Niesamowita przygoda mi się przytrafiła w drodze powrotnej do domu. Do tej pory
otrząsnąć się z niej nie mogę. Bo co jak co, ale żeby mnie aż
taki afront spotkał na moich kochanych polskich drogach? Nie, to
jest nie do pomyślenia. Otóż w sobotę, bladym świtem, wyruszyłam
autem ze swojego rodzinnego miasta i wzięłam azymut na zachód. W
kierunku mego obecnego domu w Niemczech. Całkiem spokojnie jechało
mi się chyba ze dwie godziny, bo też rodacy o tej porze nie bardzo
się jeszcze po drogach pałętają. Dojeżdżałam już do
pohitlerowskiej autostrady, wtedy pomyślałam, iż warto zrobić
małą pauzę na siusiu, bo potem, na autostradzie, ni jak nie będzie
to możliwe… Skubaniec Hitler nie przewidział takiej opcji. Nagle
widzę mały lasek w oddali, podjeżdżam bliżej, no i z kopa: po
hamulcu, po sprzęgle… a tu nagle moja lewa noga z pedałem —
prach! — i do dechy, czyli do podłogi. Konsternacja! Eee tam,
konsternacja, szok jak jasna…! No dobrze, kląć teraz nie będę.
Ale wtedy odczuwałam straszliwą ochotę na potężne bluzgnięcie.
Ba, potrzebę nawet. Naklęłam się więc i nawrzeszczałam… Aż
mi uszy spuchły, a gardło rozbolało. Nie pomogło. Szok się
potęgował w rytm piskliwego sygnału na tablicy rozdzielczej. — I
co teraz będzie?! — tłukła mi się przeraźliwa myśl po głowie.
— Ja sama. Auto po dach załadowane. (Od Mamy się przecież
inaczej nie wraca. Zawsze jakby się na wojnę jechało). No i kto mi
teraz pomoże? — I jak tu nie kląć i nie wrzeszczeć?
Jechałam
jeszcze przez moment siłą rozpędu i w końcu zatrzymałam się na
poboczu. Gdzieś tak w połowie lasu. Wylazłam z auta załamana. Nie
wiedziałam co począć. Niewiele
myśląc, zaczęłam machać obiema rękoma
na nadjeżdżające z obu kierunków auta. Machałam i machałam… i
nic, żaden kierowca się nie zatrzymał. Wszyscy migali mi
światłami, machali rękami przez otwarte okna, trąbili jak na
alarm, co niektórzy nawet coś tam wrzeszczeli i gwizdali… Nikt
się jednak nie zatrzymywał. Nikt nie chciał mi pomóc.
— Co
jest do czorta! — zastanawiałam się głośno. — Czyżby
wszystkich ogarnęła jakaś znieczulica? Przecież to do Polaków
niepodobne.
Stałam
tak przy aucie dobre dwie godziny, machając jak ta pofyrtana i nic
nie wskórałam. Coraz więcej aut pojawiało się na drodze, ale
ciągle ta sama reakcja kierowców: miganie, machanie, trąbienie,
wrzask, gwizdanie. Tak reagowało męskie grono kierowców aut i ich
pasażerowie. A damskie, pojawiające się rzadko, w ogóle nie
reagowało. Wreszcie po dwóch godzinach zauważyłam nadjeżdżającego
malucha, i kiedy zbliżył się do mnie, spostrzegłam na jego dachu
dużą tablicę z napisem: „Pomoc Drogowa”, wybiegłam na drogę
i zaczęłam machać tak zawzięcie, jakby od tego machania całe
moje życie zależało. Maluch się zatrzymał. Och, jakże byłam
szczęśliwa. Po chwili z malucha wyturlał się jakiś jegomość o
dość obfitych kształtach i spytał grubym basem:
— A cóż
to pani tak macha? Stało się coś?
— No
przecież bym nie machała, gdyby się nic nie stało —
odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
Jegomość
przyturlał się do mnie, a ja, potokiem słów, wyżaliłam mu się
ze swych problemów technicznych i moralnych. Na techniczne moje
problemy obiecał jakoś zaradzić. Na moralne nie umiał. Miał za
to wytłumaczenie: — „Ludzie zabiegani, gonią za pieniądzem i
nie w głowie im ludzka krzywda, a pomoc, to już w ogóle”. — Po
chwili zniknął, obiecując wrócić z pomocą. Prawie dwie następne
godziny czekałam na spełnienie jego obietnicy. Wreszcie się
pojawił i oznajmił:
— Pani,
próbowałem załatwić warsztat w pobliskiej wsi, ale są problemy.
Raz, że to sobota, a drugi raz, i co gorsza, właściciel warsztatu
balował całą noc na weselu i teraz śpi jak zarżnięty. Ale
rozmawiałem z jego ojcem, który jest taksówkarzem, i już nie śpi,
bo od samego rana rozwozi zapijaczonych gości weselnych. No i on mi
powiedział, że spróbuje syna postawić na nogi. Wszak zarobek się
szykuje. Tak że być może się uda… a być może nie. Tak czy
siak, trza pani sprawdzić, bo stać tutaj dłużej z tym obładowanym
samochodem na niebezpieczeństwo się pani naraża. Dlatego też
załatwiłem już nawet traktorzystę, aby panią tam do warsztatu
zaholował. O, widzi pani, nadjeżdża!
Nie
wiedziałam, czy mam się cieszyć, czy smucić… Ale wiedziałam na
pewno, że „trza” mi spróbować, bo innej możliwości brak.
Podziękowałam uczynnemu jegomościowi z Pomocy Drogowej, wcisnęłam
mu do ręki zapłatę za fatygę i wskoczyłam do auta.
Po chwili
traktorzysta brał mnie już na hol. Nie wiem jaki. Bo też trudno
było mi określić, czy trzy metrowy łańcuch to hol sztywny, czy
miękki.
Ruszyliśmy.
Do wsi było dziesięć kilometrów. Dla mnie była to droga przez
mękę. Traktorzysta (jak się później dowiedziałam) też był po
całonocnym weselu i jechał choby głupi. A ja na tym króciutkim
łańcuchu za nim. To ci jazda była! Momentami nie mogłam opanować
obładowanego auta. Najgorzej było kiedy zjeżdżaliśmy z górki do
wsi po drodze pełnej dziur. Traktorzysta próbował je omijać,
urządzając istny slalom. No myślałam, że kręćka dostanę.
Modliłam się by wreszcie być na miejscu, bo jak tak dalej pójdzie,
murowane, że w końcu strzaskam auto o tył traktora. Na szczęście
udało się. Cali i… no nie wiem, czy zdrowi, ale w każdym razie
cali, zajechaliśmy pod warsztat. Traktorzysta wysypał się z kabiny
i roześmiany zawołał zachrypniętym głosem:
— Niech
ja skonam, ale paniusia dobra w takim jechaniu!
Nie było
mi do śmiechu, ale podziękowałam z uśmiechem i opłatę za hol
(nie wiedzieć jaki) uiściłam. Po chwili podszedł do mnie ojciec
właściciela warsztatu.
— Łeee…
toż to żabojad! — zawołał ze śmiechem, patrząc na moje auto
marki Renault 19. — To takiej linki do sprzęgła syn na pewno nie
ma. Ale wie pani co, mam pomyślunek, zanim syn stanie na nogi, my
skoczymy do miasta i w Motozbycie kupimy. Mam tam znajomą, ona już
na pewno nam taką jaką trzeba załatwi.
— Naprawdę
będzie pan tak miły i pojedzie ze mną? — spytałam ucieszona, bo
podbudował mnie optymizm tego starszego pana.
— Ma
się rozumieć! — odpowiedział stanowczym głosem. — Rodaczce
trzeba pomóc.
— A
myśli pan, że syn da się obudzić? — spytałam jeszcze. —
Przecież nie spał całą noc.
— Da,
da, nie będzie miał wyjścia! — zachichotał miły pan. — Do
tej pory się nie dał, choć ja z żoną na wszystkie sposoby
próbowaliśmy… Ale teraz się da, z pewnością. Wpuściłem mu do
pokoju naszego psa Rexa, a ten już ma swoje sposoby, by go do pionu
postawić. Swoim długim jęzorem wyliże tę jego zapijaczoną gębę,
że tylko patrzeć jak w warsztacie się zjawi… Cha, cha, cha!
Niech mi pani wierzy!
Uwierzyłam.
A humor mi całkowicie wrócił. Dla bezpieczeństwa zawartości
mojego auta wepchnęliśmy go za bramę i zostawiliśmy pod
warsztatem. Sami zaś taksówką ruszyliśmy do miasta. Kiedy po
dwóch godzinach wróciliśmy z linką do sprzęgła, właściciel
warsztatu rzeczywiście był już w warsztacie. Ba, nawet moje auto
stało już na kanale, a on coś już tam przy nim oddolnie grzebał.
Kiedy wystawił swą umorusaną twarz z kanału, aż się
wystraszyłam. Nie, nie tego jego umorusania, ale opuchlizny pod
oczami. Wyraźnie było widać, iż na weselu zdrowo balował. Ale
okazało się, że facet jest okay i ma takie samo poczucie humoru
jak jego ojciec. Nawet miło się z nim rozmawiało. A przede
wszystkim, było widać, że z chęcią pracuje przy moim aucie.
Byłam już całkowicie uspokojona, bo też nabrałam wiary, że
swoim autkiem do domu zajadę.
Mechanik
miał jednak duże problemy z wprowadzeniem linki do kanalika
przewodowego. Ręce mu drżały okrutnie i ni jak ta operacja mu nie
wychodziła. Wreszcie do warsztatu przyjechał jakiś jego znajomy,
no i dopiero przy jego pomocy wszystko poszło jak z płatka.
Ten
znajomy mechanika również okazał się być bardzo miłym i
rozmownym gościem. Zastanawiało mnie tylko, dlaczego mi się ciągle
jakoś tak dziwnie przygląda.
Wreszcie,
kiedy moje Reno było już gotowe, uregulowałam wszystkie
należności, wygłosiłam szczere peany na cześć dobrych ludzi (na
szczęście można jeszcze takich spotkać na tym łez padole) i
wskoczyłam do środka, gotowa do dalszej podróży.
Pragnęłam
jak najszybciej ruszyć w drogę po dziesięciogodzinnym,
nieplanowanym postoju. Wszyscy trzej mężczyźni, a nawet i żona
taksówkarza, stali koło mojego auta i żegnali mnie miło i
serdecznie. Nagle znajomy mojego wybawcy-mechanika spytał mnie:
— A to
nie pani przypadkiem z samego rana stała tam w lesie przed zjazdem
na autostradę?
— Tak,
ja! — aż krzyknęłam, tak mnie zaskoczył tym pytaniem. — I
widział pan, że próbuję kogoś zatrzymać i się pan nie
zatrzymał?!
— A
nie, to nie tak — odrzekł nieco speszony. — Bo ja po prawdzie to
nawet chciałem się zatrzymać i spytać, czy pani czego nie
potrzebuje, ale z babą jechałem… A ona mi nie pozwoliła…
— Ale
dlaczego? — nie mogłam zrozumieć takiej znieczulicy.
— No bo
wie pani, w tym miejscu, tylko w późniejszych godzinach, zawsze
stoją dziwki bułgarskie…
— Że
co! — zawołałam i buchnęłam gromkim śmiechem. — No ale
przecież one są brunetkami, a ja blondynka.
— Eeee
nie, już się wyrobiły! — dodał jeszcze, ale już z zadowoloną
miną. — Teraz to już prawie każda na modłę słowiańską jest
blondynką.