia piwniczne, a Zuza ich własną, przynależną do ich rodziny piwnicę. Pracy miały co niemiara, gdyż piwnica Bardeckich oraz przejścia między piwnicami nie były sprzątane od lat. Prace w pocie czoła oraz w tumanach kurzu trwały prawie dwie godziny. Ale efekt tych prac był olśniewający. Piwnica Bardeckich oraz korytarzyki między piwnicami sąsiadów — lśniły czystością. I jakoś jaśniej się zrobiło w całym podziemiu. No cóż, musiało się jaśniej zrobić, gdyż z piwnicy zniknęło aż dziesięć pełniusieńkich wiader śmieci, które dziewczynki wytachały na dwór i wyrzuciły na śmietnik. Umorusane jak dwa nieludzkie stworzenia, acz bardzo zadowolone z siebie, sapiąc i dysząc, opuściły piwniczne izby. Będąc już na górze, pierwsze co zrobiły, to pognały każda do swojego mieszkania i natychmiast wparowały pod prysznic...


cdn.

Link do powieści: "Szalone wakacje" (w sukcesywnie zamieszczanych — odcinkach).