Wszyscy
puścili się pędem w stronę torów,
gdzie stała stara, zdezelowana drezyna. Dobiegli akurat do nich,
kiedy nagle usłyszeli świst kuli nad głowami. Wszyscy jednocześnie
jak piorunem rażeni z impetem rzucili się na drezynę. TeRka
piszczała jak oszalała. Karolek w ruchu bezwarunkowym powalił ją
na podłogę drezyny i przykrył sobą. JuPi i TeR chwycili za
dźwignię napędu, i naciskając w podskokach za jej ramiona,
wprowadzali drezynę w ruch. Drezyna skrzypiała niesamowicie, ale
ruszyła i jechała coraz szybciej i szybciej. JuPi i TeR coraz
szybciej też i z coraz to większą siłą napędzali dźwignię. A
kiedy ponownie usłyszeli świst kuli nad głowami, dostali takich
obrotów, że Karolek, który z podłogi obserwował ich poczynania,
aż oniemiał z wrażenia. Nawet następny świst kuli, odbijającej
się rykoszetem od koła drezyny, nie wywarł na nim tak silnego
wrażenia jak ten obrazek, który miał przed oczyma. Przyciskając
swym ciałem TeRkę do podłogi, leżał w bezruchu i nie mógł
wydusić z siebie słowa. Był wręcz oczarowany widokiem śmigających
w powietrzu świetlisto-srebrnych postaci przyjaciół. Wydawało mu
się, że widzi przed sobą dwa srebrzyste ogniki drgające z
częstotliwością pulsujących gwiazd. Nieziemski był to widok.
Karolkowi aż dech zapierało. Niestety, nie było mu dane trwać w
tym, bądź co bądź, miłym stanie oczarowania, ponieważ zobaczył
nagle coś, co mu zmroziło krew w żyłach. Otóż na tle
jaśniejącego nieba, którego skrawek widział pomiędzy słupkami
dźwigni, w oddali zobaczył ogromną metalową bramę. Bramę, która
zamykała bieg torów, a tym samym i drogę ich ucieczki. Karolek w
mig odzyskał głos i zaczął wrzeszczeć jak opętany:
— JuPi,
TeR, hamujcie! Brama, brama przed nami! Rozbijemy się!
— Trzyyymaaajcieee
sięęę mooocnooo! — usłyszał w odpowiedzi świszcząco-drgający
głos, któregoś z jowiszowych braci.
Karolek z
rosnącym przerażeniem pojął, że oni wcale nie zamierzają
hamować przed bramą, a wręcz przeciwnie, że rozpędzają drezynę
jeszcze bardziej i zamierzają bramę staranować. Karolek mało nie
oszalał ze strachu. Nie o siebie się bał lecz o TeRkę. No i o
nich samych. Nic jednak nie mógł zrobić. I to było dla niego
najgorsze. W desperackim odruchu przycisnął TeRkę jeszcze mocniej
do podłogi i osłonił jej głowę swoją głową. Rękami złapał
się wystających z podłogi słupków dźwigni i rozstawił szeroko
nogi. Obiema stopami zaczął szukać po omacku jakiegoś punktu
zaczepienia. Bał się odwracać do tyłu, bo od tej zawrotnej
szybkości nie dość, że mu się w głowie kręciło, to jeszcze
TeRki koński ogon smagał go boleśnie po twarzy. Karolek zdawał
sobie sprawę, że wystarczy jego mała nieuwaga albo jeden fałszywy
ruch, a tak silny pęd powietrza może go zmieść z drezyny razem z
TeRką. Wymacał wreszcie jakieś metalowe pręty. Domyślił się,
że są to nóżki przytwierdzonej do podłogi ławeczki. Zaczepił
się o nie stopami najmocniej jak umiał i znieruchomiał. Odczuł
nagle nieodpartą potrzebę popatrzenia w niebo. Niestety, nie mógł
popatrzeć. Z tej pozycji widział jedynie skrawek horyzontu pomiędzy
słupkami dźwigni. Bramy też nie widział. Najwyraźniej drezyna
jechała akurat po łuku. Kątem oka widział uciekające betonowe
kanały, do których w czasie kampanii cukrowej wodne „elfy” pod
dużym ciśnieniem spłukują z wagonów i przyczep buraki cukrowe.
Znał to miejsce doskonale. Nieraz z ojcem przyjeżdżał tutaj
traktorem z ich kontraktowanymi burakami. Karolek był już pewien,
że lada moment skończy się plac cukrowniczy i nastąpi to, co
nieuniknione. Wstrzymał oddech i jeszcze mocniej przywarł do TeRki.
TeRka ciągle piszczała przeraźliwie, ale Karolek nawet nie
próbował jej uspokajać. Na to nie miał już siły. Sam
najchętniej zacząłby piszczeć. Zacisnął mocno powieki i czekał
najgorszego.
Minęło
jeszcze parę sekund, kiedy nagle potworny huk rozdarł powietrze i
rozległ się przeciągły zgrzyt metalu. Brama rozpadła się na
kawałki. Drezyną szarpnęło okrutnie i poderwało do góry. Znów
dał się słyszeć zgrzyt metalu. Koła drezyny tarły o szyny.
Przeraźliwy pisk, świst i znów zgrzyt. Iskry leciały na wszystkie
strony. Niesamowita gorąc. Karolek nie czuł już jednak nic i nic
też nie słyszał. Stracił przytomność. Po chwili ocknął się
jednak. Ale nie na tyle, aby wróciła mu trzeźwość myślenia. Nie
wiedział, co się stało i gdzie jest. Kiedy wreszcie zaczął sobie
coś przypominać, pierwsze, co przyszło mu do głowy, to to, że
już po nim. Pod zamkniętymi powiekami przesunęły mu się smutne
twarze rodziców i rodzeństwa. Spazm rozpaczy targnął jego ciałem.
Aż tu nagle, nie wiadomo skąd, uszu jego doleciał histeryczny
śmiech. — „Mamo, tato, jestem w piekle... Ratujcie!” —
wrzasnęła jego dusza. — Karolek spodziewał się bodajże chóry
anielskie usłyszeć, ale nie chichot diabłów. Zawył z rozpaczy
jak potępieniec i automatycznie otworzył oczy. To, co nagle przed
sobą zobaczył, sparaliżowało go strachem jeszcze bardziej. Otóż
zobaczył dwa ogromne, krwistoczerwone płomienie, które drgając
chaotycznie, raz szybciej, raz wolniej, lizały powietrze swoimi
długimi i szpiczastymi jęzorami. Karolek doznał szoku. Był już
przekonany, że nie żyje i że znalazł się w czeluściach
piekielnych.
Nie
wiadomo jak długo jeszcze Karolek trwałby w takim przekonaniu,
gdyby nie nagłe, dudniące i gromkie: — „Huuurrraaa! Huuurrraaa!
Udało się!” — Wtedy to Karolek zaczął wreszcie kontaktować i
powoli powracać do rzeczywistości. A kiedy jeszcze usłyszał pod
sobą przeraźliwy pisk, wszystko już sobie przypomniał.
— Och,
dzięki ci moja kochana mamusiu i tatusiu! Żyję… żyję…
Wszyscy żyjemy! — krzyknął, uszczęśliwiony piskiem TeRki.
— No
jasne, że żyjemy! A coś ty myślał? — zawołała TeRka. —
Karolku, ale zejdź już ze mnie, bo mnie udusisz i w końcu nie będę
żyła.
Karolek
pośpiesznie zsunął się z TeRki na podłogę drezyny. Podniósł
do góry głowę i popatrzył jeszcze raz na dwa płomienie.
Płomienie powoli przygasały. Nagle przypomniał sobie, że przecież
nie miał się niczemu dziwić. Ze szczęścia, zaśmiał się w
głos. Popatrzył na boki i stwierdził z radością, że nie pędzą
już na złamanie karku tylko jadą sobie spokojnie pomiędzy
pachnącymi polami. Odwrócił głowę do tyłu i odsapnął z wielką
ulgą. Zabudowania cukrowni znikały z pola widzenia jedno po drugim.
Nawet wysoki komin stawał się coraz mniej widoczny. TeRka leżała
spokojnie i chichotała wesoło. Karolek ze szczęścia cmoknął ją
w policzek. Och, jakże był szczęśliwy.
Po kilku zaledwie minutach
okazało się, że szczęście Karolka, choć było ogromne, uleciało
nagle jak bańka mydlana. Niestety, ze szczęściem tak już jest —
bywa ulotne. I tym razem też było. Bo kiedy Karolek tak upajał się
swoim szczęściem, usłyszał nagle szczekanie psa. A właściwie
dwóch psów. Odwrócił się momentalnie do tyłu i zobaczył, że
po torach gnają dwa wilczury. I to gnają tak szybko, że zbliżają
się do nich coraz bardziej. — „Strażnicy puścili psy w pogoń
za nami” — pomyślał przerażony i odruchowo zaczął się
rozglądać za swoją dzidą. Nigdzie jej jednak nie zobaczył. Z
żalem przyszło mu się pogodzić z jej utratą. W tak szalonym
pędzie nie mogło być inaczej. Popatrzył wtedy do przodu, i ku
jego ogromnemu zaskoczeniu, nie zobaczył tam nikogo, ani też
niczego. Żadnych nawet najmniejszych płomyczków nie było widać.
Zastanowiło go to bardzo. Nie miał pojęcia, co też to może
oznaczać. Szybko musiał jednak przestać się zastanawiać, gdyż
nagle usłyszał jeszcze głośniejsze ujadanie psów. Znów oglądnął
się do tyłu i ze zgrozą stwierdził, że psy są już tuż-tuż.
Nie wytrzymał napięcia i wrzasnął w przestrzeń ochrypłym
głosem:
— Psy,
psy, psy za nami!
— Nie
obawiaj się Karolu, już JuPi i TeR dodadzą gazu i zgubimy te
groźne canes… to znaczy, groźne psy… Choć skądinąd kochane
przecież! — zawołała niepewnym głosem TeRka, wpatrując się w
twarz Karolka.
— Jak?!
— wrzasnął Karolek. — Przecież ich nie ma!
— Są,
są… Tylko może za potrzebą zniknęli — odpowiedziała TeRka,
siląc się na spokojny ton głosu. — JuPiii, TeRkuuu, wracacie
już?! — wrzasnęła nagle, widząc przerażoną twarz Karolka.
Nagle,
oczom przerażonego Karolka w powietrzu ukazały się dwie srebrzyste
postacie, niczym dwa ogromne ptaki nadlatujące od pola.
— Uspokójcie
się! Czemu się wydzieracie? — Karolek rozpoznał w nadlatujących
głos JuPiego i wnet zobaczył go wraz z TeRem na stanowisku, czyli
przy dźwigni napędowej.
— Psy
za nami! — krzyknął wtedy jeszcze raz na wszelki wypadek.
— Przecież
widzimy! — zawołał tym razem TeR. — Trzymajcie się mocno!
Drezyna
zaskrzypiała i w mig poderwała się do szaleńczej jazdy. JuPi i
TeR ponownie zamienili się w dwa świetlisto-srebrne punkciki i
śmigali w powietrzu z coraz to większą szybkością.
Karolek
znów był pełen podziwu dla swych przyjaciół. Wpatrywał się w
te dwa śmigające punkciki i oczu nie mógł od nich oderwać. Z
wrażenia zapomniał nawet o goniących ich psach. Dopiero krzyk
TeRki: — „Psy, psy! Gdzie są psy?!” — przypomniał mu o
nich, lecz nie czuł już strachu przed nimi. Wręcz przeciwnie, czuł
do nich narastającą wdzięczność. Bo to też dzięki nim znów ma
okazję podziwiać ten niezwykły napęd drezyny. — „Kochane
pieski” — szepnął pod nosem i dalej trwał w podziwie. Teraz
już mógł temu wspaniałemu widowisku przyglądać się zupełnie
bez strachu. Goniące psy nie są przecież tak groźne jak
świszczące kule. Nie są też tak niebezpieczne jak zawalidroga
brama. Są zresztą z tyłu, a nie z przodu. No i wreszcie, są
istotami żywymi, więc może się w końcu zmęczą i odpuszczą.
Tak Karolek myślał i nie miał zamiaru przejmować się więcej
goniącymi ich psami i dalej z zapartym tchem obserwował JuPi i TeRa
w akcji. Niestety, wkrótce się okazało, że i tym razem nie mógł
oka długo nacieszyć. Musiał zaprzestać ciekawej obserwacji,
ponieważ z nagła poczuł silny ból na przedramieniu.
— Och,
na psa urok! A to co było?! — wrzasnął z bólu.
— To na
razie tylko ja gryzę, ale za chwilę będą psy! — wrzeszczała
TeRka. — Co z tobą Karolku, ogłuchłeś, czy co? Pytam, co z
canes? Gdzie są?
— Aaa…
psy masz na myśli? — Karolek wrócił do rzeczywistości i
popatrzył do tyłu. — Psów nie widać. Nie zniosły tempa i
odpuściły.
— Jak
to dobrze — ucieszyła się TeRka. — Biedne pieski. Na pewno
bardzo się zmęczyły — dodała po chwili zastanowienia.
— Pewnie,
że się zmęczyły. Takiego tempa, jakie nadali JuPi i TeR, nikt by
nie zniósł — powiedział Karolek, rozcierając dłonią bolące
miejsce. — Ale za to ty potrafisz gryźć jak prawdziwy pies —
zaśmiał się wreszcie, widząc żałosną minę TeRki.
— Och,
przepraszam cię. To mi jakoś tak samo wyszło. — TeRka zrobiła
jeszcze bardziej żałosną minę.
— Już dobrze. Nic się takiego nie stało. Poboli,
poboli i przejdzie. Zresztą, nawet nie
musi przestawać. Będę miał pamiątkę po tobie — zachichotał
Karolek, szczęśliwy, że ich ucieczka się powiodła i dookoła
widać już tylko szczere pole i nic więcej.
— Czy
to znaczy, że lubisz mnie troszeczkę? — spytała kokieteryjnym
głosem TeRka.
— Lubię.
Nawet bardzo — odpowiedział Karolek i zaraz się zawstydził, i
żeby ukryć swe zawstydzenie, odwrócił głowę w stronę JuPi i
TeRa i zawołał: — Hejże! Przyhamujcie trochę. Już wszystko,
co złe, za nami.
Śmigające
punkciki stawały się coraz bardziej podobne do postaci JuPi i TeRa.
Bracia najwyraźniej posłuchali Karolka i zwalniali tempa. Po
krótkiej chwili drezyna pędziła po torach spokojnym już i
miarowym tempem. Tempem wręcz wycieczkowym.
— Ale
była przygoda, no nie? — zachichotał JuPi i puścił ramię
dźwigni napędowej. — Widzisz Karolku, stara drezyna a jaka
sprawna.
— Tak,
tak, widzę — zaśmiał się Karolek. — Ale to tylko w waszych
rękach taka sprawna.
— E
tam, przesadzasz Karolku — powiedział TeR i też puścił ramię
dźwigni.
— Trochę
mnie ramiona bolą, bo nie dość, że JuPi jest cięższy ode mnie,
to jeszcze na plecach ma twój plecak. Miałem co podnosić.
— Powiedz
TeR, że to odczuwałeś? — nie dowierzał JuPi. — Pieścisz się
ze sobą, i tyle.
— A
gdzie my sobie teraz tak przyjemnie jedziemy? — spytała nagle
TeRka, przerywając braciom.
— No
właśnie. Muszę się wam przyznać, iż nie wiem, dokąd te tory
prowadzą — wtrącił się Karolek i wyciągnął szyję, aby
zobaczyć co jest przed nimi. — Teren cukrowni znam dobrze. Drogę
dojazdową też. Ale tory poza terenem cukrowni są mi obce, przeto
pojęcia nie mam dokąd zajedziemy.
— Nie
obawiaj się Karolku, już gdzieś zajedziemy. Popatrz, jak drezynka
sobie spokojnie sama śmiga. Byle do przodu — powiedział JuPi i
też wyciągnął szyję, aby zobaczyć co jest przed nimi. I nagle,
jak nie wrzaśnie: — TeR, do roboty!
Karolek
wystraszył się nie na żarty, gdyż po minie JuPi poznał, że coś
bardzo niebezpiecznego musi im zagrażać.
Bracia
natychmiast chwycili za ramiona dźwigni napędu i zatrzymali jej
samoczynny ruch. Potem zaś w pośpiechu chwycili za ręczny
hamulec, chcąc wyhamować szybkość drezyny. Niestety, jakoś im to
hamowanie nie wychodziło. Dźwigienka hamulca najwyraźniej musiała
być zbyt mocno przeżarta rdzą, gdyż w ogóle nie chciała się
dać ruszyć, a co dopiero zadziałać. Wreszcie, kiedy JuPi zaparł
się i nacisnął w nią ze zdwojoną siłą, odłamała się w
połowie i została mu w rękach. JuPi ze złości cisnął nią w
powietrze i krzyknął:
— Na
podłogę! Leżcie i mocno się trzymajcie! Przed nami przeszkoda!
Karolek,
zanim wykonał rozkaz JuPiego, podniósł się do klęczek i
zaglądnął jeszcze raz do przodu. To, co w oddali zobaczył, w
momencie zmroziło mu krew w żyłach. Od razu sobie przypomniał,
gdzie kończy się bieg torów po których jechali.
— Bunkier!
Mamo, tato, ratujcie! — wrzasnął przerażony okrutnie i
natychmiast rzucił się na piszczącą od nowa TeRkę, osłaniając
ją własnym ciałem.
Karolek ze zgrozą przywołał
sobie w pamięci słowa ojca, który mu dawno temu opowiadał, iż w
czasie wojny w obecnej cukrowni mieściła się fabryka broni. I że
to właśnie tymi torami wyprodukowaną broń przewożono do ukrytego
w skałach bunkra. Że pod koniec wojny bunkier ten został częściowo
zniszczony przez wycofujące się wojska wroga, a po wojnie wejście
do niego zawalono gruzem i zabito deskami, aby nikt tam dla własnego
bezpieczeństwa nie wchodził. Był strasznie przerażony, bo zdał
sobie sprawę, że skoro jego przyjaciele nie potrafią zahamować
pędzącej drezyny, to przyjdzie im się zderzyć z zawalonym
wejściem. A wtedy będzie już na pewno po nich. Bo jakże można
przeżyć takie zderzenie przy takiej prędkości? W wielkiej trwodze
intensywnie myślał, co by tu zrobić, jak znaleźć wyjście, aby
do zderzenia nie doszło. Same jednak najgorsze myśli tylko
przychodziły mu do głowy. Bo jak miał znaleźć wyjście, leżąc
na podłodze pędzącej drezyny? Nijak, tylko liczyć na cud, albo na
jakieś nieznane mu możliwości przyjaciół z Jowisza. Sekundy
leciały jedna za drugą i nic się nie działo. Drezyna dalej
pędziła. No może trochę już wolniej, ale jednak pędziła. TeRka
znów piszczała przeraźliwie jak wcześniej, a może jeszcze
bardziej przeraźliwie. W Karolku narastała panika z sekundy na
sekundę. Wreszcie nie wytrzymał i podniósł głowę, aby zaglądnąć
na JuPi i TeRa. Spanikował już zupełnie. Bo też nikogo przy
napędzie drezyny nie zobaczył. Ani nigdzie w pobliżu. Na drezynie
był tylko on i piszcząca TeRka. Karolek poczuł, że jest bliski
obłędu. Resztkami sił przekręcił głowę na bok, aby choć kątem
oka zobaczyć niebo.
— Mamusiu,
tatusiu, ratujcie — wyszeptał, widząc skrawek cudownie błękitnego
już nieba. Po czym zacisnął mocno powieki… i czekał
najgorszego.
— Minęło
jeszcze kilkadziesiąt sekund, kiedy nagle, drezyną poderwało i
rozległ się potwornie głośny i przeciągły łomot, pisk, zgrzyt,
i po chwili, jeszcze raz łomot, pisk i zgrzyt. Ale tym razem,
odgłosy te były o wiele głośniejsze, dziwnie dudniące i jeszcze
bardziej przeciągłe. A co gorsza, powtarzające się echem. Jakimś
straszliwie hałaśliwym echem, które niosło te dźwięki z
zapamiętałą wręcz zawziętością, potęgując chwile grozy
jeszcze bardziej. Zapanował istny horror, który trwał i trwał. W
końcu wszystkie te makabryczne odgłosy w momencie ustały i
nastała cisza. Przeraźliwa cisza… i ciemność.
Karolek
leżał cały odrętwiały i zastanawiał się czy jest to już jego
koniec, czy jeszcze nie. Oczu nie otwierał, bo bał się widoku jaki
go czeka. Nagle poczuł, że ciało jego obsuwa się w dół. W
odruchu bezwarunkowym chwycił się czegoś rękami i otworzył
automatycznie oczy. Aż zawył ze zgrozy. Panująca dookoła ciemność
przeraziła go do granic wytrzymałości. Przecież jeszcze przed
chwilą widział cudownie błękitne niebo. A teraz co widzi? Widzi
ciemność. Gryzącą w oczy, przerażającą, gęstą ciemność.
Nie chciał widzieć tej straszliwej ciemności. Strach tak bardzo
nim zawładnął, że było mu już wszystko jedno, co się z nim
stanie, byleby tylko nic nie widzieć. Jednak dziwnie jakoś oczu
zamknąć nie mógł. Jak gdyby mu coś kazało mieć je szeroko
otwarte. Był zdruzgotany, bo czuł, że nic nie może zrobić. Wszak
próbował usilnie zacisnąć powieki, i to wiele razy, i nic. Oczy
piekły niemiłosiernie, ale zamknąć się nie dały. Chcąc nie
chcąc, patrzył w ciemność i oprócz gęstej i zawiesistej
ciemności nie widział nic. Jednak po krótkiej chwili, która
wydawała mu się być wiecznością, coś zobaczył. Coś bardzo
osobliwego. Jakieś jaskrawo-szmaragdowe oczka przedziwnie
połyskujące w ciemnościach. I chociaż oczka te od razu skojarzyły
mu się z fosforyzującymi w ciemnościach oczami diabłów, o dziwo,
wcale się bardziej nie przeraził. Zobojętniał już na wszystko.
Jedyne, czego w tym momencie pragnął, to tego, aby panujący wokół
horror wreszcie się skończył i by móc wreszcie przestać cierpieć
ze strachu i niepewności. Resztkami sił trzymał się czegoś
kurczowo, nie wiedząc nawet czego, i jak urzeczony nieustannie
patrzył w zielonkawy blask, który przebijał się coraz bardziej
przez ciemność. W pewnym momencie zaczęło mu się wydawać, że
blask ten tężeje i powoli otacza go z każdej strony. Wreszcie
poczuł się nim wręcz osaczony. — „Niech się to natychmiast
skończy” — wyszeptał ledwie słyszalnym głosem. Czuł, że
dłużej tego wszystkiego nie zniesie. A nade wszystko, że siły go
opuszczają i słabnie coraz bardziej. Że lada moment runie z
bezsilności w czeluści ciemności. Tej straszliwej, zawiesistej i
przepastnej ciemności, która przez to że była teraz opasana
dookoła zielonkawą poświatą wydała mu się tym straszniejsza i
tym bardziej przepastna. Będąc już u kresu wytrzymałości, zaczął
mamrotać wkoło: — „Mamusiu… tatusiu... mamusiu… tatusiu…”
— i nagle, ni stąd, ni zowąd, przypomniał sobie o swoich
przyjaciołach z Jowisza. — „Jak mogłem o nich zapomnieć?” —
pomyślał zły na siebie, iż rozczula się nad sobą zamiast zająć
się ich ratowaniem. I ta jego myśl, ta złość na siebie, to był
impuls, który spowodował, że w mig poczuł przypływ energii i
odzyskał zdolność działania. Natychmiast wziął się w garść,
nabrał głęboki łyk powietrza, i już chciał zawołać
przyjaciół, gdy nagle się zakrztusił, i kaszląc okropnie,
wystękał tylko między jednym kaszlnięciem a drugim:
— TeRkaaa…
JuPiii… TeeeR…
— Ciii…
nic nie mów — usłyszał nagle jakiś straszliwie chrapliwy głos
jak nie z tego świata.
Karolek
jednak wcale się nie wystraszył, a wręcz przeciwnie, odzyskał
nawet nadzieję, że nic nie jest jeszcze stracone, że jego
przyjaciele żyją i nic im się nie stało. Niemalże był pewien,
że głos ten należy do któregoś z jego przyjaciół. To nic, że
nie był podobny do głosu żadnego z nich, wszak u nich wszystko
jest inne, zmienne i nieprzewidywalne. Kaszląc ciągle, Karolek
uspokajał się coraz bardziej, i świdrując wzrokiem zielonkawą
poświatę, czekał na następną reakcję swoich przyjaciół. Na
szczęście nie musiał długo czekać, bo nagle znów usłyszał
jakiś głos:
— Nie
bój się, wszystko będzie dobrze...
— Już
się nie boję — odpowiedział, krztusząc się od kaszlu.
I znów
nastała chwila ciszy. Ciszy, która nie była już przerażająca.
Wręcz przeciwnie, była zapowiedzią otuchy i spokoju.
Karolek
poczuł nagle, że coś go dotyka. Zauważył też, że otaczająca
go zielonkawa poświata zaczyna przybierać dziwaczne kształty. W
pierwszej chwili zaniepokoił się, ale tylko na krótko, bo zaraz
nabrał nadziei, że wszystko to ma związek z jego przyjaciółmi.
Nie mylił się. Za moment okazało się, że to ręce JuPi i TeRa,
świecąc na zielono, zdejmują go z wiszącej pozycji i stawiają na
twardym podłożu. Karolek niewiele jeszcze widział, ale to, że ta
wszechobecna zielona poświata przybiera coraz bardziej kształty
przyjaciół, widział wyraźnie. Och, jakże szczęśliwy się
poczuł. Stojąc już twardo na nogach, wpatrywał się w zieleń i
próbował rozpoznać w niej kształty każdego przyjaciela z osobna.
Najpierw rozpoznał JuPi, a potem TeRa. A kiedy wreszcie rozpoznał
też przepiękne kształty TeRki, to aż westchnął ze szczęścia i
cichutko wydukał:
— Jesteście.
Jesteście cali i zdrowi. Jakże się cieszę — i znów się
rozkaszlał.
— Nie
mów jeszcze nic, Karolku. Zbyt dużo kurzu i pyłu się tutaj wciąż
unosi — spokojnym i normalnym już głosem odezwał się JuPi.
— Właśnie.
I nie bój się już Karolku. Już ci nic nie grozi — dodała
cieplutko TeRka. — Już my się teraz tobą zaopiekujemy.
— A o
nas martwić się nie musisz — odezwał się też i TeR. — Nam
się nic nie stało. Ani przedtem, ani teraz. Wszystko mieliśmy pod
kontrolą. Daj ręce, zaprowadzimy cię w lepsze miejsce. Tam gdzie
nie ma tyle kurzu. Abyś mógł wreszcie normalnie oddychać i nie
dusić się...
cdn.
Link do
opowiadania: "Niezwykłe przypadki Karolka Gradki"
(w sukcesywnie zamieszczanych — odcinkach).
(w sukcesywnie zamieszczanych — odcinkach).