Dzień
moich urodzin jakoś dziwnie się tym razem zaczął. Już z samego
rana najnormalniej w świecie zostałam odcięta od świata.
Całkowicie. I to na wiele godzin. Telefon stacjonarny, nie wiedzieć
czemu, przestał działać. Moja komórka tak samo… Ale że ta
akurat, to wiedziałam czemu. Po prostu zapomniałam zaopatrzyć ją
w nową kartę. Byłam wkurzona tą sytuacją jak sto diabłów.
Wiedziałam, że moi bliscy i znajomi zewsząd będą do mnie dzwonić
z życzeniami… A tu klops! Telefon ani mru-mru. Ba, dwa telefony. —
Co sobie o mnie wszyscy pomyślą? — zastanawiałam się. By
ratować się jakoś w tej sytuacji, puściłam mailem dwa sygnały
SOS do mojej córki z prośbą o ratunek. Czekając na jej reakcję,
poszłam do kuchni i zabrałam się za przygotowywanie poczęstunku
dla moich popołudniowych gości. Minęło ponad trzy godziny, w
kuchni unosiły się wspaniałe zapachy, a córka jak się nie
meldowała z pomocą, tak się nie melduje. Postanowiłam zostawić
wszystko i skoczyć w tri miga do najbliższego kiosku, by kupić
nową kartę do komórki. Zaczęłam się już ubierać… A tu
nagle, wpada moja córcia z przerażoną miną i od progu zamiast
życzenia deklamować, krzyczy:
— A cóż
to się z tobą dzieje?! Dzwonię już chyba ze sto razy na obydwa
telefony a ty nie odbierasz.
— Pewnie
się wystraszyła, że kopnęłam w kalendarz, albo co… —
pomyślałam ubawiona. Bo też córka wie, że ze mnie taki już
dziwoląg życiowy i nigdy nie wiadomo, co zmaluję albo co mi życie
zmaluje. Tym bardziej, że wiedziała, iż poprzedniego dnia kupiłam
grzyby azjatyckie na targu. A wiadomo, jak z grzybami nieraz bywa.
Kochana córeczka! Tak bardzo się o swoją matkę martwiła…
Rozrzewniłam się swoimi myślami. Ale nic! Do myśli swoich się
nie przyznałam, tylko odpowiedziałam pytaniem na pytanie:
— A ty
czemu nie zaglądasz do poczty elektronicznej, hę?
Wreszcie
powyjaśniałyśmy sobie co i dlaczego, a potem były już życzenia,
były buziaczki, były prezenty… I córka zniknęła. Mówiła, że
tylko na moment. Rzeczywiście. Po pół godzinie zjawiła się na
powrót i wręczyła mi jeszcze jeden prezent. Telefon. Piękny,
nowiusieńki z przeróżnistymi bajerami. Córka uznała, że ten
mój, to ze starości działać przestał. Ależ zrobiła mi
niespodziankę. Byłam wniebowzięta. Obie byłyśmy. Córka
natychmiast zabrała się za podłączanie tego cacka, i… i nic,
cisza. Nowiusieńki telefon także nie wydał z siebie żadnego
tit-tit-tit.
No i co
się w końcu okazało? Otóż okazało się, że działać nie mógł,
siłą rzeczy. A rzecz miała związek z odwiedzinami mojej znajomej
i jej córeczki w dniu poprzednim. Córeczka znajomej, Oleńka,
przytargała ze sobą swojego pupilka. Chomika. W pewnym momencie
chomik wymsknął jej się z rączek, truchcikiem popędził przez
pokój i schował się za meble. Wszystkie trzy szukałyśmy za nim
chyba ze dwie godziny i czorta nie można było znaleźć. Oleńka
była zrozpaczona. Ja również, bo nie uśmiechało mi się z tym
zębiastym stworem samej zostać. W końcu, kiedy obie wybierały się
już do domu ze względu na późną porę, nakazując mi zaraz dać
znać jak tylko chomik skądś wylezie, to nagle ten mały stworek
sam wylazł. Spoza mojego biurka. Chyba nie trudno zgadnąć, co tam
robił... Tak, ten czort jeden przegryzł mi kabel od telefonu. A to
ci bestia niewyżyta! No ale koniec końców przyznać muszę, że
nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło… Mam nowiusieńki
telefon! Od wieczornych godzin, kiedy już syn (mój żywy prezent
urodzinowo-imieninowy) przegryziony kabel wymienił, życzenia
telefoniczne odbierałam przepięknym, filigranowym, bajeranckim
cackiem.
No i czy
nie szczęściara ze mnie? Jasne, że tak! Nie na darmo przyszłam na
świat — w niedzielę.