Michaśka poczuła się odrobinkę lepiej. Sama świadomość, że chłopcy są tuż-tuż dodała jej wiary na uratowanie. Zebrała się w sobie i najpierw wydała z siebie przeraźliwy, przeciągły pisk, a potem zaczęła sensowniej krzyczeć:
—
Raaatuuujcie mnie! Już nie czuję, czy to ja się
trzymam, czy to mnie trzyma.
—
Już, Michaśka, już jestem! —
wołał Robek zasapanym głosem, dobiegając do brzegu na wprost
kuzynki. — Nie bój się, nic ci nie
grozi. Zrób tylko tak jak ci każę…. Złap się mocno rękami za
koło i ześliźnij się z koła do wody. Nogami zacznij walić o
wodę i szybko odpychaj się od niej w stronę brzegu…
—
Nie zejdę z koła za żadne skarby świata! —
wrzeszczała Michaśka w odpowiedzi, wirując na kole w najlepsze. Po
następnym obrocie dowrzeszczała: —
Chcesz żeby mnie wir wciągnął do środka?! Wymyśl coś
mądrzejszego… i to już, bo zaraz tu kręćka z kretesem dostanę!
—
Michaśka, posłuchaj mnie, te wiry nie są wcale
aż takie groźne. To są tylko przypowierzchniowe wiry. Nie wciągają
do dna. Jak zaczniesz się nogami odpychać, to wyswobodzisz się z
wiru… Michaśka, zaufaj mi… Zrób tak jak ci mówię! —
wykrzykiwał Robek, szukając jednocześnie wzrokiem za jakimiś
długimi gałęziami.
Michaśka
zdała sobie sprawę, że nie może liczyć na chłopców pomoc i że
musi liczyć tylko na siebie. Wściekła się. Ale jej wściekłość
podziałała na nią budująco. Zacisnęła zęby, uchwyciła się
mocniej wentyla, i już zamierzała zacząć zsuwać się powoli do
wody, lecz na zamiarze się skończyło, gdyż jej natłuszczone ropą
ciało zjechało po mokrej gumie jak po ślizgawce. W ułamku sekundy
znalazła się w wodzie. Przestraszyła się okropnie. Aż jej dech
zaparło. Nie spanikowała jednak tylko nogami zaczęła mocno walić
o wodę. Udało się. Wydostała się wraz z kołem z objęć
znienawidzonego przez nią wiru. Przepłynęła tak parę metrów i
ni stąd, ni zowąd, znalazła się w objęciach następnego wiru.
Znów targnęło jej ciałem i wraz z kołem zaczęła wirować. Tyle
że już bliżej brzegu.
Widząc
to Robek, długo się nie zastanawiał i wskoczył do wody tak jak
stał. Szczęśliwym trafem w tym samym momencie dobiegli bracia
Potyliccy.
—
Trzymajcie się, już wam pomagamy! —
wrzeszczał Kamil, tarmosząc jakąś gałąź w przybrzeżnych
zaroślach. — Emil łap za tę gałąź
i stój z nią przy brzegu. Będziesz nas asekurował. Ja skaczę za
Robkiem i spróbuję razem z nim wyrwać Michaśkę z wiru. Gdyby nam
nie szło, rzucisz nam tę gałąź, a potem szukaj za następnymi
gałęziami i wrzucaj w naszym kierunku.
Zanim
Robek, a za moment i Kamil, dopłynęli do Michaśki, ona nie wiedząc
o tym, że oni ruszyli jej na ratunek, sama próbowała pokonać
następny wir. Kopała wodę nogami z takim zacietrzewieniem, że w
ogóle nie widziała i nie słyszała co się wokół niej dzieje.
Widziała tylko wirującą, mętną wodę, czarne koło, i czubek
swojego mokrego nosa. Pragnęła żeby móc przestać już kopać i
poczuć wreszcie twardy grunt pod nogami. I to pragnienie wyzwoliło
w niej ukryte pokłady energii, zaczęła więc wierzgać nogami ze
zdwojoną siłą. Wydawało jej się, że im mocniej będzie kopała,
tym szybciej jej pragnienie się spełni. Kopała więc co sił. Bo
oprócz pragnienia odczuwała już też przenikliwe zimno. I nagle,
przy którymś kopnięciu, nogami natrafiła na coś śliskiego… i
jak nie wrzaśnie:
—
Ratunkuuuuuu…! Ryba! Jakaś olbrzymia ryba!
—
Auuuuuaaa! Uważaj, nie kop mnie! To nie ryba, to
ja, Robek. Uspokój się już… —
Michaśka usłyszała nagle głos kuzyna, który zabrzmiał jej tak
cudownie niczym głos anielski.
—
Robciu… Robciu… Robciu, jesteś… wyciągnij
mnie stąd, proszę — skamlała
zachrypniętym głosem.
—
Już wyciągam… Uważaj, rzucę się na koło i
razem będziemy go pchać do brzegu. Nie wierć się tak. Nie
zanurzaj tak głęboko nóg, ruszaj nimi bardziej po powierzchni
wody…
—
Uwaga, wpływam pod koło! —
krzyknął Kamil, dopływając do swoich przyjaciół.
Po chwili
olbrzymie koło zaopatrzone w moc dodatkowych dwóch par nóg,
wyrwało się z objęć wiru i pokonało nawet dwa następne wiry.
Pozostałe wiry, które w odległości paru metrów czyhały na swoje
ofiary, koło ominęło bokiem.
Trójka
załogantów, popychając koło do przodu, płynęła już spokojnie
w kierunku brzegu. Michaśka z Robkiem pchała koło od tyłu, a
Kamil od środka. Natomiast rozbitek Emil, skakał z gałęzią po
brzegu i darł się jak opętany:
—
Ty wstrętna rzeko, możesz nam co najwyżej kuku
zrobić, a nie nas porywać! Ty wariatko jedna… Ty debilko… Ty
zidiociały ścieku górski… Huuuurrraaaa, jesteśmy uratowani!
Płyńcie tu do mnie. Płyńcie rybeńki wy moje!
—
Zamknij się wreszcie Emil, bo pół wsi nad
rzekę ściągniesz! — huknął Robek,
plując wodą. — Dawaj tę gałąź i
wyciągaj Michaśkę na brzeg… Michaśka, proszę, panie przodem,
panowie…
—
Phiii! Dżentelmen się znalazł! —
Michaśka prychnęła pogardliwie, ale posłusznie złapała za
trzymaną przez Emila gałąź. — Już
raz puściliście mnie przodem i fajnie na tym wyszłam. Tak fajnie,
że ledwie z życiem uszłam.
—
Przecież nikt ciebie nie puścił —
tłumaczył się Robek, podpychając kuzynkę do brzegu. —
To my żeśmy się puścili, bo nie wytrzymaliśmy zderzenia z
głazem. A ty wytrzymałaś. Zuch dziewczyna!
—
Ty lepiej skończ mi tu zalewać, bo wystarczy
już, że mnie krew zalewa na samą myśl w co żeście mnie
wpakowali — burknęła gniewnie
Michaśka i zaczęła przedrzeźniać kuzyna: — „Taki urozmaicony
spływ, toż to czysta, niczym niezmącona przyjemność…”. A
niech was dunder świśnie z taką przyjemnością!
—
No fakt, przyjemność była taka sobie. Ale co
za przygoda! — odparował Kamil i
wygramolił się na brzeg jako ostatni. —
Jak opowiesz o tej przygodzie swoim szurniętym koleżankom w szkole,
to im szczęki opadną z podziwu.
—
Ja wam dam przygodę…! Ja wam dam podziw! —
Michaśka zaczęła wrzeszczeć jakby ją kto ze skóry obdzierał i
okładać chłopców pięściami.
Wrzeszczała
jak szalona i nie mogła przestać. Przestała tylko okładać
chłopców, bo chłopcy od niej pouciekali. Wreszcie znudził ją
własny wrzask i… zaczęła się śmiać. A śmiała się też jak
szalona. Głośno i histerycznie.
Chłopcy,
widząc i słysząc Michaśki pokaz niezrównoważenia psychicznego,
nie wiedzieli jak mają się zachować. Przez moment patrzyli na
siebie przerażeni i zastanawiali się, czy ona aby nie zwariowała
od tych emocji i strachu. Ale gdy po chwili jej śmiech nabrał
normalnego brzmienia i śmiała się już jak normalna Michaśka,
wszyscy trzej, jak na zawołanie, buchnęli równie głośnym i
perlistym śmiechem.
Śmiali
się długo, bo czuli że śmiech działa na nich regenerująco i
pozwala im odreagować ogromny stres, jaki przyszło im przeżywać w
ostatnich kilkudziesięciu minutach. Ale kiedy od śmiechu zabrakło
im wreszcie tchu, popadali wycieńczeni na koło i sapali jak cztery
miechy kowalskie naraz.
—
Ale z nas wariaty —
wysapała Michaśka po chwili. — Tak
się narażać z własnej głupoty… Przyznajcie się chłopaki,
zdarzył wam się już kiedyś taki spływ Białą Lądecką?
—
Nie, taki nie. —
Robek spróbował się zaśmiać, ale już nie mógł. Posapał
chwilę i po którymś sapnięciu dodał: —
Owszem, zażywaliśmy spływu Białą, lecz na dętkach od motoru,
ale wtedy nikt nas nie nasmarował ropą i nie było nam tak ślisko.
Więc aż tak trudno nie było utrzymać się na wodzie. Ale dzisiaj
nie dało rady…
—
Chcesz powiedzieć, że to ja jestem winna, bo
nasmarowałam was ropą, co? —
Michaśka się wkurzyła.
—
Fakt niezaprzeczalny, że to ty nasmarowałaś
nas ropą — wtrącił się Kamil i
niepewnie popatrzył na Michaśkę. —
Pomału, pomału, schowaj te pięści… Przecież fakt, jest faktem
i zmienić go nie można. Kropka!... Ale…
—
Ale? No właśnie, chcę usłyszeć twoje „ale”.
— Michaśka ciągle miała wkurzoną
minę.
—
Ale wtedy, kiedy my płynęliśmy na dętkach od
motoru, to fakt, że nie byliśmy nasmarowani ropą, ale…
—
Ale…?! —
niecierpliwiła się Michaśka.
—
Ale coś mi się wydaje, że wtedy było więcej
wody w Białej niż dzisiaj, przez to żadne głazy nie sterczały z
dna ponad powierzchnię wody.
—
Ha, tu cię mam! —
zawołała Michaśka tryumfalnym głosem. —
A ja już zaczynałam mieć wyrzuty sumienia.
—
No nie, Michaśka, wyrzutów to ty nie miej. Po
co wyrzuty? — Emil poklepał
przyjaciółkę po ramieniu. — Ważne,
że jesteśmy cali i zdrowi.
—
O kurka wodna, i kto to mówi?! —
Michaśka zsunęła się z koła. —
Emil, popatrz jakie ty masz kolana obdrapane… O, i jeszcze łokieć…
Matko, a ty Robek całe udo masz posiniaczone… Pokaż się Kamil.
No ładnie, ty masz podrapane ramię. Pięknie i nadobnie! Aż mi
głupio, że ja jestem nietknięta… Nie, poczekajcie, bo coś mi
się wydaje, że coś mnie boli… No właśnie, jest. Patrzcie jakie
mam nogi podrapane od tego przeklętego wentyla. Chociaż nie,
przepraszam, nie od przeklętego wentyla, bo to dzięki niemu udało
mi się nie spaść z koła. Tak samo mi było ślisko jak i wam, ale
miałam się czego trzymać. Mogę zaryzykować stwierdzeniem, że to
właśnie wentyl uratował mnie przed… Ach, lepiej nie mówić
przed czym. Dobrze, że już jesteśmy na lądzie. No, chłopaki,
faktycznie będę miała o czym opowiadać w szkole.
—
A widzisz? —
ucieszył się Emil i podniósł swoje nogi do góry, by sprawdzić
stan swoich kolan. — Popatrzcie, a ja
wcale nie czułem, że jestem taki pokaleczony. Teraz dopiero zaczyna
mnie boleć.
—
Bo w emocjach nie czuje się bólu —
wytłumaczyła Michaśka. — A emocji
to mieliśmy, że ho, ho, albo i więcej… Poczekajcie, poszukam
gdzieś liści babki lancetowatej i wam przyłożę na wasze
skaleczenia.
—
Eee tam, po co nam babka! —
zachichotał Robek. — Do wesela się
zagoi… i będziemy mieli żywe babki. Teraz co najwyżej, to by nam
się coś zjeść przydało. Jestem głodny jak sto wilków.
—
Ja też! — zawołali
chórem bracia Potyliccy.
—
No to jaki problem? Drałujemy z powrotem. W
plecaku mam kanapki ze śniadania —
powiedziała Michaśka i ze szczęściem w oczach popatrzyła na
swoich najlepszych przyjaciół. Bo że chłopcy byli jej najlepszymi
przyjaciółmi, to wiedziała od zawsze.
Chłopcy
poderwali się z koła i podnieśli go z ziemi. Koło, czyli dętka,
była olbrzymia, jak to dętka z traktora. I choć nie była aż tak
ciężka, to jednak do niesienia niewygodna. Chłopcy nie mieli więc
łatwo. Ale żeby ją zostawić, nawet im na myśl nie przyszło.
Przecież taka dętka to istny skarb. Nieśli ją więc wytrwale i
bez marudzenia.
Michaśka
chciała chłopcom pomóc w transporcie, ale ją odpędzili. Szła
więc za nimi ścieżynką wzdłuż doliny Białej i z góry
przyglądała się trasie ich spływu. Im dłużej wpatrywała się w
koryto rzeki, tym bardziej podziwiała ich wyczyn. Bo to co zrobili,
to był naprawdę wyczyn. Dopiero z góry widziała jak niebezpieczny
był to spływ. W myślach dziękowała Bogu, że uszli z życiem.
Chciała się podzielić swoimi spostrzeżeniami z chłopcami, ale
łomot jakiegoś rozklekotanego silnika, dobiegający nie wiadomo
skąd, powstrzymał ją.
—
Głowę dam, że to mój wspaniały braciszek
jedzie na swoim wspaniałym, bo wysłużonym i zasłużonym
radzieckim Junaku — zawołał Robek. —
A nie mówiłem!
Z
naprzeciwka jechał Przemek i kiedy spostrzegł znaną mu młodszą
młodzież, zahamował natychmiast.
—
A wy co? Skąd macie to badziewie? —
przekrzykiwał łomot silnika własnego motoru.
—
Wyłącz najpierw tę swoją sieczkarnię, jak
chcesz z nami rozmawiać! — Robek
wrzeszcząc, poradził bratu. — Nooo,
co za ulga dla uszu… O co ci chodzi?
—
Pytam skąd to macie? —
Przemek powtórzył pytanie.
—
Ale co, to?
—
Robek, bo jak cię zdzielę to poturlasz razem z
tym kołem prosto do Białej —
wnerwił się Przemek.
—
Aaaa, chodzi ci o to koło. To koło, to dętka z
traktora.
—
No przecież widzę, że nie z hulajnogi. Skąd
ją macie?
—
No wiesz, ma się te znajomości u traktorzystów.
— Robek dalej droczył się z bratem.
— Już dobra, dobra… już ci gadam,
ale skończ machać tymi swoimi gałązkami… A więc, tę wspaniałą
dętkę z traktora dostaliśmy od Wąsala ze Sławna.
—
Robek ustań w końcu z tym zalewaniem… Dętkę
dostaliście w Sławnie, a idziecie z nią od strony Krosnowic? —
Przemek nie chciał uwierzyć bratu. —
Zaraz, zaraz, Michaśka… pardon, Michał czemu ty masz takie mokre
włosy? Wszyscy macie mokre włosy… Ejże, poczekajcie no! Niech
pomyślę… To chyba nie znaczy, że wy na tej dętce urządziliście
sobie spływ Białą?! Nie, to niemożliwe. Nie uwierzę w to.
—
Och, Przemek, no i co się pieklisz? —
odezwała się Michaśka. — chciałam
tylko sprawdzić jak się pływa na tym kółeczku.
—
Chłopcy, czy wam już palma całkiem odbiła?!
Michała samego puściliście w taką kipiel? —
Przemek zdenerwował się nie na żarty.
—
Nie, Michaśka nie była sama… —
zaczął Emil, ale zaraz skończył, bo dostał od braciszka kopniaka
w kostkę.
—
Co to ma znaczyć? Już nic nie rozumiem. —
Przemek był zdezorientowany. — Czy to
znaczy, że wy jednak wszyscy razem na jednym kole… aż tu
przypłynęliście?
—
Nie, bo my chcieliśmy… —
zaczął znów Emil i znów nie skończył.
—
Niebo, to ty zostaw lotnikom! —
huknął Przemek, przerywając Emilowi jego zamiar wytłumaczenia
sprawy. — Przecież w Białej woda
jest teraz zbyt rwąca, a do tego zbyt płytka, żeby urządzać
sobie na niej spływ. Można rozbić się o jakieś głazy i życie
stracić. A w najlepszym przypadku kości sobie zdrowo pogruchotać.
Żaden nawet idiota nie wybrałby się w takim czasie na spływ i nie
ryzykowałby swojego życia. Na spływ Białą można sobie pozwolić
tylko po tęgich deszczach, kiedy wody w rzece jest na tyle, że
zakryje wszystkie głazy i odłamki skalne. I to tylko nieliczni
śmiałkowie mogą sobie pozwolić na taką eskapadę.
—
No przecież wiemy —
oznajmił bratu Robek. — Nie musisz
nam tu od razu wykładu strzelać.
—
Dla przestrogi, muszę. —
Przemek trzymał się swojej racji całkiem na poważnie, ale widząc
głupawe miny chłopców i Michaśki, zaśmiał się w końcu. —
A wy skończcie już tu bajtlować i makaron naciągać mi na
uszy. Starego wygę nie nabierzecie. Takich śmiałków, którzy
pokonali spływ, jest u nas tylko czterech. A Przemcio Maryszczak
jest jednym z nich. No! Tak że wiecie... Ale i tak dalej uważam, że
wam palma odbiła. Tachać się z tym ogromnym kołem taki kawał,
żeby popływać sobie na nim po Nysie, toż to szczyt głupoty.
Mogliście mi coś powiedzieć, to bym wam go tu jakoś na motorze
przywiózł. Ruska maszyna wszystko zdzierży.
—
Och, to nic takiego, daliśmy sobie radę —
odezwała się Michaśka, wystukując po kryjomu fisia na czole
Robkowym. — A powiedz mi jeszcze
Przemek, te wiry tam… to są niebezpieczne?
—
Jeszcze jak! Mało tego, powiem wam, że tu są
czasami takie wiry, że raz jak koń naszego sołtysa pił z rzeki
wodę, to mu łeb ukręciło —
odpowiedział Przemek i odpalił swojego Junaka. A po chwili,
przekrzykując potworny jego łomot, dodał: —
No dobra, z tym koniem od sołtysa, to trochę przesadziłem, ale
cała reszta, to najprawdziwsza prawda!... O kurtka na wacie! Teraz
dopiero widzę jak was na tym kole słońce strzaskało.
—
Bo miało strzaskać! —
Michaśka wrzasnęła starszemu kuzynowi wprost do ucha.
—
Ty, Michał, a czemu od ciebie tak jedzie na olej
napędowy?! — Przemek wykrzyczał
pytanie, ale zaraz sam sobie odpowiedział: —
Głupie pytanie. A na co ma jechać skoro z traktorzystą się
skumał.
Przemek
zarechotał przeciągle i ruszył na swojej piekielnie głośnej
ruskiej maszynie. Śpieszono mu było do Krosnowic, gdzie czekał na
niego jego kumpel Kazek. Obaj wybierali się na połów pstrągów.
Michaśka
stała bez ruchu i patrzyła na starszego kuzyna jak znika za
zakrętem ścieżynki. I kiedy zniknął jej z oczu zupełnie,
odezwała się do chłopców:
—
To już nie wiem, czy my jesteśmy tacy odważni
i silni, czy tylko głupi i lekkomyślni. A może po prostu jesteśmy
w czepku urodzeni… i mamy szczęście?
—
A jaka to różnica? —
rzekł Robek. — Po co się w ogóle
nad tym zastanawiać? Po co trwonić nasze myśli i roztrząsać coś,
co już minęło? Spływ już za nami. A my szczęśliwi. Lepiej
zrobimy jak wysilimy nasze szare komórki do wymyślania nowych
atrakcji wakacyjnych. Wakacje są przecież takie krótkie.
Cholewcia… zbyt krótkie!
—
Co racja, to racja —
zgodzili się bracia Potyliccy.
— „Niech żyją wakacje, niech żyją pole i las. I
woda i słońce, i wolny swobodny czas…” — na całe gardło
zaśpiewała Michaśka i dziarsko ruszyła przodem jak na płeć
piękną przystało.
Chłopcy
poderwali koło z ziemi i ze śmiechem ruszyli za swoją ulubioną,
wesołą kumpelką.
Drałowali
tak ponad godzinę. I chociaż chłopcom ramiona już odpadały od
taszczenia swojego gumowego skarbu, a Michaśka zestrzępiła sobie
gardło od wyśpiewywania przeróżnych piosenek, humory mieli
wyśmienite. Kiedy doturlali się już wreszcie na swoje poprzednie
miejsce biwakowania, było już dawno po porze obiadowej. Wszyscy
byli bardzo głodni, ale nikomu nie chciało się iść do domu by
coś zjeść. Chłopcy od razu rzucili się na Michaśki plecak i na
pniu wyjedli wszystkie kanapki. Popili kompotem i… dalej byli
głodni. Michaśka zdążyła tylko dwa razy ugryźć swoją kanapkę,
bo kiedy sięgała po butelkę z kompotem, by popić ugryziony kęs,
reszta jej kanapki zniknęła. Żaden z chłopców nie chciał się
przyznać ani też zdradzić, który z nich zaopiekował się jej
niedojedzoną kanapką. Michaśka na wszelki wypadek stłukła
wszystkich trzech ręcznikiem i zdegustowana pomaszerowała na
wzgórze. Nie minęło pół godziny, a Michaśka ze szczęśliwą
miną spuszczała się już ze wzgórza, niosąc przed sobą ogromną
michę pełniusieńką ciepłych jeszcze pierogów polanych smalcem
ze skwareczkami.
Chłopcy
na widok Michaśki z miską aż piali z radości. A gdy zobaczyli co
było w misce, to momentalnie piać przestali i rzucili się na nią
jak sfora wygłodniałych wilków. Michaśka nie zdążyła jeszcze
postawić miski na kocu, gdy miska była już w połowie pusta.
Dobrze że ciocia Marynia nakarmiła ją w domu, bo znów nie
uświadczyłaby jedzenia przy takich głodomorach.
— Kurcze
pieczone, co za tałatajstwo z was! — Michaśka chichotała na
widok chłopców głośno pochłaniających pieroga za pierogiem.
— Nooo,
kurcze pieczone też by się zjadło, i to jeszcze jak — odparł
Robek z pełną buzią i popatrzył na kuzynkę. — A ty nie
zapomnij, że ty też należysz do tego tałatajstwa. Bo skoro się z
nami zadajesz, toś tałatajka pełną gębą.
— Pełną
gębę to wy macie, moje drogie tałataje i mlaskacie przy tym jak te
co ryją! — Michaśka śmiała się już w głos.
— A kto
co ryje? — dopytywał się Emil z buzią wypełnioną po brzegi. —
Masz na myśli te istoty, które biegają u nas po podwórku z
supełkiem na ogonie?
— Ja tu
chyba zaraz kociokwiku przy was dostanę! — Michaśka ryła ze
śmiechu, turlając się po kocu. — Jakie to istoty latają u was z
supełkami na ogonach? Padnę! Jeszcze nie słyszałam tej historii.
Gadaj Emil!
— No
jak to, jakie istoty? Toż to nasze świnie.
— Ale
dlaczego z supełkami na ogonach?
— O
rany, jaka ty ciężko kapująca! Żeby nie pouciekały.
— Ale
jak supełek na ogonie może im przeszkodzić w ucieczce?
— Michaśka,
niemożebny z ciebie tłuk miejski! — Robek śmiał się na całe
zapchane pierogami gardło. I tak się śmiał okropnie, że wreszcie
się zakrztusił. Aż mu gały na wierzch wyszły od kaszlu. Ale
poradził sobie. Jedną ręką walił się po karku, a drugą sięgał
już do miski po następnego pieroga.
— Robek,
ty prosiaku! Uciekaj stąd! Ty chyba nie masz supełka, co?... Więc
możesz, a nawet powinieneś stąd zniknąć, skoro nie umiesz jeść
jak człowiek — huknęła Michaśka ze zniesmaczoną miną. —
Czuję się jakbym była w chlewiku… Nie, ja chyba zaraz was
pogryzę. Dowiem się w końcu, dlaczego świnie Potylickich mają
supełki na ogonach?
— Żeby
się nie mogły przecisnąć między sztachetami płotu. — Kamil
przełykając na szybko przeżutego pieroga, udzielił Michaśce
konkretnej wreszcie odpowiedzi. — Bo jakby się przecisnęły, to
by uciekły, nie? Proste, jak budowa cepa. Więc nasz stary wpadł na
taki wspaniały pomysł i wszystkim świntuchom wywiązał zgrabne
supełki na końcach ogonków.
— Ala z
was patafiany! I myślicie, że ja wam uwierzę, co? — Michaśka
wstała z koca i usiadła na kole, patrząc ciągle na chłopców z
udawaną pogardą. — Niech wam się nie wydaje, że możecie mi
taki kit wciskać, a ja wam zaraz uwierzę… Patafiany!
— Pata…
co? — dopytywał się Emil.
— Patataj,
patataj… gnaj rozumie ku mnie, gnaj! Patataj, patataj… wsuwaj
pieroga, nie pytaj! Patataj, patataj… nie róbmy z Michaśki jaj! —
Robek zawył pociesznie i trzymanym w ręce pierogiem trzasnął
Emila po plecach.
— Auuu…
auuuaaa! Boliii! — wrzeszczał Emil.
— Emilu
Potylicki, palnąłem cię tylko pierogiem po plecach, a nie batem.
Czemu się wydzierasz? — zdziwił się Robek. Po czym powąchał
pieroga, zrobił obrzydliwą minę i cisnął nim do rzeki. — Fuj,
cuchnie na traktor… Proszę Biała, to dla ciebie, w podziękowaniu
za wspaniały spływ.
— Robek,
jak mogłeś! Jesteś wstrętny… Gdyby to ciocia widziała —
oburzyła się Michaśka.
— A co
miałem go zjeść? Lubię pierogi ze smalcem, ale nie z ropą —
tłumaczył się Robek.
— Wiecie
co, coś mi się zdaje, że mam strzaskane plecy — odezwał się
Emil z obolałą miną.
— No bo
masz… pierogiem — zachichotał Robek.
— Nie,
ja myślę, że bardziej słońcem — syknął z bólu Emil.
— Pokaż!
— Michaśka poderwała się z koła i badawczym okiem spojrzała na
Emila plecy. — Na rany koguta! Chłopcy popatrzcie. Czerwone jak
ogień. I tak jakby już nawet bąble mu powychodziły… Ojojoj…
Emil, zakładaj koszulę i jazda do cienia. Ty już na pewno słońca
masz dość.
— Tak
myślisz, Michaśka? — wystraszył się Emil — I co teraz?
— Zrobisz
tak, jak Michaśka mówi. — Kamil zaniepokoił się o brata. — O,
tam pod krzewami jest fajny cień. Weźmiemy koc i idziemy tam
wszyscy razem.
— Dobra.
To idźcie tam z Emilem, a ja zmoczę swój ręcznik w rzece i zrobię
mu zimny okład.
Po chwili
Emil leżał już na kocu w cieniu krzewów. Leżał na brzuchu z
plecami przykrytymi mokrym ręcznikiem i cichutko pojękiwał.
Michaśka co chwilę biegała do rzeki i na nowo moczyła ręcznik.
Zimne okłady przynosiły ulgę Emilowi. Ręcznik jednak szybko się
nagrzewał od jego gorącego ciała. I w tych momentach, w których
Michaśka zdejmowała mu go z pleców, by go ponownie zmoczyć w
rzece, czuł się tak, jak gdyby mu ktoś ogień przykładał do
pleców. Tak go plecy piekły. Niemiłosiernie piekły.
Michaśka,
widząc obolałą minę Emila, długo się nie namyślała.
Pozbierała od chłopców koszule, złapała za swoją bluzkę z
perkalu i pognała do rzeki. Wszystkie ciuchy zmoczyła dokładnie i
ociekające jeszcze wodą przyniosła na koc. Mogła zmieniać już
Emilowi jeden okład po drugim, bez przerwy. Robek i Kamili w tym
czasie zabawiali Emila rozmową. Potem Michaśce przypomniało się,
że jak raz jej siostra Lodzia na basenie zbyt mocno opaliła sobie
ramiona i brzuch, to mama przykładała jej do tych poparzonych
miejsc zsiadłe mleko. Kazała chłopcom zmieniać okłady Emilowi, a
sama znów wspięła się na wzgórze. Ledwo dotarła na podwórko, i
widząc tam ciocię Marynię, już w biegu poprosiła ją o dzban
zsiadłego mleka. Nie przyznała się jednak do czego go
potrzebowała. Zażartowała tylko, że chłopcy tak bardzo zapchali
się smakowitymi pierogami, iż proszą o zsiadłe mleko, by móc
sobie przepchać pierogi dalej. Nie powiedziała prawdy dlatego, bo
zaczynało ją ogarniać poczucie winy. Już taka była, że jak
czuła się winna, to najpierw musiała dokładnie przeanalizować
swoją ewentualną winę, a potem dopiero przyznawała się do niej,
albo i nie. W tym konkretnym przypadku, wiedziała że jej wina
polegała na tym, iż to właśnie ona wymyśliła opalanie na ropę.
Ale nic więcej. Zastanawiała się dalej. Sama czuła się świetnie
i świeża opalenizna w ogóle jej nie dokuczała. Ale przyszło jej
na myśl, że może jednak nie wszyscy mogą sobie pozwolić na takie
opalanie. Przypomniała sobie słowa mamy, która zawsze z niej
żartowała i mówiła, że jest jakimś wybrykiem natury, bo pomimo
swoich jasnoblond włosów i niebieskich oczu ma taką śniadą cerę.
Jak nikt u nich w rodzinie. Mama mówiła, że to właśnie dzięki
jej ciemnej karnacji słońce nigdy nie spala jej skóry tak jak jej
siostrze Lodzi. — „Widocznie to musi być prawda” —
analizowała w myślach. — „Robek i Kamil mają też ciemną
karnację. No może nie aż taką jak ja, ale na pewno ciemniejszą
od Emila. Bo Emil to istny białas”.
Kiedy
zbiegała już ze wzgórza z dzbankiem pełnym zsiadłego mleka,
doszła do wniosku, że tak czy owak, ponosi jednak winę za spalone
plecy Emila. Bo mogła o tym wszystkim pomyśleć przed nasmarowaniem
go ropą i nawet odradzić mu dłuższe wystawianie się do słońca.
Nie pomyślała, więc sam ten fakt, czyni ją winną. Była zła na
siebie. W myślach zwymyślała siebie za swoją lekkomyślność i
jeszcze szybciej pobiegła do chłopców. Chciała jak najszybciej
pomóc Emilowi. Postanowiła też zrobić oględziny pleców Robka i
Kamila.
Emil na
widok Michaśki od razu poczuł się lepiej, ale syczeć z bólu
zaczął bardziej niż przy chłopcach. Najwyraźniej przed Michaśką
więcej się nad sobą rozczulał. Pomoc i troska przyjaciółki
przynosiła mu prawdziwą ulgę, a nawet przyjemność.
Michaśka
wylała pół dzbanka zsiadłego mleka na plecy Emila i delikatnie
roztarła go dłonią. Na wszelki wypadek posmarowała mu również
twarz. Potem przykryła go mokrym ręcznikiem i pobiegła z dzbankiem
do rzeki, by w zimnej wodzie ochłodzić resztkę mleka na powtórny
okład. Kiedy wróciła z powrotem, spojrzała badawczo na leżącego
Emila. Widząc jego zadowoloną minę, uspokoiła się nieco i
natychmiast zabrała się za oględziny pleców Robka i Kamila.
Chłopcy twierdzili, że nic im nie jest, że w ogóle nie czują by
słońce ich opaliło. Lecz jej oględzinom poddawali się chętnie.
Michaśka, wpatrując się w ich plecy z wielką dokładnością,
stwierdziła, iż słońce opaliło ich, i to nawet bardzo, ale
równomiernie — na brązowo, i żadne bąble na szczęście im nie
grożą. Kamień spadł jej z serca. Mogła się więc spokojnie
skupić na pielęgnacji Emila. Ku jego ogromnemu zadowoleniu.
Michaśka dbała o Emila całym sercem i zaangażowaniem. Ciągle się
go dopytywała jak się czuje. Co mu brakuje. Jakie ma życzenia. I
wszystkie jego życzenia a nawet zachcianki spełniała.
Emil z
lubością co chwilę coś wymyślał, byleby tylko Michaśkę zająć
swoją osobą. A to poprawić ręcznik, bo zsuwa mu się z pleców. A
to odpędzić jakąś natrętną muchę, bo lata mu koło nosa. A to
podrapać go po łydce, bo go swędzi. A to zmoczyć mu włosy, bo
głowa go boli. A to wlać mu kompotu do ust, bo sam nie może się
odwrócić. Nieustająco miał takie i tym podobne życzenia i
zachcianki. A gdy mu się repertuar zachcianek i życzeń wyczerpał,
wracał do poprzednich. I tak w kółko.
Emil czuł
się coraz lepiej. Plecy już go tak nie piekły, ale nie przyznawał
się do tego. Wolał udawać większego cierpiętnika niż był i
skorzystać jeszcze troszeczkę z Michaśki opieki. Miłe to było
uczucie. Mało kiedy ktoś się nim tak troskliwie zajmował. Nic
więc dziwnego, że nawet na myśl mu nie przyszło, żeby być złym
z powodu swoich dolegliwości. A już na pewno, żeby mieć pretensje
do Michaśki za jej pomysł z ropą.
Robek i
Kamil zabawiali chorego opowiadaniem różnych dowcipów i śpiewaniem
śmiesznych piosenek. A widząc wielką troskę Michaśki o Emila,
żartowali sobie i wygłupiali się, symulując przeróżne choroby,
jakie im tylko przyszły na myśl, żeby tylko Michaśkę skłonić
do opieki nad nimi. W końcu wyszło na to, że Michaśka zdzieliła
ich obu swoją mokrą bluzką z perkalu i popędziła ich do rzeki,
aby ochłodzili swoje wariackie zapędy. Sama zaś w tym czasie
jeszcze troskliwiej zajęła się Emilem.
Był już
późny wieczór, kiedy Michaśka zadecydowała, aby pomału zwijać
się do domu. Na dworze było coraz chłodniej, obawiała się, że
Emil z tak rozgrzanym ciałem może się w końcu przeziębić.
Chciała, aby poszedł natychmiast do łóżka spać. Bo co jak co,
ale sen to najlepsze lekarstwo na wszelkie dolegliwości.
Przekonywała chłopców.
Emil
zaopatrzony w świeży okład z zsiadłego mleka czuł się nie
najgorzej. Ale do domu nie bardzo chciało mu się iść. Bo i po co,
skoro nad rzeką z chłopcami, i przede wszystkim z Michaśką, było
mu tak dobrze. Próbował protestować. Jednak kiedy Michaśka mu
wytłumaczyła, używając konkretnych i mocnych argumentów, to w
końcu się zgodził. Michaśka tłumaczyła, że tak będzie lepiej
dla niego i dla nich wszystkich. Bo gdyby się przeziębił, to kilka
dni będzie musiał zostać w łóżku i nie będą mogli być razem.
A tak, gdy pójdzie natychmiast pod pierzynę, to jutro będzie już
zdrów jak ryba i znów wybiorą się gdzieś razem na wspaniałą
wycieczkę. No to jak na takie argumenty Emil miałby się nie
zgodzić?
Następnego
dnia, wczesnym rankiem, Michaśkę obudziły jakieś głośne rozmowy
przed domem. Wyskoczyła w pośpiechu z łóżka i podeszła do okna.
Na dole stała ciocia Marynia, wujek Stach, Przemek oraz Robek i
Kamil i o czymś rozprawiali. Emila nie było widać. Wiedziona złym
przeczuciem, pognała na dół tak jak stała, w koszuli nocnej.
Ciocia
Marynia na jej widok przelękła się, ale po chwili się uspokoiła,
bo stwierdziła, że jej ukochanej bratanicy nic nie dolega.
— Michalinko
moja kochana, nic ci nie jest? — spytała jeszcze dla pewności.
— Ciociu,
no pewnie że nic. A co się stało? Dlaczego tu razem stoicie i
debatujecie nad czymś? Gdzie jest Emil?
— Nie
ma. Jest w szpitalu — odezwał się Kamil ze smętną miną,
patrząc zamglonym wzrokiem gdzieś w dal.
— Chryste,
co się stało?! — Michaśka wrzasnęła przerażona. — Czyżby
mu…
— Wczorajsze
słoneczko zaszkodziło? Tak, Michał. — Przemek uprzedził pytanie
kuzynki. — Wracałem nad ranem z połowu pstrągów, i co widzę?
Widzę karetkę pogotowia odjeżdżającą spod domu Potylickich. W
pierwszej chwili myślałem, że to matka Potylickich znów zasłabła.
Pożałowałem ją w myślach i poszedłem spać. No i teraz chłopcy
budzą mnie i mówią, że to Emila pogotowie zabrało.
— Błagam,
mów co się stało. — Michaśka blada jak ściana zwróciła się
do Kamila.
— Sam
już nie wiem — odrzekł Kamil drżącym głosem. — Kiedy Emil
kładł się do łóżka czuł się nie najgorzej. Usnął od razu,
zanim ja zwlokłem się do swojego. Ale gdzieś tak po dwóch
godzinach spania zaczął się rzucać przez sen i pojękiwać.
Obudził mnie tym. Wystraszyłem się i wyskoczyłem momentalnie ze
swojego wyra. Stanąłem nad nim, i gdy zobaczyłem jego twarz,
struchlałem. Była cała czerwona i mokra. Szarpałem go za ramię,
by go obudzić i spytać co mu jest, ale nie chciał się dać
obudzić. Jęczał tylko coraz głośniej i jakoś tak okropnie.
Pognałem z wrzaskiem do sypialni rodziców i ściągnąłem ich do
naszego pokoju. Matka od razu zaczęła lamentować, że to nasza
głupota doprowadziła Emila do takiego stanu. Że on nie może cały
dzień przebywać na słońcu. No i mnie się oberwało, jako
starszemu bratu… Ale to nic. Mnie obchodził tylko Emil. Strasznie
się martwiłem o niego, bo on się ciągle nie odzywał, tylko
skomlał jak zbity pies i jakoś tak szybko oddychał. Matka jak
zobaczyła jego plecy, to z wrzaskiem pobiegła do kuchni i
przyniosła zsiadłe mleko. Nasmarowała mu nim całe plecy i zrobiła
okład na czoło. Emil dalej był nieprzytomny. Ojciec patrzył
tylko, raz na Emila, raz na mnie, raz na matkę, w końcu bez
najmniejszego słowa wyszedł z domu i pojechał rowerem do sołtysa,
by telefonicznie wezwać karetkę pogotowia. Była chyba czwarta
rano, kiedy karetka przyjechała. Lekarz od razu stwierdził udar
słoneczny i natychmiast zabrał nieprzytomnego Emila do szpitala.
— Matko
Przenajświętsza, i co teraz! — Michaśka wrzasnęła przejęta do
głębi. — Chodźcie chłopcy, jedziemy do szpitala.
— Poczekaj,
Michaśka! — zawołał Kamil ze łzami w oczach. — Na szczęście
matka pojechała razem z nim, to jak się obudzi nie będzie taki
wystraszony i nie będzie mu smutno. Matka na odjezdnym kazała mi
nie ruszać się z domu i pomagać ojcu przy gospodarce. Wprawdzie
ojcu już wszystko pomogłem, bo w ogóle nie kładłem się już
spać. Ale muszę poczekać na matkę…
— Właśnie.
Poczekajcie na Potylicką. Jak wróci ze szpitala, to powie co z
Emilem i czy go w ogóle można dzisiaj odwiedzić. — Ciocia
Marynia weszła Kamilowi w słowo. — Ale nie martwcie się, na
pewno wszystko będzie dobrze. Ważne że w porę znalazł się w
szpitalu, a tam już lekarze wiedzą jak mu pomóc.
Michaśka
szalała wewnętrznie z trwogi o Emila. Najchętniej to już by
chciała tam w szpitalu przy nim być. Musiała jednak czekać. A to
czekanie było najgorsze. Snuła się milcząca po podwórku i co
rusz zaglądała przez bramę na drogę prowadzącą do przystanku
autobusowego. Potylickiej ciągle nie było widać. Czas dłużył
się niemiłosiernie.
cdn.