Książka ta została wydana przez Wydawnictwo E-bookowo.
Oferta Wydawnictwa (promocja):
Rodzice Miry i Zuzy wraz z babcią Michaliną i panem Aleksandrem Wielkim zostali za zamkniętymi drzwiami pokoju stołowego. Podekscytowane zaś dziewczynki poszły do kuchni i zajęły się przygotowywaniem podwieczorku. Ręce im drżały z emocji, ale szybko i sprawnie pokroiły ponad połowę blachy sernika i w piękną piramidę ułożyły na paterze. W dzbanku porcelanowym zaparzyły herbatę z jaśminu i w międzyczasie nastawiły kawę do ekspresu.
Krzątając
się w kuchni, dziewczynki prawie w ogóle ze sobą nie rozmawiały.
W milczeniu każda po swojemu przeżywała to, co dzieje się za
zamkniętymi drzwiami pokoju stołowego. Ależ były zdenerwowane.
Nic dziwnego, przecież tam za drzwiami rozgrywa się tak ważna dla
nich sprawa. Ich swoiste wakacyjne: „być albo nie być”. A do
tego wszystkiego, strasznie je intrygowała obecność pana
Aleksandra Wielkiego przy tej rodzinnej rozmowie zainicjowanej przez
babcię Michalinę. Cóż ona miała znaczyć? W czym miała pomóc?
Przypominały sobie, że babcia Michalina poprzedniego dnia
wspominała coś o jakimś argumencie nie do odparcia. Czyżby pan
Aleksander miał być tym argumentem? Jeżeli tak, to czy miało to
związek z końmi? A może oznaczało zupełnie co innego? Ale co?
Przecież pan Aleksander całym sobą związany jest z końmi. Czyżby
to oznaczało…? Bały się nawet sprecyzować swoje myśli do
końca. Bo gdy się tak dalej w nie wgłębiały, to wydawało im
się, że są zbyt piękne, aby mogły być prawdziwe. Jednak myśli
te nie odchodziły. Dalej drążyły ich umysły. Ale trzeba
przyznać, że było to dla nich bardzo miłe drążenie. Bo
przecież, myśli te, choć nieśmiałe, były cudowne i napawały
ogromną nadzieją. Tak ogromną, że przez swą ogromność jeszcze
bardziej nieśmiałą.
Dziewczynki
pracowały niemal jak dwa automaty. W ciszy, bez zbędnych słów.
Obie były jednak pewne, że myślą o tym samym i tak samo. Chwilami
zerkały tylko na siebie porozumiewawczo. Nie wyrażały głośno
swoich myśli, gdyż się obawiały, że je zapeszą. A wtedy one
mogłyby, co nie daj Bóg, nie znaleźć odzwierciedlenia w
rzeczywistości.
Po
półgodzinie pełnej rozmyślań rozbudzających coraz to większe
emocje i prac związanych z przygotowaniem poczęstunku dla
debatujących za zamkniętymi drzwiami —
dziewczynki były gotowe. Jak wytrawne gospodynie poustawiały
wszystko pięknie na dwóch tacach, dołożyły talerzyki deserowe,
te najlepsze z porcelany, oraz filiżanki, również z tego samego
serwisu porcelanowego. Potem łyżeczki, widelczyki do sernika,
mleczko do kawy, cukier, a nawet miód. Dziewczynki pamiętały, że
ich mamy lubią herbatę z miodem. Po chwili z dwoma tacami i z
ogromną tremą stanęły przed drzwiami pokoju stołowego. A z
tamtąt, uszu ich dobiegły odgłosy głośnej dyskusji.
Podekscytowanie ich sięgnęło zenitu. Tace w rękach zaczęły im
drżeć, a szkło i sztućce dzwonić. Stały tak obładowane
dźwięczącymi tacami i nie wiedziały co mają zrobić. Ręce miały
zajęte, więc pukanie do drzwi nie wchodziło w rachubę. W końcu
kiedy ręce im od ciężkich tac całkowicie już zdrętwiały,
dopiero wtedy Mira zdecydowała się zawołać przez drzwi.
—
Przepraszamy bardzo, że przeszkadzamy, ale
chciałybyśmy podać wam podwieczorek!
—
Wchodźcie już, wchodźcie. —
Pan Jerzy stanął w otwartych drzwiach z miną nad wyraz uroczystą.
Pania
Hania i pani Lodzia jak na zawołanie zerwały się z miejsc.
Odebrały córkom tace z rąk i postawiły je na stoliku
okolicznościowym.
Babcia
Michalina w tym czasie szeptem rozmawiała o czymś z panem
Aleksandrem i z panem Michałem.
Dziewczynki
nieśmiałym wzrokiem przeleciały po siedzących, po czym odwróciły
się, i na miękkich nogach, zmierzały do wyjścia z pokoju.
—
Zaraz, poczekajcie dziewczynki! —
zawołał pan Jerzy i zwrócił się do siedzących. —
Myślę, że dziewczynki mogą już zostać z nami, co? Jak myślicie?
—
Tak, tak, niech zostaną już —
zadecydowała za wszystkich babcia Michalina.
Mira i
Zuza posłusznie zawróciły i klapnęły na podłogę pod regałem z
książkami. I tak siedząc w siadzie prostym, zawzięcie wpatrywały
się w czubki swoich domowych pantofli. Bały się podnieść wzrok.
—
A więc, moje wy dzierlatki… —
zagaił pan Jerzy. — Nawet nie
spodziewaliśmy się, że wy aż tak troszczycie się o nas i
chcecie, abyśmy wypoczęli i mieli możliwość zajęcia się
wyłącznie sobą. No i żebyśmy mieli cały urlop tylko dla siebie.
To bardzo miłe z waszej strony. Dziękujemy wam z całego serca za
waszą troskę. Bo nam nigdy by na myśl chyba nie przyszło, że
czasami warto jest od siebie odpocząć. Dlatego chcielibyśmy wam
powiedzieć, że zgadzamy się sami polecieć do Tunezji…
—
Hurrrraaaa! —
wrzasnęły obydwie dziewczynki jednocześnie i zerwały się z
podłogi.
W pokoju
stołowym rodzinki Czarneckich zapanowała szaleńcza radość. Mira
i Zuza rzuciły się sobie w ramiona i w objęciach skakały niczym
dwie wytrawne gimnastyczki, śmiejąc się i piszcząc z radości.
Rodzice,
babcia Michalina oraz pan Aleksander mieli ubaw niesamowity, gdyż
taki spektakularny szał radości bardzo przyjemnie im się oglądało.
Więcej, nawet im się co nieco z niego udzieliło. Bo przecież
każda radość się udziela, a co dopiero szał radości. Szaleńczo
radośnie więc było nie tylko wśród bohaterek spektaklu, ale i
wśród widzów. Aż miło było popatrzeć.
Dziewczynki
skakały i nie zamierzały przestać. Wszystkie skumulowane w nich do
tej pory emocje eksplodowały z ogromną energią. Energią, która
musiała znaleźć gdzieś ujście. A skakanie, to przecież bardzo
efektywne ujście. Również efektowne. Ale przede wszystkim, bardzo
zdrowe.
Pan
Jerzy, widząc że jego lube dzierlatki nie mają zamiaru skończyć
skakać, a że język go świerzbił, aby przekazać im dalsze
wiadomości z ich owocnej dyskusji, wszedł między dziewczynki i je
rozdzielił.
—
No, dość tego skakania! —
zawołał ze śmiechem. — To jeszcze
nie wszystko, co chcieliśmy wam przekazać. Usiądźcie lepiej z
powrotem, bo po tym, co usłyszycie, rozniesiecie nam mieszkanie…
Dziewczynki
spocone i czerwone na twarzach posłusznie usiadły pod regałem z
książkami i ze szczęśliwymi minami i rozbieganymi oczami
przelatywały po twarzach wszystkich zebranych. W końcu wyczekująco
wlepiły wzrok w pana Jerzego.
—
A więc, tak jak mówiłem, sami polecimy do
Tunezji, a wy zostaniecie pod opieką babci Michaliny. Ale to nie
wszystko…! Uwaga! Otóż pan Aleksander Wielki był tak
wspaniałomyślny, że zaoferował wam w tym czasie naukę
jeździectwa na jego osobistym koniu Bucefale…
Pan Jerzy
musiał nagle przerwać, bo patrząc na dziewczynki, z niepokojem
zauważył, że po policzkach płyną im łzy. Wprawdzie ich twarze w
dalszym ciągu wyrażały bezmierne szczęście i przeogromny
zachwyt... Ale skąd te łzy?
—
Dlaczego zamilkłeś? Mów dalej, tatusiu —
poprosiła ojca Mira, i połykając łzy, z miłością w oczach
spoglądała na pana Aleksandra.
—
A dlaczego płaczecie? —
Pan Jerzy zrobił zdziwione oczy.
—
Och, Jerzy! Co za głupie pytanie —
strofowała męża pani Hania. — Toż
to przecież łzy radości… Nasze dziewczynki są bardzo wrażliwymi
istotami i właśnie w taki sposób dają wyraz swojemu
bezgranicznemu szczęściu.
—
Trudno zrozumieć kobiety! Oj, trudno! —
Pan Jerzy podrapał się po głowie. —
Na czym to ja skończyłem…? Aha, już wiem. Więc pan Aleksander
jest tak uprzejmy, że zamierza również zapoznać was ze swoją
córką Olą. Razem z nią będziecie codziennie zajmować się
końmi, i to pod nadzorem babci Michaliny. A po południu lekcja
jazdy konnej na Bucefale, no i na Gladiatorze, ma się rozumieć…
No i jak? Szczęśliwe?... O przepraszam, znów zadałem głupie
pytanie.
W pokoju zapanowała chwilowa cisza. Rodzice, babcia
Michalina i pan Aleksander bez słów wlepiali wzrok w dziewczynki,
wyczekując ich reakcji. A dziewczynki nic. Siedziały na podłodze
bez ruchu i wielkimi oczami wpatrywały się tylko, to w rodziców,
to w babcię Michalinę, to w pana Aleksandra. Zero reakcji. Były aż
tak bardzo przytłoczone ogromnym szczęściem, jakie na nie spadało,
że po prostu nie miały już siły na kolejny szał radości. Były
szczęściem obezwładnione. Siedziały tak dobrą chwilę. I tylko
ich ruchliwe oczy ciągle świdrowały siedzących przy stoliku
okolicznościowym… Wreszcie się otrząsnęły i… przyszło
spamiętanie. Bezwład minął. Zerwały się z podłogi i rzuciły
się jednocześnie na babcię Michalinę i pana Aleksandra. Czynność
tą miały ułatwioną, gdyż babcia i pan Aleksander siedzieli obok
siebie. Wyściskały ich z każdej strony, mocząc ich mokrymi od łez
policzkami.
—
A to ci wylew radości! —
śmiał się pan Aleksander. — Dla
takiego widoku warto zrobić dużo więcej.
—
Już dobrze, dziewczynki… Puście nas, bo nas
udusicie — chichotała babcia
Michalina. — Cieszymy się, że
jesteście szczęśliwe.
—
Babciu, szczęśliwe…?! Co ty mówisz?!
Przecież to za mało powiedziane! —
wykrzyczała rozpromieniona Mira. —
My jesteśmy prze… prze… prze… tysiąckroć przeszczęśliwe…
Do tysięcznego kwadratu… co najmniej…
—
Megaszczęśliwe —
wysapała przejęta swym szczęściem Zuza.
—
O rany, co za matematyka szczęścia! —
Pan Michał gwizdnął aż z zachwytu. I tym swoim gwizdnięciem,
zupełnie nieświadomie, dał dziewczynkom hasło do następnego
ataku szału radości.
Zuza i
Mira jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w mgnieniu oka
przerzuciły swój środek ciężkości w stronę rodziców. Dobrze
że rodzice siedzieli, bo ich osobiste środki ciężkości byłyby
poważnie zagrożone. Mogłoby się zakończyć twardym lądowaniem
na podłodze. Zresztą, gdyby tak się nawet i zakończyło, to w
danym momencie dziewczynki takie lądowanie uznałyby z pewnością
za jakąś szczególną odmianę przejawu szczęścia. Były aż w
tak wielkiej euforii.
—
O matko moja! Hania, Lodzia, zabierzcie te wasze
oszalałe córeczki! One nas rozniosą w puch, albo zniekształcą, w
najlepszym razie! —
Pan Jerzy aż piał ze śmiechu, starając się jednocześnie
wyciągniętymi ramionami trzymać dziewczynki na odległość. —
Mówię wam, gdyby szczęście potrafiło fruwać, to nasze córunie
fruwałyby jak gołębice… Och, przepraszam, jak dzierlatki… Hi,
hi, hi… Czubate dzierlatki!
Kotłowanina
na sofach i fotelach nie miała końca. Zuza i Mira sprawiedliwie
rozdzielały wszystkim całusy i uściski. I gdy zaliczały jedną
rundkę całusów i uścisków, przy wtórze śmiechu wszystkich
obecnych, zaczynały następną.
Pan
Aleksander Wielki był zachwycony tym wesołym i radosnym
towarzystwem w jakim się znalazł. I choć obowiązki wzywały go do
powrotu do stadniny, jakoś nie bardzo miał ochotę się pożegnać.
Czuł się wspaniale wśród tych ludzi. Postanowił zostać jeszcze
trochę, by choć przez chwilę jeszcze nasycić się ich miłą i
radosną atmosferą. Ale nagle przypomniał sobie o czymś. Poderwał
się z sofy i podszedł do drzwi. Wszystkie oczy skierowały się
momentalnie w jego stronę.
—
Proszę sobie nie przeszkadzać! —
zawołał pan Aleksander już od drzwi. —
Jesteście wszyscy tak wspaniali, że trudno mi jest was opuścić.
Jednak na chwileczkę muszę was przeprosić. Zejdę tylko do swojego
Jeepa i zaraz wracam.
Kiedy
pana Aleksander wyszedł, kotłowanina na kanapach rozpoczęła się
od nowa. Ale już niedługo trwała, gdyż dziewczynki do cna
wyczerpane, osunęły się na podłogę. Po chwili doszły do siebie
i na tyle ochłonęły, że mogły wreszcie przemówić.
—
Babciu, brak mi jest słów, bym mogła ci
należycie wyrazić naszą wdzięczność —
zawołała śpiewnym głosem Mira. —
Jesteś taka kochana! Bardzo kochana! Takiej babci życzyłabym
każdemu dziecku na świecie.
—
Ja też! — krótko
i zwięźle dorzuciła od siebie rozentuzjazmowana do granic
wytrzymałości Zuza.
—
A ja, wszystkim babciom takich wnuczek —
odrzekła babcia Michalina. — O, dzwonek u drzwi…
Pan Aleksander już wrócił. Miruniu, skocz mu otworzyć.
Pan
Aleksander wszedł do pokoju obładowany jakimiś torbami. Wszystkie
oczy znów skierowały się w jego stronę. A babcia Michalina
zawołała:
— A cóż
to za Mikołaj przyszedł?
— No,
może nie Mikołaj, ale mam takie tam małe podarunki dla
dziewczynek. Na dobry początek. Żeby dziewczynki wiedziały, iż
Aleksander Wielki nie jest gołosłowny, i to co mówi, wprowadza w
czyn… Otóż, chciałem wam dziewczynki podarować co nieco ze
sprzętu jeździeckiego. Proszę, to są skórzane oficerki, bryczesy
oraz toczki. Jest to najważniejszy ubiór jeźdźca. Mam też dla
was to, co jest najbardziej potrzebne, aby koń był zadbany i
czysty, czyli szczotki, zgrzebła i kopystki. Proszę, to wszystko
jest dla was.
Pan
Aleksander skończył mówić i wyłożył wszystko ze swoich toreb
obok dziewczynek, które z wrażenia na powrót
klapnęły pod regałem z książkami. W pokoju powiało
zakłopotaniem. Dziewczynki wpatrywały się raz w te cudowne rzeczy
leżące przed nimi, raz w rodziców, nie wiedząc, czy mogą te
cudowności przyjąć. Rodzice natomiast z rozdziawionymi ustami
wpatrywali się w pana Aleksandra. Byli tak zaskoczeni i zakłopotani,
że sami nie wiedzieli, co w tej sytuacji mają swym córkom
powiedzieć.
—
Ależ proszę pana, tak nie można! —
Babcia Michalina, wpatrując się ze zmarszczonymi brwiami w pana
Aleksandra, pierwsza odzyskała rezon. —
Nie dość, że w najbliższej przyszłości dziewczynki doświadczą
od pana tyle wspaniałych rzeczy, bo przecież chce pan je osobiście
uczyć jeździectwa, a nawet chce pan je przyjąć do naszego Bractwa
Miłośników Koni, to jeszcze tyle rzeczy chce pan im podarować?
Nie, nie mogę na to pozwolić!
—
Przykro mi, pani Michalino. Zachowam się może
niezbyt elegancko, ale powiem pani tylko tyle, że tym razem, będzie
pani musiała — rzekł pan Aleksander
z szerokim uśmiechem. — Już tyle lat
mam wobec pani dług wdzięczności. A ostatnie dwa lata, od kiedy
pani prawie, że tak powiem, mieszka z nami w stadninie i swój
prywatny czas zupełnie bezinteresownie poświęca koniom, mój dług
wdzięczności doszedł już do takich rozmiarów, że aż
napęczniał. Nigdy nic nie chciała pani ode mnie przyjąć w zamian
za swoją pracę, za swój czas, a przede wszystkim za ogromne pani
oddanie. I teraz, kiedy mam wreszcie malutką okazję, by choć w
minimalnym stopniu zrewanżować się pani za pani dobre serce, nie
może mi pani zabronić. Zaznaczam, że pierwszy raz bym pani i tak
nie usłuchał… Pani Michalino, proszę nie marszczyć brwi i się
rozchmurzyć, bo nijak nie pasuje pani taka marsowa mina… Ooo, już
jest lepiej. Uwielbiam pani uśmiech… Ciiiii… proszę nic nie
mówić!
—
Panie Aleksandrze, a co z nami? —
spytał pan Jerzy. — Też mamy nic nie
mówić?
—
A tak! O to właśnie państwa proszę! —
Pan Aleksander skłonił się z ręką na sercu w stronę państwa
Czarneckich i państwa Bardeckich. Po czym z figlarnym uśmieszkiem,
zwrócił się do Miry i Zuzy. — No,
dziewczynki, biegnijcie przymierzyć wasze stroje jeździeckie. Mam
nadzieję, że będą na was pasowały. Przymierzałem je do stroju
mojej Oli. Ona jest wprawdzie trzy lata starsza od was, ale jest
niewiele wyższa, więc myślę, że wybierając te rzeczy o jeden
numer mniejszy, udało mi się wybrać właściwe.
Dziewczynki
oszołomione ogromem szczęścia, bez słów złapały za swoje
własne już stroje jeździeckie i wybiegły z pokoju. Szybko
przebrały się w pokoju Miry i pognały do sypialni rodziców, aby
tam przeglądnąć się w ich olbrzymim lustrze. Potem z podziwem
popatrzyły na siebie, rzuciły się sobie jeszcze raz w ramiona,
wyściskały się i wycałowały wylewnie. I zanim minęło dziesięć
minut, obydwie dumne jak dwa pawie weszły z powrotem do pokoju
stołowego ubrane w obcisłe, czarne bryczesy, czarne, błyszczące
oficerki oraz przepiękne, twarzowe, czarne toczki na bardzo dumnych
głowach. Z poprzedniego ubioru miały na sobie tylko swoje
nowiutkie, odjazdowo-poszarpane bluzeczki.
—
No, brawo, wyglądacie wspaniale! —
zawołał wesoło pan Jerzy. — Wasze
bluzki wprawdzie nasuwają podejrzenie, że być może jesteście już
po pierwszym upadku z konia, ale poza tym wyglądacie przepięknie.
—
I też tak przepięknie się czujemy odrzekła
Mira. — Panie Aleksandrze, dziękujemy
panu z całego serca, za pańskie wspaniałe serce i za te cudowne
stroje. Wszystko pasuje na nas jak ulał.
—
Bardzo się cieszę. Niech wam służą jak
najlepiej —
odrzekł pan Aleksander z zadowoloną miną i przełknął spory
kawałek sernika, popijając herbatką z jaśminu. Po czym wstał od
stołu i podszedł do dziewczynek. —
Poczekajcie chwileczkę. Gdzieś tu w torbie mam mój palcat.
Wprawdzie nigdy go nie używam na konie, bo uważam, że to jest
zupełnie niepotrzebne, jak się umie z końmi należycie obchodzić,
ale używam go do innych celów. Otóż palcatem pasuję każdego na
Jeźdźca, po pomyślnym ukończeniu naszej Szkółki Jeździeckiej.
Dla was chcę jednak zrobić wyjątek i pasować was na Jeźdźca na
samym początku, gdyż uważam, że kto jak kto, ale wy jesteście
urodzonymi amazonkami. Obserwowałam was w niedzielę w stadninie. Od
razu zobaczyłem w waszych oczach ten szczególny błysk świadczący
o rodzącej się miłości do koni. Jestem więc pewien, że już
całe wasze życie będziecie związane z tymi przyjaznymi
człowiekowi zwierzętami. Dlatego z czystym sumieniem mogę was już
dzisiaj pasować na Honorowego Jeźdźca.
Zuza i
Mira z uroczystymi minami uklękły przed panem Aleksandrem. A pan
Aleksander palcatem dotykał każdą z nich z osobna po ramieniu,
wypowiadając takie oto słowa:
—
Mirosławo Czarnecka, pasuję cię na członka
Bractwa Miłośników Koni i na Honorowego Jeźdźca, ku chwale
twojej, koni i naszej!... Zuzanno Bardecka, pasuję cię na członka
Bractwa Miłośników Koni i na Honorowego Jeźdźca, ku chwale
twojej, koni i naszej!
—
No, no, no, wyglądacie naprawdę prześlicznie.
— Babcia Michalina była pełna
podziwu. — Wyglądacie tak, jakbyście
były stworzone do Bractwa Miłośników Koni i do życia wspólnie z
końmi… Aleksandrze, dziękuję ci mój drogi!
Dziewczynki,
choć czuły się bardzo uroczyście w tym momencie, a duma wręcz je
rozpierała, to jednak ich zmysł słuchu nie uległ przytępieniu.
Słowa babci Michaliny dotarły więc do nich dokładnie i wprawiły
je w konsternację. Bo jak to tak? Babcia Michalina zwróciła się
do pana Aleksandra po imieniu? Przecież to nie wypada. Ale gdy po
chwili usłyszały, że nawet ich mamy, proponując panu Aleksandrowi
jeszcze jeden kawałek sernika, zwracają się do niego po imieniu,
konsternacja powoli mijała. A kiedy zobaczyły na stole butelkę
francuskiego szampana, konsternacja zniknęła już całkowicie, i to
bez śladu.
Mira
przypomniała sobie, że jej tato dostał tego szampana na swoje
urodziny od kolegi z pracy i trzymał go na specjalną okazję.
Bardzo ją to ucieszyło, że tato uznał dzisiejszą okoliczność —
za tę „specjalną okazję”.
—
Dziewczynki robią duże oczy ze zdziwienia, że
my tak sobie, ni stąd, ni zowąd, mówimy nagle per ty —
zachichotała babcia Michalina. — Moje
drogie, śpieszę z wyjaśnieniem. Otóż, kiedy wy wbijałyście się
w swoje piękne stroje jeździeckie, my w międzyczasie szampanem
przepiliśmy bruderszaft. A teraz mieliśmy właśnie zamiar wznieść
toast za powodzenie najnowszego projektu Aleksandra, którym jest
hipoterapia. Bo musicie wiedzieć, że Aleksander planuje od
przyszłego roku zatrudnić profesjonalny zespół do rehabilitacji
niepełnosprawnych dzieci za pomocą hipoterapii. Czyli
specjalistycznej, wieloprofilowej formy rehabilitacji, której
specyfika związana będzie z obecnością konia jako współterapeuty.
Wzniosły projekt, prawda?
—
Jeszcze jak wzniosły! —
przyznała zachwycona Mira. — Kiedyś
gdzieś czytałam na temat hipoterapii i dowiedziałam się, że ta
metoda rehabilitacji, dzięki właściwościom terapeutycznym konia,
przynosi wspaniałe efekty. Wpływa na poprawę stanu zdrowia i
funkcjonowania u osób z różnymi schorzeniami. A dla dzieci z
porażeniem mózgowym, albo z zespołem Down`a, daje wręcz
rewelacyjne wyniki. Niektóre dzieci, siedząc na koniu, pierwszy raz
w życiu zaczynają się uśmiechać, albo wypowiadają pierwsze
słowo…
—
Och, jaka to szlachetna praca musi być. —
Zuza weszła Mirze w słowo. —
Ty popatrz, Mirka, czasami się zastanawiamy co za zawód
chciałybyśmy w przyszłości wykonywać,
czy nie myślisz, że taka praca byłaby dla nas super wyzwaniem?
— Właśnie tak myślę — odrzekła Mira i
popatrzyła na dorosłych. — Proszę was, wznieście ten toast jak
najszybciej.
Dorośli na stojąco posłusznie wznieśli toast za
pomyślność projektu hipoterapii i nawet za pomyślność
wszystkich innych planów, jakie w tym pokoju podjęto. Po czym
wszyscy usiedli i zajęli się rozmową między sobą. Dziewczynki
także usiadły. Ponownie pod regał z książkami.
Zuza,
siedząc już na podłodze, zlustrowała najpierw wszystkich
dorosłych i gdy stwierdziła, że nikt na nie w tym momencie nie
patrzy, napadła od razu na Mirę. Kazała jej opowiadać, co jeszcze
wyczytała na temat hipoterapii. Zuzę bardzo zainteresował ten
temat i chciała jak najwięcej wiedzieć. Na wszelki wypadek
nakazała Mirze opowiadać szeptem, bo wstyd jej było przed panem
Aleksandrem, że dopiero co pasował ją na Honorowego Jeźdźca i
członka Bractwa Miłośników Koni, a ona w temacie koni jest ciemna
jak tabaka w rogu. W myślach dała sobie nawet kilka siarczystych
kopniaków za tę swoją hipofobię, za swój idiotyczny lęk przed
końmi, jaki tkwił w niej od lat aż do minionej niedzieli.
Pocieszała się jednak, że to już przeszłość i że teraz ze
zdwojoną energią nadrobi wszystko, co do tej pory straciła.
W pokoju
stołowym zrobiło się gwarno. Rozmowom nie było końca. Wszyscy
rozmawiali zawzięcie pochłonięci poruszanymi tematami. Tylko
babcia Michalina co chwilę zerkała to na dziewczynki, to na ich
rodziców. Najwyraźniej coś jeszcze chciała im przekazać.
Wreszcie odchrząknęła i poprosiła wszystkich o ciszę.
—
Przepraszam was bardzo, że was uciszam, ale mam
wam jeszcze coś do powiedzenia. Pamiętacie, mówiłam wam, że
przed wyjściem z domu rozmawiałam długo przez telefon. Otóż
chciałam wam powiedzieć, że rozmawiałam z moim kuzynem Robkiem z
Pilcza, i nie tylko.
—
O rany, rozmawiałaś babciu z Robkiem? —
Mira zerwała się z podłogi. — A co
u niego słychać? Opowiedz nam babciu… Bo musicie wiedzieć, że
Robek to jest najwspanialszy kuzyn pod słońcem. Wiem coś o tym!
—
I ja też! —
dodała rozpromieniona Zuza, wpatrując się w babcię Michalinę jak
w obraz, który za chwilę przemówi.
—
A więc, chciałam wam powiedzieć, że Robek
zaprosił mnie do siebie na wakacje. Na tak długo jak będę
chciała… Ojej, dziewczynki, nie róbcie takich smutnych min…
Nasze wspólne wakacje w Stadninie Bucefała są nadal aktualne…
Chciałabym pojechać do Pilcza po waszym, moi drodzy, powrocie z
Tunezji…
— To
wszystko pasuje, mamusiu. — Pani Hania podjęła się uspokojenia
chwilowo napiętej atmosfery w pokoju. — Jak wrócimy, zajmiemy się
dziewczynkami, a ty spokojnie możesz sobie jechać.
—
Poczekaj, Haniu, bo to jeszcze nie wszystko —
żachnęła się babcia. — Powiem
wprost. Robek zaprosił mnie razem z dziewczynkami…
—
Czy ja dobrze słyszę?! Mira słyszałaś?! Ty,
Mira i ja, Zuza, zaproszone jesteśmy przez Robka do Pilcza… do
twoich dwóch kuzynów z trzeciego pokolenia! —
wrzeszczała jak opętana Zuza.
—
Babciu, tak? —
Mira zrobiła skromną minę z wyraźną domieszką niepewności. Ale
gdy babcia z uśmiechem skinęła głową, przeniosła wzrok od razu
na rodziców. —
Błagam, tylko się zgódźcie! Nie macie pojęcia ile by takie
wakacje dla nas znaczyły. Wieś. Przyroda. Świeże powietrze.
Wspaniali ludzie. I my tam, z babcią Michaliną… Z ówczesnym
Michałem… ścieżkami jego młodzieńczych, wakacyjnych wspomnień.
Mogłybyśmy tyle przeżyć… Tyle wrażeń. Tyle przygód. I w
przyszłości, tak jak babcia, mogłybyśmy wspominać swoje
wakacyjne przygody i miałybyśmy też o czym swoim wnukom opowiadać.
— Błagamy! —
Zuza rzuciła się na kolana przed rodzicami. A zrobiła to z takim
impetem, że aż widelczyki postrącała ze stolika.
—
Zuzka, uważaj co robisz! —
głośno upomniała córkę pani Lodzia. Była tak bardzo
zaskoczona tym wszystkim co usłyszała, że tylko na tyle było ją
w danym momencie stać. Ale gdy zobaczyła łzy napływające do oczu
córki, zreflektowała się natychmiast. —
Poczekajcie, dziewczynki. Musimy się czegoś więcej dowiedzieć.
Pozwólmy pani Michalinie mówić.
—
A więc, powtarzam jeszcze raz, zostałyśmy we
trójkę zaproszone do Pilcza. Rozmawiałam bardzo długo z Robkiem,
z jego żoną Marcysią, z Robka córką Danuśką, a nawet z jej
synami, a wnukami Robka: Michałem i Maksem…
—
O matko moja, Mirka, słyszysz?! —
nie wytrzymała Zuza.
—
Wszyscy nas bardzo serdecznie zapraszają i już
się cieszą na nasz przyjazd. Zwłaszcza chłopcy —
ciągnęła dalej babcia Michalina, puszczając oczko do
dziewczynek. — Myślę, że to by było
wspaniałe, móc skorzystać z ich zaproszenia. Ale nie chcę wam
niczego narzucać, moi drodzy rodzice. Musicie sami zadecydować. Od
siebie dodam jeszcze tylko to, że byłoby mi niezmiernie miło,
gdybyście się zgodzili… Zapewniam was, że dziewczynki byłyby
tam naprawdę bardzo szczęśliwe.
—
No i co myślisz, Lodziu? —
Pan Michał spojrzał niepewnie na żonę.
— Dajcie
mi chwilę, proszę — odrzekła pani
Lodzia, gładząc po głowie swą latorośl, która najnormalniej w
świecie się rozbeczała, wtulając się w jej ramiona.
— Oczywiście,
Lodziu, przemyśl to sobie — zgodziła się babcia Michalina. — A
ja w międzyczasie będę dalej mówiła, jak ja to wszystko sobie
wyobrażam. A więc, jeżeli byście się zgodzili na mój wspólny z
dziewczynkami wyjazd do Pilcza, to myślę, że najlepszym okresem na
wyjazd byłby koniec lipca. Wy już wrócicie z Tunezji, nacieszycie
się dziewczynkami i niestety będziecie musieli wrócić już do
pracy. No to wtedy, my mogłybyśmy się udać w podróż do Pilcza i
pobyć tam jakieś dwa, trzy tygodnie. Mam jeszcze tylko mały
problem z Gladiatorem. To znaczy, rozmawiałam już wstępnie z naszą
studentką zoologii i ona zgodziła się zająć moim kochanym
konikiem podczas mojej nieobecności… Ale, jest tylko jeszcze jedno
małe „ale”, że ona w tej chwili nie do końca jest pewna, czy
nie będzie musiała pojechać na obóz studencki, który właśnie w
tym terminie jest organizowany. Mówiła mi, że nie bardzo ma ochotę
jechać na ten obóz, miała się jednak zorientować na uczelni co i
jak i jutro da mi znać. Myślę więc, że jeśliby ona rzeczywiście
musiała na obóz pojechać, to wtedy musiałybyśmy nasz wyjazd
przesunąć na sierpień, do jej powrotu z obozu.
— Michalinko,
wybacz że ci przerwę, ale tak słucham ciebie i słucham i aż mnie
korci, aby się wtrącić. — Pan Aleksander położył dłoń na
ramieniu babci Michaliny. — Powiedz mi, czy twój kuzyn u siebie
nie ma stajni? Przecież chcecie jechać na wieś. A jeżeli na wieś,
to rozumiem, że stajnia gdzieś musi być.
— Ależ
to zrozumiałe, że ma stajnię. Nawet bardzo dużą — odrzekła
babcia Michalina.
— No
więc, jaki problem? Gladiatora możesz przecież wziąć ze sobą.
— Jak?
Zapominasz mój drogi, że ja mam tylko VW Polo i niestety moje autko
nie uciągnie przyczepy z Gladiatorem. Zaciągałam już nawet języka
w tej sprawie u mojego znajomego mechanika samochodowego. Wyśmiał
mnie wręcz, że moje Polo spuchłoby już na pierwszym kilometrze —
tłumaczyła babcia.
— Wiesz,
Michalinko, gdybyś była moją córką, to dałbym ci już klapsa —
zaśmiał się rubasznie pan Aleksander. — A od czego ty masz mnie?
Co? Przecież ja mogę Gladiatora do Pilcza zawieść swoim Jeepem.
Nie przyszło ci to na myśl? Och, ty, ty, ty… bo będę na ciebie
zły! Jak mogłaś mi o tym nie powiedzieć? Jak zwykle, samodzielna
i samowystarczalna Michalina Czaplińska… Ty powinnaś Zosia się
nazywać…
— Faktycznie,
nie pomyślałam żeby się do ciebie z tym zwrócić. Ale ty
przecież tyle zrobiłeś dla mnie i dla dziewczynek i tyle chcesz
jeszcze zrobić, że obarczać ciebie jeszcze naszym wyjazdem to by
było już o wiele za dużo.
— A od
czego ma się przyjaciół? Ty mało mi pomogłaś? Och, Michalinko,
nie powinnaś mieć żadnych skrupułów… A więc sprawa
załatwiona, zawiozę Gladiatora do Pilcza, i to z wielką
przyjemnością… Poczekaj, a przecież was też mogę zawieźć. W
moim Jeepie jest dużo miejsca. Chyba że ty chciałabyś mieć swój
samochód ze sobą? Jak tak, to wtedy pojadę za wami tylko z
Gladiatorem.
— Rany
boskie… i Gladiator z nami… — Zuza rozszlochała się mamie na
piersiach już na dobre.
— Zuzieńko,
uspokój się. Słuchajmy dalej. — Pani Lodzia czuła się
zakłopotana. Wyczuła na sobie wzrok babci Michaliny i pana
Aleksandra, więc również na nich popatrzyła, oblewając się
rumieńcem. Po krótkiej chwili nieśmiało poprosiła: — Proszę
sobie nie przeszkadzać. Proszę mówić dalej.
— Pytasz
Aleksandrze, czy chciałabym mieć moje autko ze sobą? Nie. Skąd?
Po co mi na wsi samochód? Na wsi to trzeba korzystać z natury,
napawać się nią ile się tylko da… Nie, na wsi nie potrzebne mi
są żadne zdobycze techniki. Uwielbiam proste, wiejskie życie.
Takie życie jest pełne uroku… Jest… jest po prostu samo w sobie
cudowne. Och, przepadam za wsią. Budzić się rankiem skoro świt
przy pianiu koguta. Bajeczne są takie poranki. A ten zapach…? Do
dziś, gdy zamknę oczy i pomyślę o Pilczu, czuję wyraźnie zapach
skoszonych łąk, zapach dojrzewających sadów, zapach łanów zbóż…
Ojojoj, ale się roztkliwiłam… To mówisz Aleksandrze, że
zawiózłbyś nas do Pilcza?
— Bez
namysłu. Choćby zaraz — odpowiedział pan Aleksander z wielką
powagą w głosie. — No tak, ale najpierw musimy usłyszeć zgodę
rodziców. To jak rodzice? Zgadzacie się na wyjazd waszych córeczek
na przepiękne i zdrowe wakacje na wsi?
— Czy
ja wiem? — Pan Jerzy popatrzył na żonę i na Bardeckich. —
Myślę, że nic nam innego nie pozostało, jak przegłosować tę
sprawę. No to jak, kto jest za?!
Pan Jerzy
jako pierwszy podniósł dłoń do góry, za nim podniosła pani
Hania, a za nią pan Michał. Tylko pani Lodzia się ociągała.
Widać było, że chciałaby, ale ma jeszcze jakieś wewnętrzne
opory, czegoś się obawia.
— Mamuś,
błagam! — zawyła Zuza.
— No i
co ja mam zrobić z tą dziewczyną? — Głos pani Lodzi aż się
łamał. Czuła się niezręcznie. Z czerwoną jak piwonia twarzą
spoglądała na wszystkich spod oka i nie wiedziała jak ma postąpić.
— Lodziu,
co ci chodzi po głowie? Powiedz nam — przemówiła babcia
Michalina łagodnym głosem. — Powiedz, jakie masz obiekcje.
— No bo
jak to tak? Przecież Zuzia jest obcą osobą dla waszej rodzinki w
Pilczu. Nie, to nie wypada, abym godziła się na podrzucenie im w
gościnę własnego dziecka, które jest im zupełnie obce. — Pani
Lodzia jednym tchem wyrzucała z siebie swoje wątpliwości, tuląc
do piersi już tylko sam toczek Zuzy, gdyż Zuza, słysząc mamy
słowa, w bezgłośnym płaczu zsunęła się z jej kolan na podłogę.
— Nie chcę nikogo narażać na żadne kłopoty, ani też nadużywać
gościnności waszej wspaniałej rodzinki.
— A
właśnie! Powiedziałaś: „wspaniałej rodzinki”, i to jest
prawda. A my tu wszyscy też tworzymy jedną wielką wspaniałą
rodzinę. Wydaje mi się, że my zawsze byliśmy jedną rodziną.
Nigdy nie myślałam inaczej — stanowczo i dobitnie tłumaczyła
babcia Michalina, jednocześnie łagodnie poklepując Zuzkę po jej
trzęsących się od dławionego płaczu ramionach. — Odrzuć więc
od siebie te wątpliwości Lodziu, bo twoja rodzinka jest naszą
rodzinką, a nasza rodzinka, nasza cała rodzinka, jest twoją
rodzinką. Tak było, jest, i będzie. I wszyscy w Pilczu też o tym
doskonale wiedzą z moich opowieści. Tak że wiesz, jeżeli ci tylko
o to chodzi, to nie ma sprawy. Śmiało możesz podnieść swoją
dłoń do góry… No jak?
Wszystkie
oczy wlepiły się w skuloną na sofie postać pani Lodzi. Zuzia też
podniosła głowę i zalana łzami w ogromnym napięciu patrzyła na
matkę.
Pani
Lodzia ciągle siedziała skulona i milcząca. Wreszcie się
wyprostowała. Założyła na głowę toczek córki, który z
zakłopotaniem do tej pory przyciskała do piersi. W zastanowieniu
zmarszczyła brwi. Dotknęła raz jeszcze toczka na głowie.
Poprawiła go. Po chwili zabieg powtórzyła. Pokręciła nim we
wszystkie strony. W końcu palcami pstryknęła w jego daszek i
nasunęła go figlarnie na bakier. Wtedy dopiero popatrzyła na
wszystkich i przepięknie się uśmiechnęła. W tak pięknym
uśmiechu trwała dobrą chwilę. I nagle, z okrzykiem: — „Voila`!”
— podniosła obydwie dłonie jednocześnie, i to wysoko do góry.
Widocznie takim oto sposobem chciała się zrehabilitować w oczach
najbliższych za swoje niezdecydowanie i narażenie ich na chwile
niepewności i smutku.
Dziwne,
ale w pokoju stołowym rodzinki Czarneckich milczenie panowało
nadal. Wszyscy wpatrywali się w podniesione dłonie pani Lodzi, i
nic. Nikt nie reagował. Nikt nie wydusił z siebie ani jednego
słowa. Pani Lodzia zwątpiła. W końcu sama zaczęła się
przyglądać swym podniesionym dłoniom. Jednak oprócz złamanego
paznokcia na wskazującym palcu prawej dłoni nic szczególnego w
nich nie zauważyła. Zbaraniała z kretesem. Wreszcie ręce jej
zdrętwiały, więc się odważyła i zapytała:
— Co
jest grane? Czuję się jak ogłupiała bździągwa na rozdrożu... O
co wam wszystkim chodzi? Czyżbym zrobiła coś nie tak?
— Nie…
to znaczy, tak… Wszystko jest już tak! Już nie musisz się jak
bździągwa czuć — zarechotał pan Jerzy. — Ale tak długo
trzymałaś nas w niepewności, że musieliśmy się trochę
ponapawać twoją pozytywną decyzją… No, Zuzieńko, możesz już
reagować, bo już jest pewne, że jedziecie na wakacje do Pilcza…
Odreagować nagromadzone emocje też musisz… No, jazda! Mirka,
pomagaj Zuzi!
Nie
trudno sobie wyobrazić, jaka radość powinna zapanować w pokoju.
Nic takiego się jednak nie stało. Zuza nawet nie podniosła się z
klęczek. Milczała. Chlipiąc cichutko, pociągała nosem. Mira nie
wiedząc co ma zrobić, też milczała. Dopiero po dobrej chwili Zuza
zbliżyła się na kolanach do matki. Obiema rękami otarła łzy,
ciurkiem spływające jej po policzkach, po czym schwyciła ją za
jej zdrętwiałe od trzymania do góry ręce, i całując z każdej
strony, rozbeczała się jak małe dziecko.
Mira,
pochylona nad klęczącą Zuzą, rozbeczała się również.
Pani
Lodzia, widząc u dziewczynek ten swoisty akt radości, także
zaczęła ronić łzy.
Pani
Hania, mając przed oczami taki obrazek, nie mogła się nie
solidaryzować ze swoją najlepszą przyjaciółką oraz z własną
córką i jej najlepszą przyjaciółką. Dlatego, nie bacząc na
zbaraniałe męskie grono, ocierała mokre oczy co rusz.
Nawet
babcia Michalina rogiem chusteczki osuszała ukradkiem oczy z
napływających łez.
— O
matko jedyna, czy ktoś jest w stanie zrozumieć kobiety? Bo ja nie.
— Pan Jerzy czuł się skołowany. — Aleksandrze, może ty
rozumiesz te dziwne istoty?
— Wiesz,
Jerzy, myślę że nie zawsze trzeba je rozumieć. Trzeba je po
prostu przyjąć takimi jakimi są. Z całym ich niezwykle zmiennym
inwentarzem uczuć — odrzekł pan Aleksander poważnym głosem. —
Myślę też, że właśnie za tę ich zmienność i niesamowitą
wrażliwość kochamy je tak bardzo.
Przedstawicielki
wrażliwej i zmiennej płci po chwili doszły do siebie. Pierwsza
doszła Zuza, a za nią pozostałe.
Zuza
poderwała się z klęczek i w tempie iście kosmicznym rzuciła się
na Mirę. A zrobiła to z takim impetem, że aż obydwie upadły na
podłogę. I skoro na podłodze już się znalazły, zaczęły tarzać
się po niej z głośnym śmiechem, przeplatanym dźwięcznym
piskiem.
W pokoju
stołowym ponownie zagościła ogromna radość. I te tarzające się
po podłodze, i ci siedzący przy stoliku okolicznościowym,
promieniowali niczym nie mąconą już, ani niczym nie ograniczaną
już radością. Wszystko się wyjaśniło. Wszystko stało się
jasne. Tak jasne, jak słońce na niebie. Cudowne, promieniujące,
cieplutkie, napawające szczęściem i nieprzemożną chęcią do
radowania się.
Babcia
Michalina z zachwytem przyglądała się tarzającym się po dywanie
dziewczynkom. Była szczęśliwa ogromnie. Bo oto jej marzenia
związane z odnowieniem bliskich kontaktów z jej ukochaną wnuczką
i jej przyjaciółką wreszcie się spełniają. Czeka ich tyle
wspólnych i wspaniałych dni. Czekają je wspólne wakacje w jej
najcudowniejszym miejscu na ziemi. I do tego, z jej ukochanym
Gladiatorem. Czy mogła pragnąć czegoś więcej? Najchętniej sama
rzuciłaby się na podłogę i ze szczęścia tarzałaby się razem z
dziewczynkami.
Mira w
ferworze podłogowej kotłowaniny z Zuzą wyłapała to spojrzenie
babci. Natychmiast przestała się tarzać, i trzymając Zuzę nadal
w objęciach, wyhamowała jej zapęd
do dalszego tarzania się.
— Poczekaj,
Zuzka! — zawołała i uroczyście zaczęła przemawiać. — Musimy
babci podziękować, za to co dla nas zrobiła. Bo całe to
przeogromne szczęście, jakie dzisiaj doświadczamy, zawdzięczamy
przede wszystkim jej. To babcia wszystko zaplanowała i tak świetnie
zorganizowała. I to wszystko dla nas. Dzisiejszy dzień musimy sobie
zapisać w kalendarzu, i to ogromnymi literami. Bo chyba się
zgodzisz ze mną, że to jest nasz najszczęśliwszy dzień w życiu…
Dziękujemy ci, kochana babciu! Nigdy ci tego nie zapomnimy. Zawsze
będziesz w naszych sercach. Do końca naszych dni.
— Podpisuję
się pod tym obydwiema rękami! — zawołała Zuza uroczyście
śpiewnym głosikiem.
— Dziękuję
wam, dziewczynki, za to, że mam zapewnione miejsce w waszych
serduszkach. Bardzo jestem szczęśliwa z tego powodu. — Babcia
Michalina znów ukradkiem otarła zbierające się w oczach łzy. —
I więcej mi nie dziękujcie, dobrze? Bo za cóż macie mi dziękować,
skoro wasze szczęście, jest moim szczęściem?
— Ale
nasze szczęście jest na pewno większe. — Mira nie dawała za
wygraną.
— Też
tak myślę — wtrąciła się pani Hania.
— Dziękuję
ci, mamusiu, za wsparcie! Ty wiesz coś na ten temat — powiedziała
Mira i uśmiechnęła się serdecznie. — Ty wiesz, że to babcia,
stojąc na straży miłości, zrozumienia i tolerancji, wspomaga nas
w utrzymaniu serdecznej bliskości między sobą. Ty wiesz, że to
babcia jest z nami na każde nasze zawołanie i służy nam swą
pomocą. Zawsze i wszędzie. Ty wiesz też to, że to babcia
wprowadza nas akurat w nowy i bardzo ciekawy okres naszego życia. To
wszystko… i wiele jeszcze innych wspaniałych rzeczy, zawdzięczamy
naszemu kochanemu i zawsze uśmiechniętemu duszkowi rodzinnemu.
Naszemu najukochańszemu duszkowi w osobie babci Michaliny.
— Wow,
ależ mi miło! — zachichotała babcia. — Ale skończcie już
wygłaszać peany pochwalne na moją cześć, bo od nich się aż
unoszę…
— Jerzy,
zamknij okno! — krzyknęła pani Hania. — Bo nasz duszek jeszcze
nam odfrunie!
— Nie,
nie, nie zamykaj okna, Jerzy — poprosiła babcia, śmiejąc się
jeszcze głośniej. — Tyle emocji przeżyliśmy w tym pokoju, że
świeże powietrze jest nam niezbędne. A ja ze swojej strony
obiecuję, że będę się starała trzymać sofy… Muszę przecież
jeszcze opowiedzieć dziewczynkom o czym rozmawiałam z Michałem i
Maksem. Czas już, aby im wreszcie uspokoić emocje. Bo to my dorośli
zaserwowaliśmy im dzisiaj potężną ich dawkę. Ba, rzekłabym
nawet, że zaserwowaliśmy im potężny kalejdoskop emocji. Bo
musicie przyznać, że była to istna mieszanina przemiennie
następujących po sobie emocji: pozytywnych i negatywnych. Biedulki,
czuły się zapewne jak na huśtawce… Na szczęście wszystko
ułożyło się pomyślnie, więc teraz, kochane dziewczynki, bądźcie
już tylko radosne i niech was radość nie opuszcza.
— To
nic, że przeżyłyśmy istny kalejdoskop emocji. Huśtawka nastrojów
też nam w sumie nie zaszkodziła. Proszę się nie martwić. Tym
bardziej zapamiętamy dzisiejszy dzień — zachichotała odprężona
już Zuza. — A teraz proszę nam opowiedzieć, jak kuzynowie Mirki
zareagowali na wiadomość o naszym przyjeździe?
— Byli
niezmiernie i szczerze ucieszeni. Mówili, że już zaczynają
szykować dla was dwa rowery. Nawet pokój po Przemku mają zamiar
odmalować i urządzić specjalnie dla was, abyście się dobrze w
nim czuły. Mówili też, że jak przyjedziecie, to najpierw razem
powędrujecie do groty, po wakacyjny totem, który schowany jest tam
od czterdziestu lat i niszczeje. Mówili, że czas już, aby
wakacyjny totem Michała i Robka, jak i również Kamila i Emila,
ujrzał światło dzienne i zawisł nad bramą Maryszczaków i
Podolskich (bo takie nazwisko noszą chłopcy), przynosząc nowemu
pokoleniu, nowemu wakacyjnemu społeczeństwu: szczęście, radość
i wiele niezapomnianych przygód.
— O
matko moja, Mira, czy ty to słyszysz? — zakwiliła przeszczęśliwa
Zuza. — I my tam. Śladami Michała i Robka… i osobiście z
Michałem i z Robkiem… Nie mogę w to uwierzyć. Boże, jakie to
wszystko jest cudowne. Dzisiejszy dzień jest cudowny. Najbliższa
przyszłość będzie cudowna… W ogóle to my mamy cudowne życie,
co nie Mirka?
— O
tak, też tak uważam — odrzekła Mira, uśmiechając się
zawadiacko, gdyż w tej samej chwili przyszło jej na myśl, że
sprawę pod kryptonimem „Zuza-komp”, może raz na zawsze uznać
za załatwioną. — Wiesz, ja mam jeszcze jeden powód do radości.
A jest on mega wielki, ale o nim opowiem ci dopiero w Pilczu. Dobrze?
— Rany,
jeszcze jeden powód do radości? No cóż, będę musiała jakoś
wytrzymać!... Nie obiecuję, ale postaram się przynajmniej
spróbować.
— Zuzka,
bo cię ugryzę w ucho!
— No
dobra, powinno się udać. Masz szczęście, że do naszego wyjazdu
do Pilcza tyle wspaniałych rzeczy będzie się działo. Przez to
też, mniej będę myślała o tym mega wielkim powodzie, więc może
nie będę ci dziury w brzuchu wiercić z jego powodu.
— Masz
rację, Zuza, będzie się wiele wspaniałych rzeczy działo… —
rozmarzyła się Mira.
— Tak
jest, będzie się działo. Oj, będzie! — podchwycił pan Jerzy. —
A że działo to armata, oby nam się armaciło!... Proszę bardzo,
moi drodzy, wznosimy toast za nasze wspaniałe życie.
Wszyscy
dorośli posłusznie złapali za lampki z szampanem i weseli stukali
się nimi na szczęście.
Babcia
Michalina i pan Aleksander wprawdzie tak samo stukali się ze
wszystkimi szkłem, ale jego zawartości nie pili. Oboje byli
wzorowymi kierowcami, dlatego też zaledwie moczyli usta w szampanie.
Liczył się gest i miła, przyjacielska atmosfera.
Dziewczynki
również wzniosły toast filiżankami z jaśminową herbatą i
obstukały się ze wszystkimi. Najpierw z rodzicami, potem z panem
Aleksandrem, a na końcu z babcią Michaliną, którą przy okazji
jeszcze raz serdecznie wycałowały. A potem wesołe wróciły na
swoje miejsce — pod regał z książkami.
Babcia
Michalina, ze szczęśliwą miną, wzrokiem odprowadziła dziewczynki
na ich miejsce. I kiedy zobaczyła, że panowie zajęli się rozmową
i głośno dyskutowali na temat najlepszych miejscowości wczasowych
w kraju, a panie zaś, czyli jej córka Hania ze swoją przyjaciółką
Lodzią, zaczęły przeglądać najnowszy katalog mody na lato,
wstała z sofy, podeszła do dziewczynek i tak jak one usiadła na
podłodze. Siedząc już obok nich, zdjęła Mirze z głowy toczek i
zawadiacko założyła go sobie na głowę daszkiem do tyłu.
Zachichotała pociesznie i rzekła wesołym głosem:
— A
wiecie, dziewczynki, kiedy Michał spytał mnie jak wy się nazywacie
i gdy mu powiedziałam, zastanowił się na chwilkę, po czym zawołał
do słuchawki: „To niech im ciocia powie, że u nas, na modłę
wujka Przemka, będą się nazywały Mirek i Ziutek”… No i co,
jak wam się to podoba?...
* Publikuję tutaj tę powieść z pominięciem kilku jej rozdziałów, ponieważ kilka lat wcześniej została już wydana.