Ciocia Marynia i wujek Stach, widząc swoją bratanicę tak ogromnie przejętą i smutną, cały czas ją uspokajali. Tłumaczyli jej, że wszystko z Emilem będzie dobrze, bo Emil to silny chłopiec. Że taka choroba szybko mija. Że za dwa, trzy dni, Emil znów będzie z nimi cały i zdrowy. Że ma się nie martwić aż tak, bo sama się rozchoruje. Ciocia Marynia chodziła za Michaśką z garnuszkiem ciepłego mleka oraz z kromką chleba z masłem i miodem i prosiła ją, by choć trochę przegryzła, popijając mlekiem. Nie było jednak mowy, żeby dała się namówić.
Michaśka
nie mogła niczego przełknąć. Gardło miała zasznurowane lękiem
o swojego najmłodszego przyjaciela oraz poczuciem winy, że to
właśnie ona przysłużyła się do jego cierpienia.
Robek i
Kamil również próbowali Michaśkę uspokoić. Ale Michaśka nie
chciała ich nawet słuchać. Wściekła była na siebie okrutnie. I
kiedy wreszcie przez bramę zobaczyła matkę Potylickich, idącą od
strony przystanku autobusowego, to w pierwszym odruchu chciała
wybiec jej naprzeciw, ale w końcu stchórzyła. Rzuciła się tylko
cioci Maryni w ramiona i z oszalałym ze strachu sercem czekała.
— Rozalko,
no i co z Emilem? — spytała ciocia Marynia przez bramę. —
Opowiedz nam, bo wszyscy się bardzo martwimy o niego.
— Ech,
Maryniu, com się strachu najadła… Myślałam, że mi dziecko się
skończy… ciągle był nieprzytomny — łkając, powiedziała
matka Potylickich i weszła na podwórko Maryszczaków. — Lekarze
zaraz go zabrali na jakąś salę i długo go tam trzymali. Nikt ze
mną nie chciał gadać. A ja czekałam i czekałam. I myślałam
już, że do głowy dostanę. Wreszcie po dwóch godzinach wyszedł
jeden doktor i powiedział mi, że na szczęście z Emilem już coraz
lepiej. Że na początku podejrzewali udar słoneczny, ale okazało
się, że Emil ma tylko oparzenia słoneczne pierwszego i drugiego
stopnia… Wyobrażasz sobie? Powiedział: „tylko”, a mnie mało
serce nie pękło… Toż to moje najmłodsze… i takie poparzone…
Rozryczałam się na dobre, a doktor zaczął mnie uspokajać i
mówić, że na szczęście oparzenia drugiego stopnia Emil ma w
kilku tylko miejscach na ramionach. A reszta, to zaledwie poparzenie
pierwszego stopnia, które wcale nie jest aż takie groźne… I
zaraz zaczął mnie chwalić, że dobrze zrobiłam i że to dzięki
mnie Emil teraz nie musi aż tak cierpieć, bo go w porę
nasmarowałam zsiadłym mlekiem.
— Otóż
to, widzisz Rozalko? Zawsze powtarzam, że na poparzenia najlepsze
jest zsiadłe mleko — powiedziała ciocia Marynia, po czym
uśmiechnęła się do swojej bratanicy i znacząco puściła do niej
oczko. — Widzicie, moi drodzy? Mówiłam, że wszystko będzie
dobrze z Emilem… Bo wiesz Rozalko, Michalinka i chłopcy szaleją
już z niepokoju. Tak bardzo się martwią, że nawet jeść nie
mogą. Już chcieli jechać do szpitala…
— A
nie, nie… do szpitala nie ma co jechać, bo lekarz zabronił.
Powiedział, że lepiej Emilowi dać dzisiaj spokój, bo on powinien
cały czas spać. Dali mu specjalnie jakiś zastrzyk na spanie, bo
kiedy będzie spał, to nie będzie czuł bólu. Podłączyli go też
do kroplówki. To już jutro Emil powinien czuć się całkiem
dobrze… Tak powiedział doktor… I jutro zrobią mu jeszcze raz
wszystkie badania i jak się okaże, że wyniki będą dobre, to go
odłączą od kroplówki. Ale i tak musi jeszcze przez dwa dni co
najmniej zostać w szpitalu na obserwacji. Tak że odwiedzać go
dzisiaj nie ma co. Chyba że jutro.
— No
widzicie, dzieciaki? Nie macie się co zamartwiać i wybierać do
szpitala, bo nie ma po co — odezwał się wuj Stach, przysłuchując
się Potylickiej przez okienko w drewutni. — A jutro to ja sam
pojadę z wami, bo i tak muszę do miasta.
— Kochany
jesteś, wujku! — zawołała Michaśka z mniej smutną już miną.
—Proszę pani, a proszę mi powiedzieć, czy widziała się pani
potem z Emilem?
— A
tak, tak, widziałam go… Moje biedne niebożątko… — Potylicka
rozpłakała się na dobre, ale po chwili otarła łzy i powiedziała:
— Doktor zaprowadził mnie do niego. Leżał biedulka na łóżku
owinięty jakimiś bandażami i tak strasznie wyglądał. Ale doktor
mnie uspokoił, że te bandaże to tylko dzisiaj będzie miał, że
jutro już mu je zdejmą. Że dzisiaj to go nasmarowali takimi
specjalnymi maściami, żeby infekcji nie dostał. I wtedy znów mnie
pochwalił, że go nie wypuściłam na słońce bez posmarowania
olejkiem do opalania… Głupio mi się zrobiło, bo ja go wcale
niczym nie smarowałam, ale nic nie powiedziałam… słuchałam
dalej. A doktor mówił, że to dzięki natłuszczeniu jego ciała
promienie słoneczne nie poparzyły go aż tak bardzo. Że dziwnie
jego ciało pachnie po tym olejku, ale to już nie takie ważne.
Najważniejsze jest to, że ten olejek ochronił go przed jeszcze
gorszym poparzeniem. Że jest całkowicie przekonany, iż to ten
olejek właśnie sprawił… Bo ludzie z taką jasną karnacją,
mówił, to muszą już całe życie uważać i nie przebywać zbyt
długo na słońcu, gdyż zawsze im będzie groziło poparzenie…
Moje biedne dziecko… już w poprzednich latach zauważyłam, że on
jakoś dziwnie szybko robił się czerwony na słońcu… No i gdy
tak stałam z doktorem przy Emila łóżku, Emil nagle odzyskał
przytomność i otworzył oczy. I jak mnie zobaczył, spytał się
najpierw gdzie on jest i gdzie jest Kamil, Robek i Michaśka, a
potem, gdy mu powiedziałam co się z nim stało, zaczął mnie
uspokajać, że nic go nie boli i że może już iść do domu.
Rozpłakałam się i nie umiałam mu wytłumaczyć, że musi jeszcze
w szpitalu zostać. No to doktor mu wytłumaczył. Wtedy Emil kazał
mi wracać do domu, bo jemu chce się spać i jak się wyśpi, to mam
po niego przyjechać, ale koniecznie z Michaśką i z chłopcami… I
czy nie kochane to moje synczysko?
— O,
tak! Emil jest dobrym i wrażliwym chłopcem — powiedziała ciocia
Marynia, ocierając płynącą po policzku łzę. — Wszystkie
dzieci nam się udały… A ty, Rozalko, idź odpocząć, bo na pewno
jesteś strasznie zmęczona. A o swoich się nie martw. Ja zadbam o
wszystkich. I dla wszystkich ugotuję dzisiaj obiad.
Kiedy
matka Potylickich poszła do swojego domu, Michaśka ze łzami w
oczach pobiegła za stodołę i tam rozryczała się już na dobre.
Dobrze że ciocia tego nie widziała, bo zaraz by przyszła ją
uspokajać, a tak, mogła sobie poryczeć do woli. Ryczała więc
spokojnie przez nikogo nie niepokojona, wylewając łzy strumieniami.
Tak bardzo żal jej było Emila, że kiedy przestawała płakać,
myśląc iż cały zapas łez już wylała, to jak tylko sobie
przypomniała słowa matki Potylickich, buchała rzęsistym płaczem
od nowa. Sama sobie się dziwiła, skąd się w niej tyle łez
nazbierało. Nie wiadomo, jak długo jeszcze płakałaby tak w
samotności, gdyby jej tam za stodołą chłopcy nie odnaleźli.
— Michaśka,
a tobie co? No czemu buczysz? — zapytał Robek, siadając na ziemi
obok kuzynki. — Przecież słyszałaś, że wszystko już dobrze z
Emilem.
— Co
wszystko… jak wszystko? — Michaśka dostała nowego napadu
płaczu.
— No
przecież matka mówiła, że nic mu już nie grozi — powiedział
Kamil z zakłopotaną miną na widok płaczącej kumpelki i też
usiadł obok niej. — A doktor powiedział, że to właśnie zsiadłe
mleko mu pomogło. No a przecież to ty pierwsza robiłaś Emilowi
okłady z zsiadłego mleka. To znaczy, że to ty mu pomogłaś.
— No
tak, ale gdybym go nie nasmarowała ropą, to by mu zsiadłe mleko
nie musiało pomagać. — Michaśka łkając, przystawała przy
swoim.
— Ale…
— zaczął Kamil.
— No
właśnie, jakie ale? Nasmarowałam go tą przeklętą ropą aż dwa
razy!
— Ale…
doktor powiedział, że to dobrze, iż miał natłuszczone ciało,
przez to nie był aż tak poparzony — dokończył Kamil.
— Tak,
tylko doktor nie wiedział, co to za olejek był. A ja muszę się
wam przyznać, że teraz to ja już sama nie wiem, czy przypadkiem
moja siostra Lodzia nie kupiła tej ropy w aptece. A ta nasza ropa z
traktora, to na pewno była czymś zanieczyszczona i to właśnie ona
mogła mu tak zaszkodzić.
— Och,
Michaśka, nie wymyślaj! — odezwał się znów Robek. — Jasne,
że ta ropa za czysta nie była. Ale gdyby była przez to szkodliwa,
jak ty myślisz, to i nam by zaszkodziła, nie? A nam nic. Opaleni
jesteśmy jak… ta lala! Ja cię kręcę, ale te baby są wrażliwe.
Wszystko biorą do siebie… No dobra, już dobra, nie patrz na mnie
tak groźnie, tylko posłuchaj. Sama słyszałaś, że Emil ma jasną
skórę, a ludzie z taką skórą nie mogą po prostu zbyt długo
przebywać na słońcu… Ot i całe wytłumaczenie. Skąd mogliśmy
o tym wcześniej wiedzieć? A teraz, jak już wiemy, to zrobimy tak:
jak Emil wróci ze szpitala, to będziemy na niego uważać. Nie
pozwolimy mu bez ubrania przebywać na słońcu. Wszyscy założymy
na głowy te nasze kaszkietki, co je nam wszystkim Przemek w zeszłym
roku sprawił, to i Emil też chętniej będzie swój czerep
zakrywał. A gdy będziemy szli do wody, to go najpierw czymś mocno
natłuścimy…
— Noo…
ropą! — prychnęła Michaśka, próbując się uśmiechnąć przez
łzy.
— Eee
tam… zaraz ropą! — skrzywił się Robek i przystąpił do
kontynuowania przerwanej mu przez kuzynkę myśli. — Zbierzemy parę
groszy i kupimy mu porządny olejek do opalania. I to w drogerii. Tak
że wiesz, siedzieć tak bezczynnie i zamartwiać się nie ma co,
tylko do dzieła! Najlepiej zrobimy, gdy teraz pojedziemy na rowerach
do Korfantowa. Tam jest taka mała drogeria… to możemy mu od razu
to namaszczenie kupić.
— O, to
jest pomysł! — zawołał Kamil. — Nie ma jak to Robcio ze swoimi
mądrymi pomyślunkami… Dawaj łapę Michaśka… i wstawaj już!
Michaśce
również spodobał się pomysł Robka. Bez sprzeciwu więc podała
rękę Kamilowi i ochoczo wstała z ziemi.
Dzięki
chłopcom Michaśka poczuła się lepiej. Była ciągle jeszcze zła
na siebie, ale płakać już przestała. Dalej uważała, że ponosi
odpowiedzialność za cierpienia Emila. Może już nie w takim
stopniu jak uważała na początku, ale poczucie winy wciąż jej
ciążyło na sercu niczym ołów. Była pewna, że dopóty nie zazna
spokoju, dopóki nie zobaczy Emila i nie usłyszy z jego ust, że on,
Emil, nie ma do niej żalu. Wiedziała, że tylko wtedy poczuje się
rozgrzeszona. I dopiero od tej pory zazna spokój ducha.
Wracających
zza stodoły przyuważyła ciocia Marynia. Zaciągnęła wszystkich
do kuchni i zmusiła, aby coś przegryźli i wypili po garnuszku
ciepłego mleka.
Po
pośpiesznym zjedzeniu paru kanapek, Michaśka i chłopcy pognali do
swoich pokoi, aby przetrzepać kieszenie z kieszonkowego. Po chwili
pędzili już na rowerach do Krosnowic. W Krosownicach kupili
najlepszy olejek do opalania jaki tylko w drogerii był. Oprócz tego
na stoisku z książkami Michaśka wybrała dla Emila książkę
Karola Dickensa pt. „Oliver Twist”. Wprawdzie zabrakło im
pięćdziesięciu groszy, by książkę tę kupić, ale pani sklepowa
była tak uprzejma, że kiedy powiedzieli jej dla kogo potrzebują tę
książkę, sprzedała im ją od razu, nie bacząc na manko w kasie.
Zadowoleni ze swojego zakupu i niespodzianki, jaką tym zakupem
zrobią Emilowi, ruszyli w drogę powrotną. Po drodze wstąpili na
odwiedziny do starych Pawlaków. Tam zabawili parę godzin na
rozmowach i pomocy przy pracach w zagrodzie. Potem się pożegnali i
pojechali w stronę Pilcza. W Pilczu zjechali pod drewniany most na
Białej i powłazili do filara. W filarze posiedzieli sobie chwilkę,
rozmawiając i przyglądając się rybom, które spokojnie pływały
po jego wnętrzu. A kiedy już i to im się znudziło, wyszli na
zewnątrz. Postanowili sprawdzić stan basenu wybudowanego przez nich
poprzedniego dnia i przy okazji porządnie się w nim ochłodzić.
Upał był
niesamowity. I choć było już pod wieczór, słońce nadal mocno
grzało, a powietrze było okropnie duszne. Nie było czym oddychać.
Gdy brzegiem rzeki dojechali do swojego basenu, stwierdzili ku
wielkiej swej uciesze, że stan techniczny basenu nadal jest dobry.
Wszyscy z wielką przyjemnością wskoczyli do wody. Usiedli na dnie,
i siedząc w wodzie po szyję, rozkoszowali się chłodną wodą. W
wodzie było tak przyjemnie, że siedzieli i… siedzieli. Nikomu się
nie chciało z basenu wychodzić.
Zapewne
siedzieliby tak jeszcze długo, gdyby nie Przemek, który przyjechał
na Kasztance do wodopoju.
— A wy
co tu siedzicie jak na skazaniu? — spytał nieco wystraszony, gdyż
nie spodziewał się nikogo w tym miejscu. — Czyżby z wami też
było coś nie tak?
— Nie
bój żaby! Z nami wszystko tak! — odparował Robek, bulgocząc
wpływającą mu do ust wodą.
— To
dlaczego tak siedzicie bez ruchu zanurzeni w wodzie po szyję? Może
tanim kosztem szykujecie się do odwiedzin Emila? Po co wydawać
pieniądze na autobus, skoro karetka pogotowia może was za darmo
zawieść do szpitala. Niegłupie! Nieźle to sobie
wykalkulowaliście… No, no, no, pozazdrościć takich głów. A
żeby nie dublować Emila, chcecie na odwyrtkę z wyziębienia
organizmu dostać się do szpitala… Kurka wodna, wy to macie głowy!
A że widzę tylko wasze głowy, to już sam nie wiem, czy
przypadkiem nie jesteście zbudowani z samych tylko głów. I to tak
mądrych głów…
— Przemek,
skończ ty już te swoje wywody i patrz lepiej, żeby jakiś wir nie
ukręcił ci twojej mądrej głowy! — zaśmiała się Michaśka,
parskając fontanną wody.
— Michał,
ja mam głowę na karku i mnie takie rzeczy nie mogą się
przytrafić… Kurka wodna, wyłaźcie w końcu z tej rzeki, bo wam
woda do cna rozum z głów wypłucze. Ile można w wodzie siedzieć?
— A co
ty myślisz, że my tu cały dzień siedzimy? — Robek bulgotał
wodą w najlepsze. — My, panie studencie, to już do tej pory kupę
dobrych uczynków zaliczyliśmy… Se nie myśl. No!
— Nawet
nie będę pytał, co to za dobre uczynki, bo im mniej o was wiem i o
waszych uczynkach wszelkiej maści, tym lepiej się czuję. Moja
głowa jest spokojniejsza… Ale powiem wam tylko tyle, że wy
spokojnie zaliczacie sobie wasze dobre uczynki, a matka, ciocia i
sąsiadka Marynia w jednej osobie, zamartwia się tam na wzgórzu o
was. Czekała z obiadem, a teraz czeka już i z kolacją. A was jak
nie ma, tak nie ma.
— Ojej,
biedna ciocia! — zakwiliła Michaśka. — No ale przecież ciocia
obiecała nam, że nigdy nie będzie na nas czekać z jedzeniem. Bo
my mamy wakacje i licho wie, gdzie nas w ciągu dnia może ponieść.
Że jak zgłodniejemy to się z pewnością zjawimy… Sama tak
mówiła…
— Może
i tak mówiła, ale nie zapomnijcie, że dzisiaj obiecała
Potylickiej, iż zaopiekuje się jej członkami rodziny i ich
nakarmi. No i się zaopiekowała. Nakarmiła wszystkich, oprócz
jednego…
— O
cholewcia! — zagulgotał wodą Kamil. — O mnie chodzi. A ja
myślałem, że należę do tej wakacyjnej części społeczeństwa i
mogę jeść kiedy mnie głód zmorzy, a nie o wyznaczonych na
posiłki porach.
— No i
dalej bez zmian mogłoby być, gdyby nie ten wypadek z Emilem. Bo tak
na poważnie rzecz ujmując, to właśnie z tego powodu matka, ciocia
i sąsiadka Marynia martwi się o was. Przecie widziała jak bardzo
przeżywacie to wszystko co z Emilem się stało. I teraz nie wie,
czy i wam nie jest potrzebna jakaś pomoc. Biega od jednej bramy do
drugiej, i zagląda, i wygląda… W końcu się wściekła i obecnie
lata po podwórku zła jak osa. Ale dalej zagląda i wygląda… I
co? I nic! Trójcę wcięło z kretesem. I gdyby nie Kasztanka, która
parskała i prychała z pragnienia, czekając na napojenie przez
swojego Robcia, to dalej nikt by nie wiedział gdzie trójca się
podziała… A swoją drogą, to masz u mnie dług, Maryszczakowy
Robercie. Podwójny dług. Za Kasztankę, że muszę ją za ciebie
poić. I za mamcię, że ją cały czas musiałem za wasze zniknięcie
uspokajać… Tak że wiesz, gdzie dług, tam też musi być i
spłata. Więc przyjdzie czas, kiedy o spłatę długu się upomnę.
No!... A teraz, trójco MKR, jazda z wody! A żeby wam jeszcze co
głupiego do łbów nie strzeliło, to rekwiruję wam rowery a
zostawiam Kasztankę.
— Coś
ty na łeb upadł! — wrzasnął Robek. — Co chcesz zrobić z
naszymi rowerami?
— Nic.
Kompletnie nic. Po prostu posiedzę tu sobie przy nich i poopiekuję
się nimi. A wy zaprowadzicie Kasztankę, wysłuchacie paternoster na
wzgórzu i potem tu po nie przyjdziecie.
Co było
robić? Cała trójka, zwana przez Przemka trójcą MKR, wyszła z
wody, i siedząc na brzegu, czekała aż Kasztanka napije się do
pełna. I kiedy Kasztanka podniosła swój ogromny łeb z nad wody,
dając tym samym znak, że już ma dosyć, wtedy Robek złapał ją
za uzdę i poprowadził na wzgórze. Michaśka i Kamil poczłapali za
nimi.
Michaśka,
będąc już w połowie wzgórza, zawróciła nagle z powrotem.
Zbiegła do swojego roweru, ściągnęła z kierownicy plecak z
niespodzianką dla Emila, i patrząc na Przemka, poćwiczyła na nim
działanie swojej zdegustowanej miny. Ale gdy stwierdziła, że
działanie jest marne, bo Przemek zignorował jej trud i tylko
szeroko się do niej uśmiechnął, puszczając przy tym całą serię
oczek, zmieniła minę na obrażoną i pobiegła za chłopcami.
Kiedy pod
osłoną Kasztanki docierali na wzgórze, nie czuli się zbyt pewnie.
Nie wiedzieli, co ich czeka. Ale gdy dotarli już na podwórko i tam
zobaczyli ciocię Marynię siedzącą na ławeczce z szerokim
uśmiechem na twarzy, uspokoili się od razu. Okazało się, że
Przemek jak zwykle przesadził. Ciocia Marynia martwiła się o nich
troszeczkę, to fakt, ale zła na nich nie była. A gdy Michaśka
opowiedziała jej, co robili przez cały dzień, i że nawet pomogli
co nieco starym Pawlakom, to ciocia serdecznie ich wszystkich
wycałowała. Potem zastawiła stół jedzeniem i wszyscy razem
usiedli do stołu.
Po
kolacji połączonej z obiadem Michaśka i chłopcy zeszli ze wzgórza
do doliny Białej. Poszli odebrać swoje rowery spod narzuconej im
kurateli Przemka. Kiedy dochodzili do niego, on spokojnie sobie
siedział na brzegu i z lubością przeglądał jakieś czasopismo
zagraniczne. Michaśka dała znak chłopcom, by się zatrzymali i
byli cicho. Sama zaś na palcach podeszła do niczego nie
spodziewającego się Przemka i wrzasnęła mu prosto do ucha:
— A tu cię mam, studencie od siedmiu boleści!
— Wszelki duch Pana Boga chwali…! A tobie Michał
co? Szajba ci odbiła?! — Przemek
przeraził się nie na żarty i momentalnie zerwał się na równe
nogi. Z wielkim impetem machnął ramionami i niechcący wypuścił
czasopismo z rąk. A czasopismo, trzepocząc stronicami niczym ptak
skrzydłami, pięknym lotem pofrunęło wprost do rzeki.
To co się
potem działo, trudno opisać. Trzeba by było to na własne oczy
zobaczyć… A miałyby oczęta na co patrzeć, a uszy czego słuchać.
Oj, miałyby.
Michaśka
ryknęła potężnym śmiechem i pacnęła na ziemię tak jak stała.
Zachodziła się aż od śmiechu, okropnie przy tym wyjąc i
parskając. Wreszcie zaczęła się tarzać po ziemi i z szeroko
otwartymi ustami łapać powietrze niczym ryba. Po zasileniu swych
płuc świeżą dawką powietrza na nowo buchała śmiechem.
Zmieniając za każdym razem jego tonację i barwę. Jej śmiech
upodabniał się do odgłosów zwierząt. Różnych zwierząt, i to
dzikich. Najlepiej wychodziło jej wycie kojota, ryk słonia oraz
prychanie i rżenie mustanga.
Robek i
Kamil skakali jak dwa kangury i gwizdali na wiwat. A nie całkiem
jeszcze oprzytomniały czytelnik czasopisma zagranicznego rzucił się
w nurt rzeki i żabimi skokami próbował dorwać swoją lekturę
unoszoną przez rwącą wodę. Naskakał się nieborak co niemiara,
ale i tak na darmo. Woda była szybsza i poniosła swoją zdobycz
hen, daleko… coraz dalej. No i co Przemkowi było robić? Ano nic,
tylko wyleźć z rzeki. Wylazł więc, i cały ociekający wodą,
stanął na brzegu. Po czym z wielką naganą w oczach popatrzył na
Michaśkę i burknął pod nosem:
—
Żeby tak wrzeszczeć…
—
Żeby tak bezczelnie wymyślać bajeczkę o
ciocinym paternostrze — odparowała
ciągle śmiejąca się Michaśka. —
Przyznaj się, specjalnie wymyśliłeś tę bajeczkę, żeby nas się
pozbyć i móc sobie spokojnie pooglądać to zagraniczne świństwo?
—
Jakie znowu świństwo? Toż to porządne
czasopismo dla fotoreporterów jest…
—
Było…
—
Co było?
—
Czasopismo.
—
Ano tak! Kurna chata… było i się zbyło!
Michał, ja cię uduszę… żeby tak wrzeszczeć!
—
Ty, studencie Akademii Rolniczej, nie powinieneś
się ty przypadkiem interesować czasopismami o rolnictwie, a nie o
jakiś fotoreportażach z roznegliżowanymi ciałami w tle?
—
Jakimi ciałami?
—
Dobrze wiesz. Zdążyłam zobaczyć.
—
Michał, wydawało ci się! —
Przemek prychnął z zawstydzoną miną. A że u niego wstydzić się
to wielka rzadkość, szybko się więc odwrócił plecami do
kuzynki.
Przemek
wstydził się swojego zawstydzenia. Dobrą chwilę stał więc
odwrócony plecami do świadków swojej nagłej słabości. Czuł się
głupio. I aby zagłuszyć w sobie to nieprzyjemne uczucie, zaczął
wreszcie kaczki na wodzie puszczać. Zbierał kamienie i ciskał nimi
w wodę z taką siłą, jak gdyby to właśnie od siły rzutu
zależała poprawa jego samopoczucia. I widocznie tak się stało,
gdyż po chwili odwrócił się do stojącej za nim trójcy MKR i już
z uśmiechem rzekł:
—
Ten dzisiejszy skwar chyba nam wszystkim na mózg
padł, a zwłaszcza na oczy. Dlatego widzimy to, czego nie ma. A to
co jest, tego nie możemy zobaczyć.
—
Co masz na myśli? —
zainteresował się Robek.
— No właśnie? —
Michaśka też chciała wiedzieć.
—
Nieważne już. Ot, po prostu głośno myślę.
Istota myśląca ze mnie, nie? No! A skoro już jestem homo sapiens,
to używam rozumu do wszystkiego. I gdy go już używam, nie lubię
jak mi coś zakłóca jego wykorzystywanie.
—
Masz skwar na myśli? —
z figlarnym uśmiechem dopytywała się Michaśka.
—
I skwar… i takie tam podobne chały… A
zwłaszcza Michała gały! — wrzasnął
Przemek i rzucił się na Michaśkę, udając że chce ją udusić.
—
Odejdź ode mnie, ty siło nieczysta! —
piszczała Michaśka. — A sio!
Wynocha! Idź precz!
—
Ja ci dam wynocha… Ja ci dam siłę
nieczystą! Jam homo sapiens… żądny wiedzy. Wszelakiej wiedzy…
Jestem już dorosły i muszę sobie wyrobić swój własny
światopogląd. Rozumiesz, ty smarkaty… ciekawski… nieznośny
Michale?!
Tym razem
dwa ciała tarzały się po ziemi. A następne dwa, stały i się
tarzającym przyglądały. Wszyscy śmiali się wniebogłosy.
Michaśka aż zachrypła od śmiechu. Śmiała się
najgłośniej ze wszystkich. Widocznie śmiechem chciała zagłuszyć
swój stres związany z męczącymi ją przez cały dzień wyrzutami
sumienia. Wprawdzie nie dawała już po sobie poznać, że ciągle
jest pod jego wpływem, wewnętrznie jednak wciąż go czuła. Miała
już go dość i chciała się go wreszcie pozbyć. Aczkolwiek
zdawała sobie sprawę, że aby całkiem się go pozbyć, musiałaby
jak najszybciej znaleźć się przy łóżku Emila. Pragnęła więc,
by ten dzień skończył się jak najszybciej i żeby móc już być
w łóżku i szybko usnąć. Usnąć i nie myśleć więcej o swojej
męczarni. No i żeby noc mieć jak najszybciej za sobą. A z samego
rana, natychmiast jechać do Emila.
Wytarzane
towarzystwo, roześmiane i rozbawione, pozbierało się po chwili do
kupy i wszyscy razem skoczyli do rzeki. Choć był już późny
wieczór duszno było nadal. Chłodna woda Białej sprawiała im więc
dużą przyjemność. Pobaraszkowali trochę w wodzie, ochlapując
się nawzajem i piszcząc co tchu w płucach, po czym zadowoleni z
życia wyszli z rzeki. Usiedli na brzegu i chwilkę jeszcze
porozmawiali sobie. W końcu opuścili dolinę.
Zapadł
zmierzch. Był to znak, że oto nadeszła pora, by udać się do
łóżek. To się rozeszli. Nikt nie protestował. Wręcz przeciwnie,
każdy z wielką ochotą udawał się w kierunku swojego pokoju.
Każdy był wyjątkowo zmęczony tego dnia. Choć każdy nieco
inaczej, a co niektórzy z innej przyczyny, to jednak ich zmęczenie
miało wspólny mianownik: potrzeba snu do kwadratu. Tak bardzo
chciało się wszystkim spać. Najbardziej śpiący był Przemek,
gdyż noc spędził na łowieniu ryb. Ale Kamil był nie mniej senny.
Przecież też prawie nic nie spał w nocy. I kiedy Przemka niespanie
było jednak przyjemne, to niespanie Kamila z pewnością nie.
Natomiast Robek, spał wprawdzie nie najgorzej, ale został zbyt
szybko ze snu wyrwany. Wszyscy chłopcy byli więc niewyspani. I
wszyscy z powodu Emila. Kamil bezpośrednio, a bracia Maryszczakowie
pośrednio. Z tym, że Robka wyrwano ze snu, a Przemkowi po nocnym
wędkowaniu nie dano usnąć. Tylko Michaśka, można by rzec,
powinna czuć się wyspana. Bo nikt jej w nocy ani nad ranem nie
niepokoił z powodu Emila. Okazało się jednak, że to ona była
najbardziej senną (udając oczywiście), i to ona najbardziej
ciągnęła do łóżka — z powodu Emila właśnie. Pragnęła jak
najszybciej usnąć, by rano móc być wreszcie z Emilem.
Kiedy
Michaśka znalazła się już w łóżku, rozmyślając o minionym
dniu, patrzyła przez na wpół otwarte okno i podziwiała piękne
gwieździste niebo. Niebo było usłane gwiazdami, ale na horyzoncie
zaciągało się już chmurami. Wyraźnie zanosiło się na burzę.
Było to widać, a nawet czuć. Tym bardziej, że duszno było
niemiłosiernie. Michaśka z tej duchoty nie mogła usnąć, chociaż
usnąć jak najszybciej bardzo pragnęła. Wstała z łóżka i
otworzyła okno na oścież. Wcale to jednak nie pomogło i duszno
jej było nadal. Podeszła więc do drzwi i otworzyła je na
korytarz. Wystawiła głowę na zewnątrz i nastawiła uszu. Po
krótkim nasłuchiwaniu stwierdziła, że wszyscy domownicy już
śpią. Cichutko było w całym domu. Słychać było tylko
pochrapywania o różnej tonacji dobiegające z ich pokoi. Wpatrując
się w ciemność, spostrzegła, iż okno w korytarzu jest zamknięte.
Podbiegła do niego na palcach i je również na oścież otworzyła.
Poczuła wtedy lekki powiew powietrza. Zadowolona z siebie wróciła
do łóżka. Po chwili spała już spokojnie.
Rano
Michaśkę obudziły odgłosy nadciągającej burzy. Otworzyła oczy
i popatrzyła przez okno. Na dworze było już jasno. Zerknęła na
swój zegarek leżący na nocnej szafce. Dochodziła szósta. Do
Emila mieli jechać o dziewiątej. Czasu było więc dużo.
Postanowiła poleżeć jeszcze w łóżku i poprzyglądać się temu
wspaniałemu spektaklowi na niebie. Błyskawice przeszywały niebo co
chwilę. Wyglądały groźnie. Groźnie, ale i pięknie. Przybierały
przeróżne kształty, pojawiając się na niebie ciągle to w innych
miejscach. Towarzyszyły im grzmoty o różnej tonacji i natężeniu.
Od pomruków do potężnego huku porównywalnego do eksplozji bomby.
Ba, kilku bomb naraz. Michaśka nie bała się burz. Wręcz
przeciwnie, uwielbiała je obserwować i podziwiać. A zwłaszcza tu
na wsi. Bo na wsi, to są prawdziwe burze. Całe ich piękno, cała
ich moc, widoczna jest jak na dłoni. W mieście burze wiele tracą
na swej ekspresji i nieziemskim pięknie. Rozmywają się gdzieś
między kamienicami, blokami, fabrykami. Rozdrabniają się we
wszechobecnym betonie i asfalcie.
Michaśka
ciągle leżała w łóżku i z wielką przyjemnością wszystkimi
zmysłami chłonęła ten niezwykły spektakl natury. Dolina Białej
potęgowała jeszcze niezwykłość tego spektaklu, gdyż dzięki
niej, przybierał on dodatkowe efekty dźwiękowe. Huk grzmotów
odbijał się od doliny i potężnym echem rozbrzmiewał na wzgórzu.
Cudowne było to widowisko. Michaśka była zachwycona. Poczuła się
też wspaniale orzeźwiona. No bo wreszcie zaczęło też i lać jak
z cebra. Duchota odeszła, ustępując miejsca rześkiemu powietrzu.
Nareszcie było czym oddychać. Pioruny waliły jednak z coraz
większą siłą i zaciętością. Michaśce wydawało się
momentami, iż cały dom aż drży od ich potęgi. Leżała i liczyła
sekundy od błysku błyskawicy do jej następstwa dźwiękowego,
czyli grzmotu. Z liczenia wychodziło jej, iż burza dopiero się
zbliża. I było tak istotnie. Dolina Białej po paru minutach
zamieniła się w ogromny kipiący kocioł bombardowany z nieba
gigantyczną energią i rażącym ogniem. A po krótkiej chwili,
przeobraziła się wręcz w czeluść piekielną. W otchłań piekła
wszystkich piekieł. W otchłań zła i beznadziei. W piekło,
któremu niebiosa wydały ostateczną i rozstrzygającą walkę.
Wtedy to już Michaśce ciarki zaczęły przelatywać po całym
ciele. Takiej burzy w swoim życiu jeszcze nie przeżyła… I nagle,
jak nie błyśnie… jak nie huknie! Błyskawica rozświetliła całe
niebo i potężna eksplozja targnęła powietrzem i… nastała
chwilowa cisza. Wtedy oczom oszołomionej dziewczyny ukazała się
zielona kula wielkości piłki nożnej. Wleciała przez otwarte okno
jej pokoju, zawisła nad jej łóżkiem i znieruchomiała. Michaśka
była przerażona. Już nie wiedziała, czy widzi ją na jawie, czy
może znów usnęła i widzi ją we śnie. Doszła jednak do wniosku,
iż jej przerażenie jest zbyt mocne, ażeby mogła go śnić. —
„To się dzieje naprawdę!” —
wrzeszczało wniebogłosy jej wnętrze. A
jej powłoka cielesna nadal leżała bez ruchu sparaliżowana
strachem i ani drgnęła. Za to zielona kula drgnęła, i to nagle, i
w ułamku sekundy wprawiła się w szybki ruch. Poleciała w kierunku
otwartych drzwi pokoju i zniknęła w korytarzu. Dopiero wtedy
Michaśka zdała sobie sprawę, że coś się stało. Coś, co ją
bardzo, ale to bardzo przeraziło i chyba nawet poparzyło, gdyż
poczuła wnet, iż cała jej twarz płonie ogniem. Zaczęła
wrzeszczeć jak poparzona. Najpierw bezgłośnie, ale już po chwili
na całe gardło, na cały dom...
cdn.