Witam, Nastuś!
No pewnie, bierz, ile tylko dusza zapragnie. Przecież promyczków nie będę Ci żałowała. Starczy dla nas obu. A wiesz, muszę Ci się pochwalić, że to napromieniowanie odgórne, jak to określiłaś, chyba zaczyna już działać, bom jakoś mądrzejsza i zaradniejsza się stała... Hihihi! Serio! Ja mam wręcz wrażenie, że to jakaś muza mnie tam pod tą śliwą natchnęła. Mówię Ci. A mówię Ci o tym nie bez powodu… No, że się chwalę to inna rzecz, ale jest też i namacalny powód tegoż. Otóż wyobraź sobie, że kiedy tylko ze wsi wróciłam do domu, napadła na mnie moja upierdliwa sąsiadka. Wiesz, ta co mi zawsze swojego kota podrzuca pod opiekę, kiedy wybywa gdzieś z domu. A upierdliwa jest nie tylko ze względu na kota, ale ze wszystkim. Zwłaszcza z jej nagminnym wpadaniem do mnie bez względu na porę. Bo kota jej to ja nawet lubię, ale ją samą ciężko mi nieraz strawić. Przede wszystko za to jej ohydne plotkarstwo.
No więc kiedy ona na mnie napadła, to musiałam wszystkiego wysłuchać, co miała mi do zameldowania. A meldowała mi już od progu, że mam szczęście że dopiero dzisiaj wróciłam, gdyż dnia poprzedniego cała nasza ulica tak śmierdziała, że wytrzymać nie było można. To żem się wystraszyła i pytam, co się stało, a ona mi na to, że sąsiadka z przeciwka piekła indyka na wieczorne przyjęcie urodzinowe swojego męża i w międzyczasie pojechała autem do sklepu po jakieś brakujące produkty. A tam tak się zagadała z jakąś swoją znajomą, że o wsadzie piekarnika zapomniała. Kiedy wróciła do domu straż pożarna stała już pod jej domem, a dym i smród niemożebny, wydobywający się z okien jej kuchni, hulał z wiatrem po całej ulicy. I że imprezę urodzinową odwołać musiała, bo dom nie nadawał się na przyjęcie gości.
Opowiadając mi to wszystko jednym tchem, nachichrała się co niemiara. A już najbardziej, kiedy opowiadała o awanturze jaką zrobił rzeczonej sąsiadce jej mąż po powrocie z pracy. Bo nie dość, że indyka szlag trafił, to jeszcze i wszystkie inne potrawy oraz ciasta wcześniej przez nią przygotowane i upieczone. Szybko zmieniła jednak minę na oburzoną, kiedy zaczęła mówić o tym, jak owa sąsiadka przyszła prosić ją o pomoc w ugotowaniu bigosu na przyjęcie urodzinowe jej męża, które siłą rzeczy przesunąć musiała na dzień następny.
Mówię Ci, nasłuchałam się tej upierdliwej i nieużytej sąsiadki aż mi uszy spuchły. Jej trzaskania dziobem puentować Ci chyba nie muszę. Dość powiedzieć, że pomocy oczywiście odmówiła. Ba, nawtykała jeszcze tej biedulce, że powinna pilnować domu a nie plotkować na mieście. Że teraz sama musi sobie poradzić, bo to jest kara za jej brak odpowiedzialności… I takie tam różne niemiłe słowa, niewarte powtórzenia.
Po wysłuchania tego wszystkiego, myślałam, że mnie coś trafi… i wtedy, z nagła, poczułam jakieś natchnienie. Pewnie to ta muza spod śliwy akurat w tym momencie dała znać o sobie… Bo wyobraź sobie, że ni stąd, ni zowąd, postanowiłam, że sama ugotuję bigos dla sąsiadki z przeciwka. A przecież wiesz, jak ja nie znoszę gotowania. I co tu dużo gadać, nie umiem dobrze gotować. Co więc mogło na mnie tak nagle wpłynąć, jak nie muza? Muza kulinarna jak nic! Ha, Nastulko, i bigosik wyszedł mi, że palce lizać! Po prostu poezja smaku. A musisz wiedzieć, że ugotowałam go z samych świeżutkich produktów, które od Mamuśki przywiozłam. Moja sąsiadka z przeciwka była zachwycona, i aż łezkę uroniła, kiedy jej ten oto ogromny garnek bigosiku przytachałam.
Nie znałyśmy się do tej pory zbytnio, gdyż ona dopiero od paru miesięcy mieszka na naszej ulicy. Odniosłam jednak wrażenie, że to bardzo miła osóbka. Posiedziałyśmy na tarasie i przy kawce oraz jej świeżo upieczonym makowcu pogadałyśmy trochę. Pewnie już nieraz będziemy się spotykać. I to mnie bardzo cieszy. No bo wiesz, od kiedy mój mąż wybył z domu, smętnie mi nieraz samej. Zwłaszcza wieczorami po pracy. Aż żałuję, że ze wsi nie przywiozłam sobie jakiegoś kotka. Przynajmniej by mi trochę kolana ogrzał i czasem do ucha pomruczał.
Aha, jeszcze jedno… Tak bardzo mi się na wsi bujanie w obłokach spodobało, że postanowiłam jak najczęściej takowemu bujaniu się oddawać. Bo przecież też mam gdzie. Balkonik ci u mnie nie od parady. Jest duży i przestronny. Siedzę więc sobie wieczorami, i wpatrując się w niebo, marzę sobie… i marzę. Ależ to dobrze robi. A rankiem, zanim otworzę swój gabinet, z filiżanką kawy w ręce spacerują sobie dookoła domu. Natura jest cudowna. Szkoda, że nie mam ogrodu z prawdziwego zdarzenia… Ale ten mój skwerek też mi dużo daje. I pomyśleć, że nigdy dotąd nie odczuwałam potrzeby bycia bliżej natury. To ta muza... Mówię Ci, Nastulko!
Jutro pobiegnę do sklepu, by sobie na chłodniejsze dni kupić jeszcze coś, na czym będę mogła swoje rozmarzone wieczorne spojrzenie zawiesić… A może i życzenia nawet wypowiadać. Bo też mam ci ich ostatnio… ojojoj... bardzo dużo.
Pozdrawiam i ślę rozmarzone buziaczki, Maryna
***
Wspaniała jesteś, Maryniu moja!
Bóg zapłać za Twoje dobre serducho. Uszczknęłam sobie ździebełko tego promyczka. Tyle, żeby mnie nieco opromieniował a nie napromieniował. Wszak napromieniowanie szkodliwe. Do choroby popromiennej doprowadza. A ja po Czarnobylu w kwestii promieniowania uważająca bardzo jestem… Hihihi! Zaraziłam się od tubylców. Oni aż do przesady są... No, to uważanie mam na myśli.
A jeśli chodzi o tę muzę, która Cię pod śliwą dopadła, to bardzo dobrze, że kulinarna ona, a nie pismacza na ten przykład. Kulinarna przeżyć pozwala. Z pismaczą tak dobrze nie jest. Z pismaczenia niewielu udaje się przeżyć. A bigosik rzeczywiście pierwszy sort stworzyłaś. Istne dzieło sztuki. Nie dziwota, ta Twoja nieużyta sąsiadka z mózgu Ci taki bigos zrobiła, że albo się wściec… albo stworzyć konkretny, jadalny. A tak swoją drogą, co za okropny babsztyl z tej Twojej sąsiadki. A wypnij się na nią. Tak odpowiednio, żeby Ci spokój dała.
Co do bujania w obłokach, to cieszę się, że podzielasz moje zdanie. No bo jakby nie patrzeć, bujanie jest przyjemniejsze niż ślęczenie nad rozwiązywaniem zawiłości przyziemnych. Z naturą ja także mocno związana. Prawie codziennie biegam po lesie, aby do żadnych poluzowań nie dopuścić. Tych w przywiązaniu do natury oczywiście. Niech natura wie, żem jej oddaną wielbicielką.
Jeśli zaś chodzi o zwierzaki, to teraz nie mam żadnych. A wiedzieć musisz, że ja to raczej taka psia osobowość, że się tak wyrażę. Stawiam psy ponad koty, bo też mierzi mnie egoizm, a koty to takie egoistyczne stworzenia bardziej. W sąsiedztwie u mnie kotów od groma i ciut ciut… I wyobraź Ty sobie, włażą mi przez ogród do domu. Raz, kiedy w kuchni robiłam sobie coś do zjedzenia, wlazło mi takie czarne kocisko do domu i na moim osobistym łóżeczku strzeliło sobie drzemkę. Ależ mnie to ruszyło, jak go na tym niecnym uczynku przyłapałam. Do żywego! No bo jak to tak, obcy, nieproszony, i akurat na mojej oazie spokoju, na miejscu moich marzeń sennych? Bezczelny! Nie, nie, kot nie dla mnie. Pies to mądre stworzenie, dla człowieka żyje, jest mu oddany. Najbardziej ze wszystkich zwierząt. Ale takiego konkretnego psa mam na myśli, żadnego tam mopsika czy chihuahua.
Mój ostatni pies to był Dog Arlekin. Biedulka umarł na zawał serca. Był moim najukochańszym psem, osobistym bodyguard`em. Po takiej stracie innego nie chcę. Jeszcze nie. No popatrz sama, czy nie kochany… był?
Sam nie lubił wody, ale kiedy ja byłam w wodzie, wytrwale stał na brzegu i oka ze mnie nie spuszczał. A kiedy tylko bez materaca a wpław pływałam, to ujadał jak szalony. I to tak długo, aż wróciłam i zabrałam ze sobą materac. No czy nie wspaniały z niego bodyguard… był?
Nie piszesz, co też takiego na chłodniejsze dni kupić zamierzasz, ale ja metodą dedukcji doszłam do tego, co. Dobra jestem w tej materii. Sie wie! No i wydedukowałam, iż zapewne o złotą rybkę Ci się rozchodziło. A wiesz, że to chyba niegłupi pomysł. Może i ja sobie taką kupię? Wszak też mam takie jedno życzonko. Ale opowiem Ci o nim kiedy indziej, bo go muszę najpierw sama dokładnie przetrawić.
No to bywaj, Maryńka. Pozdrawiam bardzo cieplutko, Nastka
(2009)
Z cyklu: „Teksty epistolarne”