Nie minęło czterdzieści minut, a dziewczynki znów spotkały się razem w mieszkaniu Zuzy. Czyste jak dwa aniołki i jeszcze bardziej zadowolone z siebie, przystąpiły do realizacji planu na dalszą część dnia. A następne, co w dalszej części dnia miały do zrobienia, to były zakupy. Wybrały się więc razem do pobliskiego supermarketu po kupienie tego wszystkiego, co na kartkach stało nadziubdziane przez obydwie mamy. Zakupy załatwiły w mig. Po powrocie do domu każda z osobna wypakowała w swoim mieszkaniu zakupione towary i znów spotkały się razem, tym razem w mieszkaniu Miry. Do powrotu rodziców z pracy pozostało jeszcze prawie dwie godziny. Dziewczynki poszły więc do pokoju Miry. Wreszcie miały czas dla siebie. I też sobą się zajęły.
— Ty,
Mirka, jak myślisz, rodzice będą zadowoleni z naszej pracy w
piwnicznych izbach? — Zuza spytała przyjaciółkę, gdy znalazły
się już w swoim azylu, czyli w pokoju Miry.
— Pewne!
I bluzka twoja też pewna. — Mira uspokoiła Zuzę.
Mira,
kiedy tylko weszła wraz z Zuzą do swojego pokoju, zastanawiała
się, czy Zuza, widząc komputer, nie zapragnie go od razu włączyć,
by sobie pograć. Ku jej zdziwieniu, Zuza jakoś w ogóle nie
reagowała na widok tego znienawidzonego przez nią pudła. Mira była
tym faktem niesamowicie zaskoczona. A że Mira miała taką naturę,
że musiała wszystko sprawdzić, aby być pewną, sama nagle
zagadała na temat komputera.
— Zucha,
nie miałabyś ochoty trochę pograć na komputerze? — spytała.
— Ach,
daj mi ty spokój z komputerem, mamy ważniejsze sprawy na głowie.
Wakacje tuż-tuż a my ciągle nie wymyśliłyśmy, co chcemy robić,
skoro nie chcemy do Tunezji. Mirka, dumajmy. Czas nagli.
Dziewczynki
zaczęły dumać. Wpatrywały się w ściany pokoju. Przenosiły
wzrok za okno. Zerkały na siebie. Dumały i dumały. I nic. Niczego
sensownego nie nie umiały wydumać.
— Makówka
już mi pęcznieje od tego dumania — poskarżyła się Zuza i
popatrzyła na Mirę ze skrzywioną miną. — Jak pragnę zakwitnąć…
Ty, ja nic nie mogę wymyślić. Jedyne i najwspanialsze zarazem, co
mi do głowy przychodzi, to wczasy w siodle z kursem jeździectwa…
— Kurna,
ale wymyśliłaś! — głośno zdumiała się Mira. — Rodzice
nigdy by się na to nie zgodzili. A to z prostej przyczyny.
Finansowej. Nie pamiętasz, jak w zeszłym roku już narzekali na
sytuację w kraju prowadzącą do takiego paradoksu, że wczasy
krajowe stały się o wiele droższe od zagranicznych? I przede
wszystkim dlatego wybrali Tunezję. Dam swoją napęczniałą od
dumania makówkę, że ich po prostu nie stać by było na opłacenie
takich wymyślnych wczasów w siodle.
— To
niech nas zostawią w domu i niech sami na Czarny Ląd sobie lecą! —
Zuza wkurzyła się na finansową niesprawiedliwość świata, ale to
tak w jej ustach zabrzmiało, jakby się na rodziców wkurzyła.
— No
coś ty, Zuzka! Przecież to nie rodziców wina, że nie mają więcej
pieniędzy. Pracują wszyscy przez całe życie i co mają z tej
pracy? Psińco! Widocznie za uczciwą pracę więcej zarobić się
nie da. Od swoich rodziców posagu nie dostali, spadku żadnego też
nikt im nie chciał przepisać. Nawet w totolotka nigdy nie wygrali.
Pamiętasz, co mój ojciec zawsze mówi? Mówi: „Kto szczęście ma
w miłości, nie ma do pieniędzy… I na odwrót”. A zanim,
pozostali zaraz powtarzają, że ze wszech miar wolą to pierwsze.
Widzisz więc, Zuza, powinnyśmy być zadowolone, że nasi rodzice
się kochają. Sama słyszałaś od Kaśki i Izabeli, co to za
nieszczęście żyć pod jednym dachem z rodzicami, którzy nie mogą
znieść siebie nawzajem i kłócą się tylko całymi dniami. Brrr…
zwariowałabym z pewnością, gdyby tak, co nie daj Bóg, moi rodzice
się awanturowali. Zucha, my i tak mamy szczęście, że mamy takich
rodziców. Bo summa summarum, trzeba przyznać, że są kochani.
— Uspokój
się. Przecież to wszystko wiem. — Zuza poklepała Mirę po
ramieniu, bo dopiero teraz do niej dotarło, że ona ją źle
zrozumiała. — Pewnie, że mamy kochanych rodziców. A wnerwiona
jestem na tę głupią sytuację w kraju, a nie na rodziców. Mówiąc
o tym, że oni sami mogą lecieć do Tunezji, nie miałam nic złego
na myśli. Wręcz przeciwnie. Miałam na myśli, że oni mogliby
odpocząć sobie od nas i jeszcze pieniądze zaoszczędzić. A my z
kolei mogłybyśmy, zostając same w domu, też dać im trochę
odsapnąć od nas. I vice versa. Chyba jesteśmy już do tego duże
wystarczająco, hę?
— Myślę,
że tak — odpowiedziała Mira w głębokiej zadumie.
— No i
co dalej? Co wydumałaś?
— Tak
sobie akurat myślę, że może mogłybyśmy zostać pod opieką
babci Michaliny. Może ten argument do staruszków przemówi?
— A
niech mnie kaczka kopnie! To mi nie przyszło do głowy. Wiesz,
Mirosławo, toż to super pomysł. Gdyby się nam udało go
przeforsować, to będę sławić twe imię przez całe wakacje…
Tylko myślę, że lepiej będzie, jak im dopiero jutro zaczniemy
dziury w brzuchach wiercić na ten temat. Bo wiesz, najpierw muszę
mieć ten odjazdowy ciuch na sobie, a potem to już z całą mocą
będziemy mogły się wziąć za wiercenie… Masz makówkę nie od
parady, moja droga Mirosławo! A myślisz, że twoja babcia się
zgodzi sprawować opiekę nad nami, bądź co bądź, ździebko
szurniętymi dzierlatkami?
— Moja
w tym makówka! — radośnie zawołała Mira.
Dziewczynki
uradowane nowym pomysłem, zaczęły wymyślać co też by robiły w
czasie takiego dwutygodniowego urlopu od rodziców. Wymyśliły
wiele. Ale wszystko co wymyśliły, związane było przede wszystkim
z wyjazdami z babcią do stadniny koni i pobliskiego lasu. Oprócz
tego, może ze dwa, trzy razy, pójście do kina i na basen. No może
jeszcze też, jeden raz chociaż, połazić po sklepach z ciuchami i
pobuszować w nich nieco, no i (co jest zupełnie oczywiste),
poprzymierzać co się da. Reasumując dziewczynek wymyślania, na
pierwsze miejsce i tak wysuwałby się kontakt z naturą no i
oczywiście z końmi.
Do
powrotu rodziców z pracy zostało jeszcze trochę czasu, a
najważniejsze sprawy dziewczynki miały już omówione. Coś trzeba
było jeszcze z tym czasem zrobić, ale już nie bardzo wiedziały
co. Wtedy Mira z politowaniem popatrzyła na komputer i z bólem
serca odpaliła go.
— Mirka,
chcesz w coś grać? — zdziwiła się Zuza. — Bo ja dziwnie jakoś
nie mam ochoty.
— Nie,
grać nie chcę — odpowiedziała Mira ucieszona z wiadomego
względu. — Miałyśmy poserfować po Internecie, by zapoznać się
ze śpiewem ptaszków.
— No
coś ty! Po co nam teraz zapoznawać się? Przecież Sęp, nasz
największy klasowy ptaszek, nie zainteresował się naszą, skądinąd
wspaniałą ideą. A my zamiast wirtualnie poznawać ćwierkolenie
ptaszków, będziemy miały teraz moc okazji, aby poznać je live.
Szkoda więc czasu… albo poczekaj! Jak już odpaliłaś kompa, to
poserfujmy sobie… za końmi.
I
poserfowały. Obie przyklejone do pulpitu biurka klikały myszką
ochoczo. Z obopólną znów radością. Bo i temat, o którym chciały
się czegoś więcej dowiedzieć był ciekawy. Wpatrując się w
monitor komputera, z wielkim zainteresowaniem wertowały strony
internetowe.
Zuza była
bardzo zafascynowana wiadomościami o koniach. Poznała ich rasy i
pochodzenie, a nawet przodków konia. Interesowały ją również
stadniny koni oraz jeździectwo. Nie mogła się od komputera
oderwać. Czytała wszystko dokładnie. Przeglądała wszelkie
ilustracje oraz załączone fotki koni. Ba, wydrukowała nawet jedną,
by powiesić ją sobie nad łóżkiem. Spośród wszystkich fotek
wybrała wspaniałe ujęcie galopującego konia. Siwego konia. Zuza
chciała, aby był podobny do Bucefała. Jak zahipnotyzowana
wpatrywała się w wydrukowaną kopię. Długo i milcząco. W końcu
zaczęła wąchać świeżo zadrukowaną kartkę papieru i wmawiać
Mirze, że farba drukarki ma zapach podobny do zapachu konia.
Mira nie
śmiała zaprzeczać. I na myśl jej nawet nie przyszło, żeby Zuzę
wyśmiać. Nie chciała spłoszyć swojego i Zuzy szczęścia.
Szczęścia, które potrafi być tak ulotne.
Zuza,
widząc powagę na twarzy przyjaciółki, uznała, że ona zgadza się
z jej zdaniem i jest szczerze zainteresowana tym, jakże cudownym
tematem. Tematem koni. A to dodało jej skrzydeł.
— Czuję
się niczym Pegaz — wyszeptała w kartkę papieru.
— I
pomału tak wyglądasz. — Mira zachichotała cichutko sama do
siebie.
— Co
mówiłaś?
— Nic,
nic! — Mirze zrobiło się głupio, ale zaraz dodała czule: —
Chciałam tylko powiedzieć, że to jest wspaniałe mieć kogoś, kto
podziela twoje zdanie i razem z tobą oddaje się wspólnej pasji.
— Święte
słowa. A mam nadzieję, że mówiąc o tym, masz nas obie na myśli,
co?
— Nie
inaczej.
Zuza nie
kryła radości i mocno Mirę wyściskała. Potem jeszcze raz
powąchała zadrukowaną kartę A-4 i znów rozsiadła się przy
klawiaturze komputera. Przypomniała sobie, że czytała gdzieś
bardzo mądre motto, które bardzo jej się spodobało. Od nowa
zaczęła przelatywać przeczytane strony. W końcu znalazła i
wykaligrafowała go na kartce pod galopującym koniem pięknym
pismem: „Jeździć konno może się nauczyć każdy, ale jazda w
harmonii z koniem jest sztuką”. Kiedy skończyła kaligrafowanie,
znów zaczęła wpatrywać się w kartkę. Biegała oczami, to po
koniu, to po wykaligrafowanym motcie. Chwilę podumała, wreszcie
zamachnęła się flamastrem i poniżej motta dopisała: „Zuzanna
Bardecka uwielbia sztukę”.
Mira
przeczytała wszystko co Zuza napisała i w myślach podzieliła jej
zdanie. Ale oprócz tego, pomyślała, że uwielbia przede wszystkim
babcię Michalinę i w myślach posłała jej gorące podziękowania.
I kiedy
tak dziewczynki siedziały przed komputerem zajęte swoimi myślami,
nagle rozległo się cichutkie pukanie do drzwi.
— A
witam was, dziewczynki! Co, gracie sobie? — Pani Hania zaglądnęła
do pokoju córki.
— Nie,
nie gramy, tylko tak sobie serfujemy po Internecie. — Mira w tempie
iście komputerowym powróciła myślami z ulicy Moniuszki i
odpowiedziała mamie.
— Ojej,
to moi rodzice też są już w domu? — spytała Zuza.
— Właśnie
zajechali pod dom. Widziałam prze okno.
— Mira,
to chodźmy! — zawołała podekscytowana Zuza.
— Poczekajcie!
A zakupy zrobione?
— Zrobione!
— potwierdziły jednocześnie obie dziewczynki.
— To
gdzie wam się tak śpieszy?
— Do
podziemia.
— Gdzie?
— No…
do piwnicy. Pokazać wam efekt naszej ciężkiej harówy —
poinformowała mamę Mira. — Bo wiesz, harowałyśmy na konto tej
bluzki dla Zuzy.
— Ahaaaa!
No, no, no… kto by to pomyślał, że tak wspaniale podejdziecie do
sprawy. To co, my też zapewne musimy zejść na dół i oglądnąć
dzieło waszych rąk?
— Jasne!
— potwierdziła Mira. — Bo wiesz, w razie problemów, potrzebne
będzie twoje wsparcie. Obiecałaś.
— Tak,
wiem. I wcale się nie wycofuję… No, to zgarniajcie z kanapy
Jerzego, a po drodze Lodzię i Michała. I jazda do podziemia.
Rodzice
spędzeni przez swoje córki do piwnicy nie kryli podziwu. Zachwycali
się czystością w przejściach między piwnicami. Podziwiali stropy
pozbawione wieloletnich pajęczyn, grubych i czarnych. A już ogólnie
panujący ład w piwnicy Bardeckich przeszedł oczekiwania
wszystkich, a zwłaszcza właścicieli piwnicy.
— Panno
Zuzanno, wal śmiało w czym rzecz! — rzekł pan Michał na widok
porządku w miejscu, którego nie cierpiał właśnie z powodu
panującego tam stale zagracenia i nieładu. — Od razu mówię, że
się zgadzam na wszystko, co tylko chcesz. Bo że bezinteresownie
odwaliłyście taką krecią robotę, nie uwierzę. Więc jak, czego
dusza pragnie?
— Nie
całkiem to pedagogiczne, mój mężu — wtrąciła się pani
Lodzia, ale minę miała też zachwyconą.
— Całkiem
może nie, ale nasze córki są rozsądnymi dziewczynkami i wierzę,
że naszych, czasami nie do końca pedagogicznych metod
wychowawczych, nie wykorzystują do złych celów — usprawiedliwiał
się pan Michał.
— Ma
się rozumieć, że do złych nie. Gdzieżby tam… My? W życiu! —
Zuza zapewniła rodziców.
— A
jaki tym razem jest to cel?
— Nooo…
w miarę do… do przyjęcia — jąkała się Zuza.
Zuza
zachęcana przez wszystkich rodziców oraz Mirę do wyłuskania swego
„w miarę do przyjęcia celu”, wreszcie to zrobiła. Troszeczkę
się przy tym nająkała jeszcze, ale słowa: „odlotowa bluzunia z
targu” w końcu padły.
Rodzice
Zuzy podejrzewali, że Zuzy prośba będzie tym razem miała o wiele
cięższy kaliber docelowy, ale mając przed oczami to co akurat
mieli, postanowili wysłuchać jej prośby. I to z nastawieniem:
bardziej na tak. Tak że kiedy usłyszeli, że ich córce chodzi
tylko o jakąś tam bluzkę z targu, i to taką, którą Hania kupiła
już w sobotę Mirze, zgodzili się od razu.
W pełni
usatysfakcjonowane rodzinki wyszły z podziemia. Rodzice byli
zadowoleni ze swoich pracowitych córek, a córki były zadowolone z
osiągniętego celu.
Głowy
obu rodzinek, wspinając się po schodach z zadowolonymi minami,
zarządziły wspólny obiad. Bo skoro spotkali się już wszyscy
razem w podziemiach wspólnego domostwa i miło tam czas spędzili,
to warto by było ze sobą dłużej pobyć. Obydwie mamy się
sprężyły i przy pomocy swoich córek przygotowały obiad w
mieszkaniu Czarneckich. W pełnym gronie i w sympatycznej atmosferze
obie rodzinki spożyły obiad i przesiedziały razem aż do kolacji.
A że szkoda było im się rozchodzić, skoro tak sympatycznie było,
to zjedli razem jeszcze i kolację.
I tak
rodzinie Czarneckich oraz Bardeckich minął cały dzień.
Poniedziałek. Pierwszy dzień tygodnia. Dzień, który dla
większości lubianym dniem nie jest.
Następnego
dnia, po powrocie ze szkoły, Mira i Zuza pobiegły prosto na targ.
Na targu załatwiły wszystko pomyślnie, bo bluzka nietknięta
czekała na nie w tej samej plastikowej torbie. Karteczka z uiszczoną
zaliczką też była. Zuza zapłaciła resztę, a pozostałe
dwadzieścia złotych schowała na powrót do kieszeni dżinsów.
Cmoknęła Mirę w nos i obie szczęśliwe jak te dwie dzierlatki ze
śmiechem na ustach wyfrunęły z targu.
Kiedy
przyszły do domu, od razu przebrały się w swoje szałowe bluzeczki
i w mieszkaniu Bardeckich czekały na rodziców. Na szczęście
niewiele im tego czekania zostało, gdyż pora powrotu rodziców z
pracy powoli się zbliżała.
Po
wspólnym zademonstrowaniu się rodzicom i zjedzeniu z nimi obiadu,
dziewczynki zamierzały udać się do babci Michaliny. Chciały
usłyszeć babci zdanie co do ich pomysłu związanego z narzuceniem
się jej pod dwutygodniową opiekę. Musiały przecież usłyszeć
najpierw jej zdanie, zanim ze swoim pomysłem pójdą do rodziców.
Dziewczynki
rzeczywiście nie musiały długo czekać na rodziców. Wnet
usłyszały zgrzyt klucza w zamku drzwi wejściowych i szanowni
państwo Bardeccy weszli do domu.
— Voila`!
— zawołała Zuza na widok wchodzących rodziców i razem z Mirą
zaprezentowały się niczym modelka na wybiegu. — Powiedzcie sami,
czy nie wyglądamy odlotowo?
— Odlotowo
z pewnością — zgodził się pan Michał, wytrzeszczając oczy.
— To są
te wasze wspaniałe bluzeczki? — spytała przerażona pani Lodzia.
— A co,
nie widać? — zdziwił się pan Michał i puścił do dziewczynek
oczko. — Przecież wyglądają odlotowo! Tak odlotowo… jak na
dwie pośmieciuszki przystało.
— Ojej,
zaraz pośmieciuszki! Wiem, że bluzki wyglądają trochę jak ze
śmietnika wygrzebane, ale teraz taka moda. I najważniejsze, że nam
się podoba — przekonywała ojca Zuza.
— Och,
nie miałem na myśli tych waszych szmatek, tylko, mówiąc o was
pośmieciuszki, miałem na myśli ptaszki… no te… jakże im tam…
Jerzy ich imieniem was zawsze nazywa…
— Dzierlatki
— podpowiedziała pani Lodzia.
— A
właśnie, dzierlatki. Bo skoro Jerzy tak was nazywa, to ja też
mogę, nie?... A pośmieciuszka i dzierlatka to to samo. Ten sam
ptaszek z rodziny skowronków. Świat ptaków wam się kłania, moje
drogie ptaszyny czubate.
— A to
masz rację. Wiemy o tym, że o ptaszkach niewiele wiemy — zgodziła
się Zuza, potrząsając swoim czarnym i Miry blond czubem
jednocześnie. — Czubki z nas, no nie, Mira?
Pani
Lodzia, widząc szczęśliwe miny dziewczynek, machnęła w końcu
ręką na to coś, co one miały na sobie i co nazywały odlotowymi
bluzuniami i zabrała się za przygotowywanie obiadu. Wreszcie
przyszło jej na myśl, że ściągnie z góry Czarneckich na obiad,
bo skoro poprzedniego dnia jedli u nich, to przyszła pora na rewanż.
Zadzwoniła po nich i po chwili obydwie rodzinki w komplecie znów
krzątały się po kuchni.
Po
obiedzie dziewczynki zmyły naczynia, pozwalając rodzicom odpocząć
po pracy i nagadać się spokojnie. I kiedy były już ze zmywaniem
gotowe, zameldowały że wybierają się do babci Michaliny z krótką
wizytą. Rodzice nie mieli nic przeciwko. Zadowolone dziewczynki
pobiegły do przedpokoju założyć buty. Już miały wychodzić, gdy
nagle rozległ się dzwonek u drzwi. Zuza natychmiast otworzyła
drzwi i obie dziewczynki wprost oniemiały z wrażenia. W drzwiach
stała babcia Michalina.
— Witam
rodzinkę Bardeckich i rodzinkę Czarnackich! — z szerokim
uśmiechem zawołała babcia od progu. — Że też nie przyszło mi
na myśl zadzwonić najpierw do tych drzwi, a potem ewentualnie
wspinać się wyżej. Trudno… a może i dobrze? Zażyłam
przynajmniej nieco ruchu… Ojejej, dziewczynki, jak wy wspaniale
wyglądacie. Bluzeczki macie odjazdowe, trzeba przyznać. Bardzo mi
się podobają. Miałam podobną w waszym wieku.
— Babciu,
jak to miło ciebie widzieć! No i do tego jeszcze usłyszeć twój
komplement. Jesteś kochana. Dziękujemy! — Mira przytuliła się
do babci. — A my właśnie wybierałyśmy się do ciebie.
— Cudownie.
Zaraz do mnie pojedziemy… Przyszłam, bo byłam na targu i kupiłam
wam trochę świeżych truskawek. Facet wysprzedawał za połowę
ceny, bo śpieszyło mu się do domu na transmisję jakiegoś meczu,
więc kupiłam aż cztery koszyczki. Haniu, i ty Lodziu, możecie
zrobić dżem, albo nawet w zamrażarce trochę zamrozić.
— Mamuś,
jesteś wspaniała. Dziękujemy!
— Dziękuję,
mamusiu Hanusi! — zawołała pani Lodzia i cmoknęła babcię
Michalinę w policzek. — Co to znaczy matka. Zawsze pamięta i
zawsze się troszczy.
— Nie
każda… — wyrwało się Zuzi, ale zaraz się zreflektowała, i
chcąc zatuszować swoją gafę, szybko dodała: — Nasze mamusie…
są właśnie takie kochane.
— Dziękujemy
ci Zuziu — pośpiesznie powiedziała pani Hania za siebie i za
swoją przyjaciółkę Lodzię.
Pani
Hania wiedziała, że temat matki jest czasami bolesny dla jej
przyjaciółki, dlatego zaraz zagadała ją na temat wspaniałego
przepisu na dżem truskawkowy z wanilią, o którym czytała w
„Przyjaciółce”. Babcia Michalina również się włączyła do
analizowania tegoż przepisu i kobiety chwilowo zajęły się sobą.
Kiedy
przepis na dżem truskawkowy został przez kobiety przerobiony i
wdrożony w pamięć, babcia Michalina skierowała się do drzwi
wyjściowych. Zgarnęła po drodze stojącą w przedpokoju Zuzę i
Mirę, i już otwierała drzwi, gdy nagle jej córka Hania wołaniem
z kuchni ją zatrzymała.
— Mamusiu,
poczekaj jeszcze na momencik. Chciałam się ciebie o coś spytać.
— No to
pytaj.
— Wiesz,
ale przejdźmy do pokoju stołowego, żeby nam nie przeszkadzano.
— I co
namówiłaś już dziewczynki na ten urlop w Tunezji? — spytała
pani Hania matkę, gdy tylko drzwi pokoju stołowego Bardeckich
zamknęły się za nimi.
— Nie,
jeszcze nie rozmawiałam z nimi na ten temat.
— Ojejku…
— No
co, ojejku? Powiedziałaś, że mam czas do poniedziałku. Więc mam
jeszcze czas, nie? No bo wiesz, moja kochana, nie chciałabym je
spłoszyć moimi namowami na urlop, którego one, jak sama mówisz,
nie bardzo pragną. Zrozum, przez ponad pięć lat mój kontakt z
Mirunią, a i przy okazji z Zuzią, rozluźniał się coraz bardziej.
Od kiedy poszły do szkoły babcia przestała się już tak liczyć.
Ważniejsze stały się szkolne koleżanki i koledzy. A teraz, tak
cudownym trafem, dziewczynki same mnie odwiedziły i pierwszy raz od
niepamiętnych lat czuję, że przebywanie ze mną, sprawia im
przyjemność. Mam więc to od razu zepsuć? Na razie opowiadam im o
swoich wakacjach, bo tego pragną najbardziej. Same się o nie
dopytują i proszą mnie bym im opowiadała… Poczekaj jeszcze,
jeszcze zostało parę dni do poniedziałku. Parę razy się z nimi
spotkam i w odpowiednim momencie zagadnę je o tę Tunezję. I zaraz
dam ci znać. W porządku?
— Cóż
zrobić? Musi być w porządku. Poczekamy… Wiesz, mamuś, właśnie
też zauważyłam, że kontakty między wami nagle się ożywiły. I
muszę ci powiedzieć, że bardzo się z tego powodu cieszę. Wszyscy
się cieszymy. Zawsze nas to martwiło, że przez tyle lat nie
byłyście ze sobą blisko. Że dziewczynki wiele tracą, odrzucając
twoją przyjaźń i twoją serdeczność. A przecież mogłyby się
przy tobie nauczyć tylu wspaniałych rzeczy. Twoje pozytywne
podejście do życia, tolerancja oraz ogromne poczucie humoru
niejednemu przywróciło wiarę w siebie i pomogło pokonać
piętrzące się problemy. A tu, rodzona córka twojej córki, jak i
córka najlepszej jej przyjaciółki, zaparły się i nie chcą z
tego dobrodziejstwa promieniującego wręcz z twojej osoby korzystać.
Strasznie nas to martwiło i przerażało zarazem, że dziewczynki
nawet nie wiedzą ile tracą. Że trwonią swoje najpiękniejsze
lata, przesiadując przed komputerem. Że zamknęły się w swojej
ciasnej skorupie niczym dwa bezrozumne żółwie i nic do nich więcej
nie dociera. Baliśmy się, że tak już zostanie. Bardzo żal nam
było też i ciebie. Widzieliśmy twoją smutną minę, kiedy do nas
przychodziłaś, a dziewczynki prawie nie reagowały na twoje
przybycie, tylko zamykały się w swoim pokoju. Albo kiedy,
zapraszając je do siebie, usłyszałaś ich odmowę. Dlatego teraz…
teraz jesteśmy bardzo szczęśliwi, iż znów jesteście razem. Że
dziewczynki wręcz pragną przebywać z tobą. Że same do tego
doszły, bez naszej ingerencji. I że same na nowo odkryły co znaczy
BABCIA… Dziękuję ci mamusiu z całego serca. Wszyscy ci
dziękujemy.
— Ho,
ho, ho… jak mi miło! Jak miło jest usłyszeć tyle wspaniałych
rzeczy naraz. A dziękować mi nie musicie, bo mnie samej przebywanie
z dziewczynkami daje wiele radości. Mówię szczerze. Tak że cała
przyjemność po mojej stronie… Wiesz, z Mirunią czasami
przynajmniej rozmawiałam. Rzadko, bo rzadko, ale niekiedy mnie na
krótko odwiedzała. Ale Zuzia, muszę przyznać, faktycznie mnie
unikała. Więc teraz też bardzo się cieszę, iż wreszcie coś
drgnęło i obie dziewczynki chcą być ze mną. Bo wiesz, uwielbiam
moją kochaną wnuczkę i jej najlepszą przyjaciółkę… córkę
najlepszej przyjaciółki mojej córki — babcia Michalina
zachichotała pociesznie i przytuliła córkę do piersi.
Po chwili
babcia znów stała z Mirą i Zuzą przed drzwiami wyjściowymi.
Zamierzały już wyjść lecz ponownie zostały zatrzymane. Tym razem
zatrzymał je głos pani Lodzi.
— Pani
Michalino, z całego serducha dziękujemy pani za wszystko…
zwłaszcza za bezpośrednią pomoc w wykorzenianiu z Zuzi lęku do
koni. Gladiatorowi też proszę w naszym imieniu podziękować.
— Mnie
nie musicie nic a nic dziękować, bo to Zuzieńka sama sobie
pomogła. Dzielna dziewczynka. Możecie z niej być dumni… A
Gladiatorowi, i owszem, możecie podziękować, ale osobiście…
— Właśnie, właśnie… osobiście — wtrącił się
pan Jerzy, wychylając głowę z kuchni. — W sobotę będzie
okazja, gdyż nasze córki zaprosiły nas do Karczmy Zagłoby, więc
i do Gladiatora wstąpimy z wielką przyjemnością.
— Hurrrraaa! — wrzasnęły dziewczynki jednocześnie,
i prowadząc babcię Michalinę za ręce, wyszły z domu.
Kiedy
wszystkie trzy znalazły się w mieszkaniu babci, wypakowały
najpierw zakupy z targu, a potem rozsiadły się przy kuchennym
stole. Babcia zrobiła pysznej herbatki z sokiem malinowym i
postawiła na stół wiklinowy koszyczek pełen czerwonych jabłek. A
stawiając go na środku stołu, chichotała zabawnie.
— Wiecie,
miałam zabawną historię przy zakupie tych jabłek — powiedziała.
— Otóż ten facet, o którym wspominałam, że nagle zaczął
wszystkie swoje owoce wysprzedawać za połowę ceny, chciał też
pozbyć się i tych jabłek. Usilnie namawiał wszystkich, aby je
kupowali. Mnie też. Ja wprawdzie nie potrzebowałam jeszcze jabłek
kupować, gdyż Hania kupiła mi w sobotę, ale słuchając jego
wywodów i zachwalań tych konkretnie jabłek, w końcu je kupiłam.
A kupiłam je tylko dlatego, że facet powiedział, że te jabłka są
tak pyszne, jak te kradzione nocą u księdza w sadzie przy plebanii.
Śmiałam się, ale aż trzy kilo kupiłam, bo facet przypomniał mi
moją śmieszną historię z tym owocem i księdza sadem w tle… Bo
musicie wiedzieć, że kiedyś, za moich czasów, nie do końca wiem
dlaczego, ale chodzenie do księdza na jabłka było wśród
dzieciaków prawie tradycją. Skąd ona się wzięła, nie wiem.
Każdy na wsi przecież miał swoje jabłka we własnym sadzie. Może
działo się tak dlatego, że chciało się przeżyć jakieś
szczególne emocje? Podobne do tych, jakie się przeżywa na przykład
w trakcie chodzenia po cmentarzu o północy. Bo to też było
popularne wśród dzieciaków. Zapewne tak było. Chodziło o
wyzwolenie w sobie tego dreszczyku emocji, tej adrenaliny, która
jakże miło buzuje w żyłach. Fakt faktem, że choć niechlubna to
tradycja, była jednak tradycją. I aby tradycji stało się zadość,
każdy musiał ten proceder w sadzie u księdza zaliczyć… No i
Michaśka z chłopakami naturalnie też.
— Babciu,
adrenalina swoją drogą, a zakazany owoc, swoją. Bo wiadomo, że to
co zakazane smakuje lepiej. Już nasza Ewa doszła do takiego wniosku
i w genach nam przekazała tę niechlubną cechę. — Mira podjęła
się wytłumaczenia genezy jabłkowej tradycji. — Opowiedz nam tę
historię. Już sobie wyobrażam, jak będziemy pękać ze śmiechu,
bo historia z pewnością była zabawna.
— Pani
Michalino, prosimy, bardzo prosimy! — Zuza aż zapiała z uciechy.
— Uwielbiam pani opowieści. Słuchając ich, momentami czuję się
tak, jakobym to ja sama uczestniczyła wraz z Michaśką i chłopakami
w tych wspaniałych przygodach.
— Ho,
ho… to aż tak obrazowo potrafię opowiadać? Cieszę się —
zachichotała babcia Michalina. — A więc dobrze. Opowiem wam.
Dziewczynki
podparły rękami brody i zamieniły się w słuch. A babcia
Michalina łagodnym i ciepłym głosem zaczęła swą opowieść:
Minęło
dwa tygodnie od powrotu Michaśki i Emila ze szpitala. Oboje zdążyli
już dawno zapomnieć o swoim tam pobycie i o powodach, przez które
się tam znaleźli. Prawie całe dwa tygodnie Michaśka i chłopcy
pracowali w pocie czoła przy żniwach. Najpierw pracowali u
Maryszczaków, potem u Potylickich, a potem pomagali jeszcze starym
Pawlakom. Do końca wakacji został tydzień. Cała czwórka chciała
jeszcze jak najwięcej przeżyć, by przez następny rok szkolny mieć
co wspominać. Spali tylko po pięć, sześć godzin dziennie, bo nie
chcieli tracić zbyt dużo czasu na przebywanie w łóżkach. Chcieli
na jawie być ze sobą jak najdłużej i rozkoszować się każdą
wspólnie przeżytą chwilą...
cdn.