— Książeczek
mam mnóstwo! —
zaprasza
dzieci Miłka. —
Siadajcie
wokół mnie
przeczytam
wam kilka:
O dziadku
Walentym
i dzielnej
Martynce.
O grubym
Maćku
i pewnej
Halince.
Dziadek
Walenty i jego sentymenty
Pewnego razu
dziadek Walenty
Zapragnął
wnukom kupić prezenty…
Wyszedł więc
z domu o wczesnej porze,
Zanim poranne
rozbłysły zorze.
Długa wręcz
droga czekała dziadka.
Pieszo ją
pokonywał jeno z rzadka.
Zwykle
bicyklem jeździł na bazar,
Czasami
bryczką wiózł go Baltazar.
Tym razem
jednak z wielką ochotą
Na bazar
poszedł właśnie piechotą...
Z kapeluszem
w ręku, w dobrym humorze,
Szedł
pokonując kolejne rozdroże.
A kiedy na
bazar już prawie dochodził,
Nagle nowy
pomysł w głowie się mu zrodził:
Ażeby
swojego sługę Baltazara
Wysłać nad
morze po kubańskie cygara.
— Wnuki na
prezenty poczekać wszak mogą —
Szepnął do
siebie i... w powrotną ruszył drogę.
Szedł raźnym
krokiem, pogwizdując wesoło,
Podziwiał
przyrodę, zerkając wokoło.
Kiedy
niedaleko był już swego domu,
Spostrzegł,
że ktoś tam się skrada po kryjomu.
Chybcikiem
wydobył kozik zza pazuchy
I krzyknął:
— Hola! Stój! Słyszysz?! Czyś jest głuchy?!
Ten ktoś
jednak dziadka nie chciał słuchać wcale
I zaczął
uciekać, lecz biegł ociężale.
Wystraszył
się wtedy dziadunio Walenty...
Zaczął
głośno krzyczeć... Darł się jak najęty:
— A to ci
dopiero! Stać! Stać… dobrodzieju!
Dobrodziej
coś ukradł?!… Ażesz ty złodzieju! —
I puścił
się biegiem z kozikiem w dłoni,
Mając
nadzieję, że rabusia dogoni.
Co tchu gnał
i krzyczał staruszek Walenty,
A złodziej
uciekał, milcząc jak zaklęty.
Lecz nagle
się stała naprawdę rzecz dziwna,
Coś spadło
na ziemię... Jakaś część żeliwna?
Z miejsca się
zatrzymał zmęczony Walenty.
Sięgnął do
kieszeni po cukierek z mięty,
Gdyż tchu mu
zabrakło, ale był ciekawy,
Co rzucił na
ziemię ten oprych cherlawy.
Kiedy
podszedł bliżej, odgadł co to było.
Aż usiadł
na ziemi… Tak go poruszyło.
Gdyż była
to przecież od bicykla rama.
Niedawno ją
kupił... Czyż to nie dramat?!
Straszliwie
zziajany wezwał Baltazara.
Kazał mu
wyrzucić do
śmieci cygara.
Zamierzał
już nigdy nie palić żadnego,
Nawet
najmniejszego, nawet… kubańskiego!
Zachwycony
sobą, wdzięczny Opatrzności
Za tegoż
złodzieja... Wszak nie czuł już złości.
Kozikiem na
powrót ramę wnet przykręcił
I od razu
dostał na przejażdżkę chęci.
Och, jakże
szczęśliwy był dziadek Walenty,
Aż znów
zapragnął kupić wnuczkom prezenty…
W mig usiadł
na bicykl i ruszył na bazar.
Za
nim z dużym koszem podążał Baltazar.
Martynka zuch
dziewczynka
Szybko urosła
nasza Martynka…
Mała z niej
trzpiotka i zuch dziewczynka.
Wszędzie jej
pełno, wciąż dokazuje,
Niewielu
chłopców jej dorównuje.
Na buzi
uśmiech jej ciągle gości,
Czym nam
przynosi dużo radości.
Wystarczy
tylko na nią popatrzyć,
By w mig
zrozumieć, co dla nas znaczy.
Zawsze
odważna, nigdy nie płacze.
Śpiewa
wesoło, jak ping-pong skacze.
Ale pomagać
też lubi w domu.
Krzywdy nie
robi nigdy nikomu.
Z dziećmi
się zgodnie potrafi bawić...
Trochę coś
popsuć, trochę naprawić.
Nikt jej nie
może w kaszę nadmuchać,
Zaraz się
wścieka, zła jest jak mucha.
Co
brat Marcelek zrobić potrafi,
Musi i ona,
by się nie trapić.
Zawsze do
niego chce być podobna.
Chociaż jest
młodsza i bardzo drobna.
Chętnie się
uczy — „mówić po polska”,
Bo
ją ciekawi — „gdzie mieszka Polska”.
Jak opanuje
polskie czytanie,
Babcine
bajki też będzie w stanie.
O
grubym Maćku i jego pragnieniach
Gruby Maciek siedzi pod
sosną,
robiąc minę bardzo
żałosną.
— Zagrać w piłkę chcę
z kolegami! —
Krzyknął z nagła,
wierzgając nogami.
— Dlaczego ze mną grać
żaden nie chce?!
Poczekajcie!... Kiedyś ja
nie zechcę!
O co im chodzi? Żem za
gruby?
Że na meczu nie przyniosę
chluby?
Ja… gruby?! Wcale że
nie!
Jestem piłkarz — co się
zwie!
Kopać piłkę, strzelać
gole…
Właśnie to chcę… i to
wolę!
A że lubię też i jeść,
Tego niejadki nie mogą
znieść.
Jem, bo chcę być bardzo
zdrowy
I na wszystko być gotowy.
Jem, bo rosnę — i jeść
trzeba:
Dużo mięsa, dużo
chleba...
Też nie gardzę
słodyczami,
Kiedy mam je przed oczami.
Kto je dużo, szybko
rośnie,
Tak na jawie, jak i we
śnie,
Więc ja rosnę… oni
nie.
Kto z nas lepszy? Ja, co
nie?!
Gruby Maciek siedzi pod
sosną
Z miną bardziej już
radosną.
— Zaraz wstanę i im
nagadam…
Tylko cukierki
powyjadam...
Ojej! Co to? Ciężko
wstać!...
Muszę jeszcze próbować.
Ufff, źle ze mną… Kto
to wie:
Może jednak za dużo jem?
Może trzeba słodyczy
mniej jadać?
Między posiłkami nie
podjadać?
Przed TV z chipsów
zrezygnować?
Czasem się gimnastykować?
Właśnie tak, tak zrobić
muszę,
Bo biegając, aż się
duszę.
Brak mi siły, brak mi
tchu…
Super pomysł, więc...
Juhuuuu!!!
No bo:
— „Jeśli nie chcesz
swojej zguby,
mniej podjadać musisz
luby”.
No i:
— „Je się po to, aby
żyć,
a nie po to, żeby tyć”.
Mądre są te maksymy
babcine...
Za mą tuszę sam ponoszę
winę.
Schudnę!!!
I nikt już więcej nie
nazwie mnie: „Maciora”,
Ani też: „Gruby Macio”
nie zawoła.
Zielona
lokomotywa
Stoi
przy stacji
lokomotywa.
Piękna,
zielona,
nic
z niej nie spływa...
Żadna
oliwa.
Prawdziwa
jest jednak
ta
lokomotywa...
I
jakże się ładnie
ona
nazywa.
Jak?
Nikt nie zgadnie...
Ano
Halinka.
Prawda,
że ładnie?
Jakby
kto Halinkę
okiem
tylko zmierzył
i
w prawdziwe jej imię
nie
bardzo chciał wierzyć,
niechaj
do swej ręki
weźmie
jakąś lupę
i
niech ją zlustruje...
Od
przodu po pupę.
Buźkę
ma Halinka
jak
się patrzy...
Wesołymi
oczkami
na
przechodniów patrzy.
Nikt
chyba nie zaprzeczy,
że
jest całkiem do rzeczy?
Stoi
Halinka
cichutko
pod drzewem...
Dochodzącym
z dworca
upaja
się śpiewem.
A
śpiew dla Halinki
to
turkot kół...
Kiedy
go usłyszy,
w
duchu turkocze wespół.