Michaśka
przyjechała do Pilcza poprzedniego dnia, rozpromieniona i jak zwykle
tryskająca szczęściem. Była wreszcie w swoim wymarzonym i
ukochanym miejscu na świecie. Po półgodzinnym siedzeniu na
parapecie okna w swoim pokoju oraz upajaniu się widokami i zapachami
wiejskimi, zeszła do kuchni na śniadanie. W kuchni wszyscy już
siedzieli przy stole i czekali na nią. Oprócz Przemka, bo ten,
poważny już student, po rocznym studiowaniu przebywał na jakimś
obozie studenckim. Miał wrócić do domu już wczoraj, ale jak to
Przemek, gdzieś się zawieruszył i jeszcze go nie było.
Michaśka
wpadła do kuchni z szerokim uśmiechem na twarzy i serdecznie
przywitała się ze wszystkimi.
— Ty,
Michaśka, żołądek mi się już do kręgosłupa z głodu
przykleił, czekając na ciebie. — Robek po swojemu przywitał
kuzynkę. — Siada w końcu i je, bo inaczej ja nie mogę zacząć
jeść. Matula Marynia zabroniła. Tatko zresztą też nie lepszy.
Mają jakowegoś bzika na twoim punkcie, czy co? Sam już nie wiem.
Ale bez ciebie nie pozwalają mi jeść. Sie porobiło, no, no! Ja
już od dwóch godzin na nogach i haruję jak wół, a jeść
niestety nie mogę, bo hrabianka Michalinka od Czaplińskich jeszcze
nie zeszła.
— Już
hrabianka zeszła, waćpanie Robercie od Maryszczaków. — Michalina
śmiejąc się, zasiadła do stołu. — Proszę, może waćpan
rozpocząć pożywianie się.
Ciocia
Marynia i wujek Stach pękali ze śmiechu, wsłuchując się w
milutkie przekomarzanie się syna z ich ukochaną bratanicą
Michalinką. Bardzo lubili te chwile, kiedy Michalinka przyjeżdżała
do nich na wakacje. Kochali swoją bratanicę z całego serca. Całe
życie pragnęli mieć córkę. Mieli ją tylko na wakacje.
W miłej
atmosferze siedzący przy stole spożywali śniadanie. Niestety
sielanka ta długo nie trwała, gdyż przez otwarte na oścież okno
wleciała pszczoła i zakłóciła sielankowość chwili. Pszczoła
wleciała do kuchni, gdyż poczuła w tym miejscu miód. I nic w tym
dziwnego, gdyż wujek Stach właśnie w kuchni przekręcał przez
iście swoistą centryfugę (osobiście skonstruowaną i przerobioną
ze starej pralki Frani) kawałki plastrów z miodem pszczelim. A że
Michalina siedziała akurat na drodze lotu pszczoły z okna do tej
miododajnej centryfugi, to też pszczoła nie mogła koło niej nie
lecieć. Pszczoła leciała tylko do miodu i nic by się nie stało,
gdyby Michaśka nie zaczęła machać rękami, chcąc ją odpędzić.
Pszczoły nie lubią gdy ktoś je odpędza. I ta pszczoła też nie
lubiła. Zapewne zdenerwowała się Michaśki machaniem i dała temu
wyraz, użądlając ją w prawą brew. Śniadanie przestano spożywać
natychmiast. Ciocia Marynia pobiegła do kredensu kuchennego i
przyniosła duży nóż i delikatnie przyłożyła go Michaśce do
użądlonego miejsca. Robek na widok zniesmaczonej i lekko obolałej
miny kuzynki, zanosił się od śmiechu. A wujek ganiał dookoła
swojej centryfugi i grzmiał na wredną pszczołę, że nie
uszanowała jego gościa, a i przy okazji na syna za jego nie na
miejscu śmiech. Czyn pszczoły bardzo szybko zaczął nabierać
efektów i Michaśki twarzyczka robiła się coraz bardziej
zdeformowana. Nic nie pomogły cioci Maryni okłady z zimnego noża,
gdyż po paru minutach jej powieki prawego oka bardzo mocno
nabrzmiały i zrosły się do kupy i siłą rzeczy, przestała na
prawe oko widzieć.
Michaśka
początkowo była przerażona utratą prawostronnego widzenia. Jednak
widząc i czując wielką troskę cioci, oraz słysząc jej słowa
pocieszenia, że to poboli i przejdzie i że opuchlizna też szybko
zniknie, uspokajała się coraz bardziej.
I kiedy
tak w kuchni rodziny Maryszczaków walczono ze skutkami użądlenia
wrednej pszczoły, drzwi kuchenne nagle się otworzyły i w progu
stanął student Przemysław.
— Na
Belzebuba, patrona czeluści piekielnych, a to co za monstrum nam
zesłano?! — wrzeszczał od progu, rzucając z głośnym
łoskotem swój plecak na podłogę i łapiąc się za głowę. —
Spodziewałem się zobaczył Michała, no, może nie Anioła, ale też
nie taką karykaturę człowieczą, przypominającą jak nic,
Quasimodo.
— Dzień
dobry, szurnięty kuzynie! — zawołała Michalinka na jednooki
widok starszego kuzyna z grymasem na twarzy podobnym do uśmiechu. —
Skończ ty się ze mnie nabijać i skocz lepiej do piwnicy po
siekierę.
— Mamciu
Maryniu, a to co?! Czyżby aż tak źle było z tą oto niby osobą?!
— wrzeszczał student Przemysław. — Łba trzeba aż urąbać? O
rany, to pędzę do piwnicy. No bo jak trza, to trza!
— Zdurnowaciały
kuzynku, nie rąbać siekierą, a przyłożyć siekierę. O tu
przyłożyć… do mojego oka, bo zimny metal przynosi ulgę. A że
siekiera jest większa od ciocinego noża, to może szybciej mi ból
przejdzie i opuchlizna zejdzie. Nic tam was na tej waszej Akademii
Rolniczej nie nauczono? Ratujże wreszcie ofiarę dzikich bestii
panoszących się na waszych włościach. Chryste, co za tępak z
ciebie? Dawaj tę siekierę, bo już pomału i na drugie oko tracę
wzrok.
— Jak
trza, to trza… Już pędzę do piwnicy. Ale zanim tam popędzę,
muszę jeszcze coś powiedzieć. Otóż muszę powiedzieć, że gdy
tak patrzę na ciebie, mój ty kochany Michale, to wydaje mi się, że
ta bestialska pszczoła z naszych włości jakoś dziwnie cię
użądliła. No bo nabrałeś jakiś takich zaokrąglonych kształtów,
i to na całym ciele… Hmm… Dość powiedzieć… jakiś takich
dziwnie kobiecych kształtów… Sam już nie wiem. Ale gdy tak na
ciebie patrzę, to widzę wyraźnie, że wyglądasz całkiem inaczej
niż w zeszłym roku… O mój ty biedny Michale, co z tobą?!
Atmosfera
w kuchni zrobiła się na powrót wesoła i zabawna.
Przemek
rzucił się na Michaśkę z szeroko otwartymi ramionami i wyściskał
ją z każdej strony. Oczywiście ze szczególną ostrożnością i
pominięciem tej strony jej cielesności, która była opuchnięta. A
rżał przy tym z radości, niczym młody ogier na pierwszym wybiegu.
Michaśka,
choć obolała i nie za dobrze widziała swojego starszego kuzynka
(bo w ogóle mało widziała), śmiała się również serdecznie.
— No,
to zostałam już w Pilczu przywitana. I to nie tylko przez swoją
ukochaną rodzinkę, ale również przez ich żywy inwentarz.
Tego
dnia, pierwszego dnia pobytu Michaśki w Pilczu, Michaśka nie
oddalała się od domu. No bo jak z taką twarzą miała się na
widok publiczny wystawiać? Większość dnia spędziła na rozmowach
z ciocią Marynią i wujkiem Stachem. No i oczywiście ze swoimi
kuzynami. Po południu zjawił się również Kamil i Emil, by
powitać swoją miastową przyjaciółkę. Na początku byli bardzo
onieśmieleni, tak jak i Robek zresztą był. Michaśka im również
wydała się jakaś dziwna z wyglądu. Nie to, że użądlona, ale
jakaś taka mniej chłopięca niż była do tej pory. Ale kiedy tak
dłużej posiedzieli i porozmawiali z nią, doszli jednak do bardzo
zadowalającego wniosku, że Michaśka, to ta sama Michaśka co
zawsze. Ulubiona ich przyjaciółka. Przestali czuć skrępowanie i
potem już rozmawiali wesoło i dokazywali jak zwykle.
Następnego
dnia Michaśka była już o wiele mniej opuchnięta na twarzy. Ba,
zaczynała już nawet widzieć na prawe oko. Opuchlizna schodziła
coraz bardziej. Tyle że pozostawiała po sobie wspaniały fioletowy
make-up, tudzież z odcieniem przepięknej zgniłej zieleni. Michaśka
jednak przestała się już przejmować swoim wyglądem i przystała
na chłopców propozycję pójścia do lasu na maliny. Tym chętniej,
że słyszała jak ciocia Marynia mówiła przy śniadaniu, że
przydałoby się zrobić sok z malin. Ochoczo więc wyruszyła wraz z
chłopakami do lasu. Zbieranie malin było czystą przyjemnością,
gdyż maliny tego lata obrodziły tak obficie, że prawie same się
zbierały i wpadały do przyłożonego do krzewu koszyczka. Przy
zbieraniu Michaśka słuchała chłopców opowieści o wszystkim co
im się szczególnego przytrafiło w minionym roku od ich ostatnich
wspólnych wakacji. Sama też opowiadała o swoich przeżyciach w
szkole i poza szkołą.
W pewnym
momencie chłopcy zaczęli się nabijać z Michaśki zmienionego
wyglądu. Michaśka wyczuła od razu, że oni mają na myśli
bardziej jej ogólny wygląd, po roku nie widzenia się, niż jej
wygląd po użądleniu pszczoły. Udawała jednak, że nic nie kapuje
a tylko bierze do siebie ich naigrywania ze swojej nie całkiem
normalnej jeszcze twarzy. Zagrała w końcu obrażoną, a że chciało
jej się, no… mówiąc chłopców żargonem: „za stodołę”,
czyli do ubikacji, podała Robkowi swój pełny koszyczek malin i
odeszła od nich. Chciała żeby myśleli, że jest na nich obrażona.
Idąc w kierunku domu na wzgórzu, musiała przejść przez
pastwisko. Szła zadowolona z siebie i z psikusa zrobionego chłopcom.
W duchu śmiała się z nich, że za moment będą latać koło niej
niczym sputniki wokół ziemi, aby zaskarbić sobie jej względy.
Szła i podśpiewywała sobie pod nosem. Nagle usłyszała za sobą
dziwne bzyczenie. Odwróciła się natychmiast. Na tle złocistego
słońca zauważyła ciemną plamę. W momencie przypomniała sobie o
czym wujek Stach mówił przy śniadaniu. A wujek Stach mówił, że
od wczoraj poszukuje roju pszczół, który uciekł mu z ula.
Michaśka doznała szoku. Miała w pamięci swoje przeżycia z dnia
poprzedniego z jedną jedyną tylko pszczołą, a teraz cały rój
jej się szykował. Nie wiedziała co zrobić. Uciekać? Chować się?
— „Mamusiu ratuj!” — wrzeszczała jej dusza. — „Koniec ze
mną. Jeszcze nie do końca przeżyłam skutki agresji jednej
pszczoły, a teraz tysiące pszczół mnie atakuje. Mamusiu kochana,
jeżeli twoja miłość zdalnie mi nie pomoże, to naprawdę koniec
ze mną!”. — Dusza Michaśki wywrzeszczała swoje, a Michaśka
zrobiła swoje. Wyrwała z kopyta niczym ogier narowisty i pognała
przez pastwisko jak szalona. Gnała i gnała i powoli traciła już
nadzieję, że uda jej się uciec przed tym śmiercionośnym rojem.
Schronić się nie miała gdzie. W myślach żegnała się już ze
swoimi rodzicami i z siostrą, gdy nagle zauważyła wybawienie. Na
końcu pastwiska, przed ogródkiem przy domu, na kołkach stała
cysterna z wodą dla krów. Michaśka niewiele się zastanawiając,
przyśpieszyła biegu i pognała w kierunku tej (jak myślała)
zbawiennej cysterny. Udało się. Dobiegła. W pośpiechu otworzyła
klapę cysterny i wskoczyła do środka. Klapę szybko zamknęła i
zaczęła się wsłuchiwać w odgłosy dochodzące z zewnątrz.
Wsłuchiwała się i wsłuchiwała, w końcu pomiarkowała, że w tej
cysternie jakoś nazbyt gorąco. No tak, lato tego roku było łaskawe
i za sprawą słońca było strasznie upalne. W cysternie temperatura
sięgała sauny. Wody było tylko troszeczkę na dnie i też była
gorąca. Michaśka zamiast cieszyć się z przechytrzenia całego
roju pszczół, truchlała na samą myśl, że niestety, ale długo w
tej gorączce nie wytrzyma. I albo się w cysternie żywcem ugotuje,
albo wylezie z cysterny i podda się temu miododajnemu towarzystwu.
Bo że miała towarzystwo pszczół tego była pewna. Dochodzące z
zewnątrz głośne bzyczenie było tego dowodem. Postanowiła jednak
siedzieć w cysternie tak długo, jak się to tylko da. Może te
groźne pszczoły odfruną sobie w końcu? Przecież do swojego ula
miały blisko. Ich pasieka stała w ogródku przed domem. Michaśka
próbowała też innych możliwości ratunku. Co rusz waliła
pięściami w ścianki cysterny. Aż echo niosło. A waliła z coraz
większym zacietrzewieniem, bo wtedy nie słyszała przynajmniej tego
obrzydliwego bzyczenia pszczół. Zagłuszała je więc wytrwale i
skutecznie. Ale nic poza tym. W dalszym ciągu nic nie wskazywało na
to, ażeby jakiś ratunek miał przyjść z zewnątrz. Nie wiedziała
co dalej robić. Gorąc dawał jej się we znaki coraz bardziej.
Rozsądek kazał jednak czekać. Ale Michaśka, jak to Michaśka,
była niecierpliwa i czekać nie umiała. I pomimo tego, że w
dalszym ciągu słyszała głośne bzyczenie pszczół, zaczęła
powoli podnosić klapę cysterny. Bzyczenie pszczół się wzmogło.
W odruchu desperacji puściła te groźne dźwięki mimo uszu i
postanowiła jednak wyleźć z cysterny. Na szczęście, zanim
wylazła, zjawił się wujek Stach. Michaśka była uratowana.
Wujek
Stach ubrany w odpowiedni strój pszczelarza, z workiem do łapania
roju w rękach, zaczął zwabiać pszczoły do siebie. Potem z całym
rojem w komitywie oddalił się w kierunku swojej pasieki.
Wtedy
Michaśka wystrzeliła z cysterny jak z katapulty i pobiegła do
domu, wprost w ramiona cioci Maryni.
— Moja
kochana Michalinko, dzięki Bogu, jesteś. Popatrz no, co jest z tymi
pszczołami? Chyba wyczuły twoją dobrą, serdeczną i słodką
naturę i od wczoraj lgną do ciebie niczym muchy do lepu… No co,
nie boisz się już?
— U nas
w mieście chyba bym umarła już ze strachu, ale tu, z wami, niczego
się nie boję — wyszeptała Michaśka, nie będąc już pewną,
czy mówi szczerze.
Kiedy
wujek Stach wszedł do kuchni i zobaczył strwożoną bratanicę żony
w jej ramionach, z ogromnym smutkiem rzekł:
— Gdy
opowiemy twojemu ojcu, co ci się przytrafiło w twoich pierwszych
dniach pobytu u nas, i w jakim byłaś niebezpieczeństwie, to on nam
nigdy nie wybaczy, że nie chroniliśmy cię odpowiednio. Co za
idiotyczny zbieg okoliczności No popatrz sama, czy to normalne, aby
pszczoły atakowały cię drugi raz w tak krótkim czasie? Nie. Do
tej pory to się nikomu nie zdarzyło. Ani mnie. A przecież żyję
już trochę na tym padole… Maryniu rozumiesz coś z tego? Bo ja
nic. Czy te moje pszczoły zwariowały? Co im kazało się tak
zachowywać? Jak to dobrze Maryniu, że usłyszałaś Michalinki
stukanie, bo zanim ja polazłbym w poszukiwaniu mojego roju, to by
się dziecko tam w tej cysternie strasznie nacierpiało… Ojojoj,
biedne dziecko… Michalinko, wybaczysz nam ten dziwny objaw natury?
— Ależ
wujku, nie mam czego wam wybaczać. — Michaśka najwyraźniej
doszła już do siebie. — Sam zresztą mówisz, że to jest dziwny
objaw natury. A na naturę nikt z nas nie ma wpływu. I bardzo
dobrze. A dziwy to ja lubię. Więc wszystko gra. Będę miała o
czym opowiadać moim koleżankom w szkole. A o tatusia to niech się
wujek nie martwi. On mnie zna i wie, że mnie się zawsze różne
dziwne rzeczy przytrafiają. A i przygody niezwykłe również.
Najważniejsze, że wychodzę z nich obronną ręką. Jak i w tym
przypadku… Pomogła mi obronna ręka wujka. Ot i cała przygoda.
Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Wujek ma z powrotem rój
pszczół w ulu, a ja jestem cała i zdrowa.
— No
nie tak całkiem — dodała ciocia Marynia i jeszcze raz przytuliła
swoją ukochaną bratanicę.
— Cha,
cha, cha… no, prawie całkiem — zaśmiała się Michaśka. —
Ale to stało się wczoraj, więc się nie liczy. Zresztą i tak już
opuchlizna schodzi. A przede wszystkim już widzę co nieco na prawe
oko. No i bardzo dobrze, bo jeszcze bym cysternę przeoczyła i cały
szanowny rój pszczół ze sobą do domu przyprowadziła.
— Michalinko,
jesteś wspaniałą dziewczynką — powiedział wuj Stach. —
Zawsze tryskasz humorem. I żeby nie wiem co się stało, dobry humor
cię nie opuszcza. Tak bardzo się cieszę, że jesteś znów z
nami. Wnosisz w nasze życie tyle ciepła i pogody ducha. Kochamy
ciebie bardzo.
— Wujku
kochany, proszę niech wujek skończy, bo zaraz się rozryczę! —
zawołała Michaśka i podskoczyła do wujka by go ucałować. —
Ooo, słyszy wujek? Chłopcy wracają. Jeszcze są daleko od domu a
już ich słychać. To dobrze, bo mnie się od razu przypomniało, po
co ja z lasu wróciłam wcześniej od nich… No, to pędzę do
sławojki… Ciociu, a malin ma ciocia, że ho, ho!
Michaśka
zupełnie zapomniała, że koniecznie musiała iść za swoją
potrzebą. I chociaż z powodu tylu wrażeń i tak jej się już
odechciało, to jednak szybciutko pobiegła do sławojki, żeby
stamtąd przez lufcik w drzwiach podglądać chłopaków. Miała
zamiar dalej ciągnąć swoją zagrywkę i udawać obrażoną. Ledwie
wpadła do tego przybytku, chłopcy weszli na podwórko. Michaśka
przystawiła swoje zdrowe oko do wyciętego serduszka i zaglądała
za chłopcami.
Chłopcy
przechodzili tuż przy sławojce, nie domyślili się jednak, że
Michaśka może w niej siedzieć. Rozmawiali więc dalej głośno,
jakby nigdy nic.
— Nie,
to macie rację, ja też nie mogę się nadziwić, że z naszej
Michaśki zrobiła się taka baba — głośno dziwił się Emil. —
W zeszłym roku to wyglądała prawie jak my. Wszyscy we wsi myśleli,
że my z kolegą z miasta się bawimy. A teraz to już na pewno nikt
tak nie pomyśli… Widzieliście, ona nawet piersiątka już ma.
Istna baba. Może my będziemy musieli z nią teraz inaczej
postępować, bo widzicie jaka obrażalska się zrobiła. Ale tak
poza tym, jest tak samo szurnięta jak była. I to mnie cieszy.
— I mnie
też — dopowiedział Kamil. — Cieszę się bardzo, że jest znów
z nami. I zaraz ją udobruchamy. Będziemy dla niej nieco milsi.
Zobaczycie, chimery przejdą jej natychmiast.
— O,
znawca bab się znalazł! — zarechotał Robek.
— A
żebyś wiedział. Ma się tę babę w domu. Siostrzyczka Danuśka
jak miała trzynaście lat, to ja z Emilem musiałem ją szerokim
łukiem omijać, takie muchy w nosie miała… Hej, poczekajcie! A co
to twój ojciec, Robek, tak swój sprzęt pszczelarski po podwórku
porozrzucał? Stało się co? Pędźmy szybko do was do domu!
Michaśka
wysłuchała wszystkiego co się dało i jeszcze większą sympatię
poczuła do chłopaków. Postanowiła jednak dalej posiedzieć w
ukryciu. Chciała, aby chłopcy od wujostwa dowiedzieli się w jakiej
to ona niebezpiecznej sytuacji się znajdowała. Po paru minutach
zaczęła się jednak niecierpliwić i z głośnym skrzypnięciem
drzwi, wyszła ze sławojki. Nie doszła jeszcze do drzwi wejściowych
domu, gdy z nich wypadł Robek, a za nim Kamil i Emil.
— Michaśka,
jak to dobrze że nic ci się nie stało — wrzeszczał Robek już
od progu. — Ciebie nawet na chwilę samej nie można zostawić, bo
zaraz coś zmalujesz… No dobra, nie rób takiej groźnej miny…
chciałem powiedzieć, że zaraz tobie ktoś coś zmaluje… Jezuśku
Nazaretański, ja tu żyję od zawsze i mnie coś takiego się
jeszcze nigdy nie przydarzyło. A tobie tak! Michaśka, co jest z
tobą? W końcu zacznę podejrzewać, że w tobie siedzi jakaś
diaboliczna siła, która wszystkim każe zachowywać się wbrew ich
naturze? No bo jak inaczej myśleć? Miałem nadzieję, że już
wszystkie nasze zwierzęta, niebezpieczne dla ciebie, zaliczyłaś w
poprzednich latach. To już w tym roku, nic ci nie będzie groziło.
O jakże się myliłem. Zapomniałem o pszczołach. Michaśka, co ty
w sobie masz, że tak działasz na nasze zwierzęta i… płoszysz
je?
— Jak
to co, wściekłe babskie hormony. — Kamil szepnął Robkowi do
ucha, ale Michaśka i tak to usłyszała.
— Odwalcie
się ode mnie! — wrzasnęła, i udając jeszcze bardziej obrażoną,
odepchnęła ich od siebie. Z zadartym nosem chciała wejść do
domu, ale chłopcy jej nie pozwolili.
— Poczeka,j
Michaśka! — wrzasnął równie donośnie Robek. — Skończ się
wreszcie obrażać, bo to ci nie przystoi… No! I posłuchaj,
jakkolwiek by to nie zabrzmiało, to i tak musimy ci powiedzieć, że
bardzo się cieszymy, iż znów jesteś z nami… I zamknij dziób…
zanim go otworzysz, bo to jest szczera prawda!
— No
właśnie! — poparł kolegę Kamil. — I skończ już wreszcie
robić za udzielną księżnę i zacznij z nami normalnie rozmawiać.
— I tak
cię podziwiamy, bo nie jeden, będąc na twoim miejscu, ze strachu
porobiłby się w cysternie, a ty jednak zaniosłaś to do sławojki.
No chyba się nie mylę, skoro zastajemy ciebie wychodzącą z tego
akurat przybytku? — powiedział Emil z poważną miną i zaraz
złapał się za głowę. — To ty cały czas tam w klopie
siedziałaś?... Yyyy… i wszystko słyszałaś?
— Nie
inaczej! — przyznała Michaśka, robiąc przy tym minę śmiertelnie
już obrażonej.
— No i
co z tego, że wszystko słyszałaś? A cóż my takiego mówiliśmy
między sobą? Oprócz prawdy i tego, że cieszymy się, że mamy
ciebie za kumpla, nie gadaliśmy niczego złego — wydukał po
chwili zawstydzony Emil.
— Otóż
to! — dodał Robek i Kamil jednocześnie.
I cóż
Michaśce w takiej sytuacji było robić? Parsknęła tylko śmiechem
i wywaliła chłopakom swój ładny język. Potem ze śmiechem na
ustach przecisnęła się miedzy nimi i pognała do swojego pokoju.
Michaśce było już wszystko jedno, czy chłopcy zauważą, że ona
ma mokre spodenki (od siedzenia w cysternie ma się rozumieć) i
jakie będą mieli z tego powodu skojarzenia. Śmiejąc się, jak to
Michaśka, i przeskakując po dwa schodki naraz, popędziła do góry.
Kiedy znalazła się już w swoim pokoju, usiadła na moment na swój
ulubiony parapet okienny i popatrzyła w błękitne niebo. Najpierw
tylko w duchu, a potem już na głos dziękowała Opaczności, że
pozwoliła jej mieć tak wspaniałą rodzinkę i tak wspaniałych
przyjaciół. I to bądź co bądź, przyjaciół płci przeciwnej.
Przebrała się szybciutko w długie spodnie i szczęśliwa zbiegła
na dół.
— No
jesteś w końcu! — przywitał ją Robek, stojąc przy schodach
wraz z kolegami. — Nie myśl, że całą malinową pańszczyznę
odwalimy bez ciebie… Jazda na podwórko, szukać robaków w
malinach!
Na
podwórku, na przydomowej ławeczce, siedziała ciocia Marynia i ze
skupioną miną przebierała maliny. Michaśka wraz z chłopakami
podeszła do niej, i siadając po turecku naprzeciw cioci, zabrała
się za szukanie robactwa panoszącego się w malinach. Chłopcy bez
słów zrobili to samo.
Szukanie
robactwa, to niezbyt miłe zajęcie, wręcz obrzydliwe co dla
niektórych, ale nie dla tego towarzystwa. Nawet i przy tym zajęciu
wszyscy czuli się wspaniale i tryskali wyśmienitym humorem.
Rozmawiali i śmiali się. Śmiali się i rozmawiali. A kiedy
przebrali już wszystkie maliny na sok, na podwórko wjechał Przemek
na swoim motorze.
— Nie
gadajcie, nasz Michał znów był w opałach?! — zawołał,
zsiadając z motoru, i zdejmując kask. — Spotkałem ojca po drodze
i on mi opowiedział o Michała tresurze pszczół... No, no, no,
zawsze mówiłem, że nasz Michał… to jest Michał. Nikomu w
kapustę nie nakichał, ale też nie pozwoli, aby jemu nakichano…
No, Michał, jestem z ciebie dumny. Nieustająco zresztą. Gdybym był
w twoim wieku, to z pewnością bym się w tobie zakochał, nie
bacząc na koligacje rodzinne, ani też na płciowe kolizje…
— Zamknij
buziunię, mój ty przemądrzały synu Przemysławie! — huknęła
ciocia Marynia, robiąc przy tym groźną minę, jak to było w jej
zwyczaju. — Idź lepiej do kuchni i pokrój chleb na kolację.
Po
kolacji, która w tym dniu wyjątkowo była obiadokolacją, Michaśka
i chłopcy wrócili na ławeczkę przed domem i zajęli się
omawianiem planów na przyszły dzień. Wszyscy razem (nawet zgodnie)
ustalili, że następnego dnia muszą w końcu trochę popływać i
poopalać się. Pogoda zapowiadała się wyśmienita. Trzeba było
więc z niej skorzystać.
Następnego
dnia już przed południem byli razem. Pogoda istotnie była
wspaniała. Tylko jej zażywać i chwalić. Michaśka przebrana w
swój dwuczęściowy strój paradowała w nim już od rana. Humor
miała znakomity. Po opuchliźnie ani śladu, a ten zielonkawy
melanż, jaki przyszło jej nosić na powiece prawego oka, to jej
tylko uroku dodawał. Sprawdziła dokładnie w lustrze. A kiedy już
z całym ekwipunkiem schodziła wraz z chłopcami ze wzgórza do
doliny Białej, wpadła na genialny pomysł.
— Wiecie
co, chłopaki, po co się mamy smażyć na słońcu codziennie, by
uzyskać należyty brąz na całym ciele, jak jest taki jeden
niezawodny sposób, aby w jednym dniu stać się brązowym…
Poczekajcie, nie róbcie takich durnowatych min, zaraz wam wszystko
wyjaśnię… Otóż moja starsza siostra Lodzia odkryła niezawodny
sposób na szybką i wspaniałą opaleniznę. Razem ze swoimi
koleżankami, przed wyjściem na słońce, smarowała się masłem
czekoladowym, ale w zeszłym roku gdzieś wyczytała, że smarując
się ropą, można jeszcze szybciej stać się brązowym, i to
bezboleśnie, bo ropa dodatkowo osłania i pielęgnuje ciało. To
teraz tak sobie myślę, że jak byście mogli zdobyć gdzieś ropę
to by było wspaniale. Z masłem czekoladowym na wsi zapewne byłby
kłopot, ale ropę to chyba można u was gdzieś pozyskać, co?
— Ropy
to u nas na zabój! — rzekł Robek.
— To
wspaniale! — ucieszyła się Michaśka. — No bo wiecie, jak wrócę
do domu po wakacjach, to będę mogła moim koleżankom na wuefie
zademonstrować swoją przepiękną morską opaleniznę…
— Ty,
poczekaj, jaką morską? — zdziwił się Robek.
— Och,
Robek, jaki ty niekumaty jesteś! — burknęła Michaśka. —
Jasne, że opalenizna będzie wiejska, ale te moje próżne koleżanki
uważają, że tylko morska opalenizna jest wspaniała. Pokażę im
więc swoją opaleniznę, i żeby miały jeszcze większy powód do
pękania z zazdrości, nabajdurzę im że byłam na Karaibach…
Dobre, nie?
— Te
baby to są jakieś nie całkiem normalne — z niesmakiem stwierdził
Kamil. — Mam nadzieję, że ty Michaśka nigdy tak nie zdurniejesz,
hę?
— No
coś ty, ja? — zachichotała Michaśka i dała Kamilowi pstryczka w
ucho. — Gadaj lepiej co z tą ropą…
— No, z
ropą to u nas tak jak Robek powiedział, na zabój. — Kamil złapał
Michaśkę za rękę i w odwecie ugryzł ją w palec. — Wystarczy
pójść do jakiegoś ciągnika i ściągnąć.
— A co
to jest ciągnik? — dopytywała się Michaśka, dmuchając w palec.
— Wiadomo,
z miasta przybyła i nic nie kapuje. — Kamil drwił z Michaśki. —
Ciągnik, moja droga miejska kumpelko, to nic innego jak traktor.
Wiesz, to taka maszyna z Ursusa… Tr-tr-tr-tr-tr-tr-tr-tr-tr…
spala ropę i jedzie. A smrodzi przy tym, że aż strach… głowa
boli…. mózg staje, a traktor jedzie i jedzie… ciągle jedzie.
— Kamil
zamknij się wreszcie, bo mój mózg też mi już staje, i to dęba!
— Michaśka śmiejąc się, pobiegła wprost na brzeg Białej. —
Hej, chłopaki, to dajcie mi tę ropę.
— Jaka
mądra! Dajcie… i nic więcej? — Robek udał niezadowolonego.
— No
dobra, proszę dać mi tę ropę! — zaśmiała się Michaśka i
wskoczyła do wody, by się trochę ochłodzić.
— I
nawet na „proszę” zdobycie ropy nie staje się prostsze. —
Robek zastanawiał się, drapiąc się po głowie.
— No
jak to? Przecież Kamil mówił, że wystarczy pójść do ciągnika
i ściągnąć — przekonywała Michaśka.
— Tak,
ale my nie mamy ciągnika, Potyliccy też nie. Trzeba by więc z
jakiegoś obcego ściągnąć, a to już graniczy z kradzieżą, moja
duszko. Bo nie wierzę, że ktoś dobrowolnie zechce nam dać choć
trochę swojej ropy.
— A
może jednak? Jak nie spróbujecie, to wiedzieć nie będziecie. —
Michaśka nie odpuszczała i dalej wodziła chłopców na pokuszenie,
kokieteryjnie modulując głosem. — No, chłopaki! Co z wami?
Przecież nam by wystarczyło pół litra ropy… tylko marne pół
literka…
— Ach,
Michaśka, ty kusicielko! — zawołał Kamil. — Siedź tu na
tyłku, a my znikamy… ale na brzegu siedź, nie w wodzie, bo cię
jeszcze jakaś ryba zaatakuje jak nas nie będzie.
— Cha,
cha, cha, ale śmieszne! — Michaśka zrobiła zniesmaczoną minę i
chlusnęła chłopców wodą. — Tylko żebym nie musiała na was
pół dnia czekać. Południowe słońce najlepiej opala.
Chłopcy,
robiąc do Michaśki małpie miny, zniknęli za przybrzeżnymi
krzewami.
Michaśka
wyszła z wody. Wytarła się ręcznikiem i rozłożyła koc. Z
plecaka wyjęła powycinane wcześniej krzyżówki z różnych
starych gazet wujka i cioci i zabrała się za ich rozwiązywanie.
Bardzo lubiła rozwiązywać krzyżówki, dlatego czynność ta
pochłonęła ją zupełnie. Nie odczuwała braku chłopaków. Kiedy
jednak słońce już ją dobrze przypiekło, postanowiła znów wejść
do wody i pochlapać się trochę. Będąc już w wodzie, próbowała
sobie skojarzyć jak długo chłopców nie ma. Zaniepokoiła się, bo
wydało jej się, że już ponad dwie godziny co najmniej. Zaczęła
rozglądać się po brzegu Białej, i żeby móc większą część
brzegu zlustrować, przeszła przez całą szerokość rzeki i z
drugiego brzegu, nieco wyższego, zaglądała we wszystkich
kierunkach. Jakie było jej zaskoczenie, gdy znienacka usłyszała
cichy chichot chłopaków, choć ich wcale nie widziała. Nagle za
fonią przyszła, a właściwie przypłynęła wizja. Jakże dziwna
była to wizja. Otóż środkiem rzeki, na olbrzymim czarnym kole,
płynęli chłopcy. Najnormalniej w świecie siedzieli sobie na kole,
nogami do wewnątrz, i płynęli. A płynęli już w milczeniu. Kiedy
zrównali się z tym miejscem na brzegu gdzie spodziewali się ujrzeć
Michaśkę, wszyscy naraz zeskoczyli z koła, i brodząc w wodzie,
cichutko zaczęli się skradać do brzegu, ciągnąc koło za sobą.
Michaśka
na ich widok oniemiała, a po chwili, jak nie wrzaśnie:
— A wam
co odbiło?! Co za szkaradztwo ze sobą przyciągnęliście?!
Wszyscy
trzej chłopcy aż podskoczyli z wrażenia. Nie spodziewali się
ujrzeć Michaśkę na przeciwległym brzegu. I przede wszystkim, to
oni chcieli ją wystraszyć. A tu ona ich wystraszyła.
— Chryste,
a ciebie co poniosło na drugi brzeg?! — wrzasnął Robek równie
głośno. — Miałaś tutaj siedzieć a nie szwendać się po rzece.
Głowę dam, że przechodząc na drugi brzeg, poślizgnęłaś się
na kamieniach i zadek sobie strzaskałaś.
— Ty
już lepiej nie szafuj tak tą swoją głupią głową, bo ją kiedyś
stracisz — wydzierała się Michaśka, wchodząc do rzeki by
wrócić na koc. — Zaraz wam wasze zadki strzaskam! Ile można na
was czekać? Tylko mi nie mówcie, że zamiast ropy, przytargaliście
to paskudztwo?
— Nie
zamiast, tylko oprócz, i nie paskudztwo, tylko wspaniałe koło do
pływania — poinformował Kamil przyjaciółkę.
— Nie
gadaj, to macie jednak tę ropę? — Michaśka ucieszyła się. —
Już do was pędzę.
— Ty
lepiej nie pędź, tylko idź ostrożnie, bo kamienie są strasznie
śliskie… — radził Emil, ale nie skończył, gdyż Michaśka
akurat się pośliznęła na takim właśnie wyślizganym kamieniu i
pacnęła jak długa do wody.
— No i
masz babo placek! — zapiał Kamil i wskoczył do rzeki Michaśce na
ratunek.
Kamil
dobrze wiedział, że rwące rzeki mają to do siebie, że jak już
się straci równowagę i bezwładnie wpadnie do wody, to szybki nurt
rzeczny niesie takiego nieszczęśnika i poniewiera nim po
kamienistym dnie jak szmatą. I zanim taki się pozbiera i na powrót
podniesie, łapiąc równowagę, może sobie zdrowo gnaty potrzaskać.
Kiedy
Kamil dotarł do Michaśki, ta już sobie sama poradziła i znów
pewnie stała na nogach. Wprawdzie stała z jakieś dziesięć metrów
dalej niż poprzednio, ale stała. Parskając i plując wodą niczym
wieloryb, dwoma rękami trzymała się za pośladki.
— I tak
w końcu Robek miał rację! Szanowne cztery literki strzaskane, co?
— Ano,
co nieco…! A niech to kaczor kopnie…
— Po co
kaczor? Biała też dobrze kopie. Co roku masz skopany tyłek. Tego
roku nie może być inaczej. I albo będziesz bardziej uważała,
albo jeszcze niejeden kopniak cię czeka. Z Białą nie ma żartów.
Dawaj łapę, to cię podprowadzę do brzegu...