poniedziałek, 1 lipca 2019

Przepisy są po to, by je przestrzegać

Jak to niemalże co roku u mnie bywa, na wiosnę wybrałam się autem do Polski, aby odwiedzić moją Mamę i rodzinkę. Od kiedy mój kochany osobisty bodyguard, Dog Arlekin, nie żyje, jeżdżę najczęściej sama. I to za dnia. Dlatego, że od czasu kiedy stałam się, nie wiedzieć czemu, okularnicą, jakoś nie lubię jeździć po nocach. Najgorsza dla mnie jest jazda w nocy w czasie deszczu. Odblask reflektorów jadących z przeciwka aut na mokrej szybie strasznie mnie oślepia. Po każdym takim spotkaniu z nadjeżdżającym pojazdem przez moment nic nie widzę… To znaczy widzę — ciemność, choć oko wykol… Pitch dark, jak mówią Anglicy. I to mimo tego, że na moim nosie, a jakże, sterczą specjalne okulary do jazdy samochodem. Z odpowiednim filtrem polaryzacyjnym nawet. Wiedziona więc swoim doświadczeniem z przymusowych jazd nocnych, na każdą dłuższą trasę, staram się wybierać skoro świt i jechać za dnia. Tak że do Polski to już musowo wyjeżdżam najpóźniej gdzieś tak około 6-tej rano, aby pod wieczór być na miejscu. 
Ostatnim razem też się tak wyturlałam na trasę. Przez całą drogę jechało mi się całkiem, całkiem. Nie było większych korków. Można było pędzić spokojnie i przyjemnie. Po drodze, a i owszem, robiłam sobie krótkie przerwy na rozprostowanie kości, jedzenie, tudzież siusiu… i dalej pędziłam w rytm muzyki techno, szczęśliwa, że już niebawem zobaczę moją kochaną Mamusię.
Będąc już na terenie Polski, zwolniłam nieco. Jechałam bez pośpiechu, spokojnie. Nie tyle ze względów bezpieczeństwa, co z chęci podziwiania moich ukochanych polskich widoczków. Nie wyprzedzałam zbyt często. Najczęściej mnie wyprzedzano. Każdy gdzieś pędził na złamanie karku… Byłam już na obwodnicy opolskiej, kiedy nagle zza wiaduktu wyskoczyło dwóch policjantów, i machając lizakiem, dawali mi znak bym zjechała do zatoczki. No to im zjechałam… A co mi tam! I kiedy się zatrzymałam im pod nosem, to oni, jeden przez drugiego, zaczęli do mnie wrzeszczeć (wrzeszczeć, nie mówić):
Prawo jazdy do kontroli! Przekroczyła pani dwukrotnie dozwoloną prędkość… 500 złotych kary… 3 punkty karne!
Co proszę?! — wydukałam. — Jaką prędkość…? Przecież wszyscy przede mną pruli z jeszcze większą szybkością a ich panowie nie zatrzymywaliście…
Proszę nie dyskutować, tylko prawo jazdy do kontroli okazać — powiedział jeden z policjantów, ale już tak jakby o parę tonów ciszej i łagodniej.
No to dałam. A co będę dyskutować. Tym bardziej, że właśnie w tym momencie spostrzegłam ten nieszczęsny znak z ograniczeniem szybkości do 30 km/godz. Na pewno miałam dużo więcej na liczniku. Ile? A skąd miałam wiedzieć, skoro podziwiałam opolski krajobraz. Wyglądało na to, że ograniczenie szybkości musiało już być od początku obwodnicy. Czułam się winna, bo wcześniej w ogóle na znaki drogowe nie patrzyłam. Zdawałam sobie też sprawę, że to żadne tłumaczenie, iż inni kierowcy mnie wyprzedzali. Dziwne jedynie wydawało mi się to, że policjanci żadnego z nich nie zatrzymali, tylko mnie. No tak, pewnie im chodziło li tylko o auta z niemiecką rejestracją. Nie było mi jednak w nos ponosić karę za mój niezgodny z przepisami czyn. Tym bardziej, że w Polsce, jak do tej pory, nikt nigdy mi jeszcze żadnego mandatu nie wlepił. A tu nagle mam płacić? I te punkty karne jeszcze? O rany, aż tak ostro chcą mnie ukarać? Co to, to nie! Zaczęłam się z policjantami przekomarzać. Na wesoło oczywiście. Policjanci okazali się być nawet bardzo podatni na takie babskie blablanie, tak że koniec końców machnęli ręką i kazali mi jechać dalej, życząc mi nawet szczęśliwej podróży. Ba, nawet moją Mamę kazali mi pozdrowić. No, to ja rozumiem! Poczułam się już zupełnie jak w Polsce.
Po miesiącu, kiedy byłam już na powrót w domu w Niemczech, pewnego dnia, wczesnym rankiem, wyruszyłam autem do pobliskiego lasu na jogging. Ledwie zjechałam ze swojej ulicy, a tu nagle wyprzedza mnie radiowóz policyjny z włączonym na dachu światłem stop. No to się zatrzymałam. Nie będę przecież uciekać. Nic na sumieniu nie miałam. Szybkości też nie przekroczyłam. Policjanci wysiedli z radiowozu i podeszli do mojego auta.
Guten Morgen, Fuhrerschien bitte!* — wydeklamował jeden z nich.
Guten Morgen! — odpowiedziałam z uśmiechem i nagle uśmiech zwiądł mi na ustach. Przypomniało mi się, że prawa jazdy u mnie niet. Że leży sobie spokojnie w domu w mojej torebce. Bladym świtem na myśl mi nawet nie przyszło, by go do jogging anzug`u przekładać.
Cóż miałam począć, z rozbrajającym uśmiechem zameldowałam jak się sprawy mają. Nie powiem, żeby się policjantom to moje meldowanie spodobało. Ale mój perlisty uśmiech chyba tak, bo uśmiechali się do mnie bardzo miło. Podałam im swoje dane personalne i jeden z nich na komputerku sprawdzał, czy w ogóle jestem posiadaczką prawa jazdy. Po chwili okazało się, że jestem, więc jeszcze chwilkę wesoło sobie pogadaliśmy i pośmialiśmy się. Na odjezdnym policjanci pożyczyli mi przyjemnego biegania po lesie i nawet pomachali mi ręką na pożegnanie. Byłam bardzo zadowolona z takiej kontroli, i co tu dużo ukrywać, z miłych policjantów również. Kiedy ruszałam już w stronę lasu, wystawiłam głowę przez szybę i spytałam:
Bekomme ich aber sicher keinen Schtrafzettel?**
Nein, nein… Bestimmt nicht!*** zawołali wesoło obaj policjanci jednocześnie.
Po miesiącu z mojej skrzynki pocztowej wyciągnęłam kopertę a z niej „przepiękny” Schtrafzettel (mandat) opiewający na kwotę 30,-  — za jazdę bez dokumentu prawa jazdy. 

-------------------------------------------------------
* Dzień dobry, proszę okazać prawo jazdy!
** Na pewno nie dostanę żadnego mandatu?
*** Nie, nie, z pewnością nie!