Pędząc tak przez las, w kierunku jaskini, uszom dzieci doleciał nagle przeraźliwy hałas. Potężny zgrzyt, tak jakby ścierających się ze sobą jakiś metalowych, zardzewiałych przedmiotów. Hałas tak bardzo był przeraźliwy, że aż K-1 natychmiast zatrzymał samopojazd. Dzieci momentalnie zeskoczyły z niego i pobiegły w stronę starego dębu i ukryły się w jego dziupli. Dziupla na szczęście była dość przestronna, tak że wszyscy się zmieścili. Łącznie z samopojazdem. Tyle że było trochę ciasno i musieli stać stłoczeni.
Stali tak
w ciasnocie już dobrą chwilę, nie wiedząc, co dalej począć.
Hałas nie ustawał. Aż w wreszcie Chwatko nie wytrzymał i
postanowił wyglądnąć, by sprawdzić, co to może być. I gdy tak
wychylał głowę za dziuplę, co raz dalej i dalej, nagle zaczął
się głośno śmiać.
—
Cha, cha, cha! —
pękał ze śmiechu. —
Tak jak podejrzewałem. To nasz stary gajowy ze swoją przedpotopową
piłą tarczową. Jak mogłem o tym zapomnieć? Wychodźcie! Alarm
odwołany!
—
Ty, Chwatko, to on tak zawsze robi tyle hałasu?
—
spytał zaciekawiony K-1. —
A przecież wasz ojciec mówił, że mamy się zachowywać cicho, bo
spłoszymy zwierzynę leśną. A on, ten wasz gajowy, to co? Czy to
może jest jakaś muzyka ziemska, której nie znam?
—
Nie, wierz mi, to żadna muzyka —
śmiał się dalej Chwatko. —
Myślę, że wszystkie leśne zwierzęta
nie miały innego wyjścia i po prostu przyzwyczaiły się już do
tego niemuzycznego koncertu gajowego. O, poczekajmy chwilę, bo on
wyłączył na chwilę swój niemuzykalny instrument i zagląda w
naszym kierunku… Dzień dobry, panie gajowy! Piękny dzisiaj dzień
mamy, prawda?
—
A piękny, piękny… Dzień dobry, Chwatko!
Dzień dobry, dzieci! —
wykrzykiwał stary gajowy, podchodząc do dębu i przecierając
chusteczką swoje grube okulary. — Widzę, że papcio Chwat sprawił
wam nową hulajnogę. Już was widziałem z daleka, jak jechaliście
ścieżką poniżej. Niczego sobie taka hulajnoga. Ho, ho, a jaka
szykowna! Możecie się nią zabrać naraz z całym swoim
koleżeństwem. Och, wasz papcio jak już coś wymyśli… to tylko
pozazdrościć talentu… Ma wasz papcio głowę, nie od parady. Oj,
nie od parady!
—
No to może też kiedyś wymyśli panu nową
piłę, bo ta pana stara piła, to już chyba trochę za stara, no
nie? —
rzekł do gajowego Gagatek z ukrywaną wesołością.
—
Może i stara, ale ja też jestem stary i dobrze
nam się razem pracuje —
odpowiedział gajowy, drapiąc się po głowie i zerkając na
wszystkie dzieci, bo coś mu tu nie pasowało. Po czym z powrotem
nasadził na nos swoje grube okulary i jeszcze bardziej przyglądał
się dzieciom, marszcząc przy tym brwi, ale mówił dalej: —
Lecz gdyby wasz papcio był tak miły i mi zreperował trochę moją
piłę, to byłbym mu wdzięczny, bo ja coś niedowidzę ostatnio i
sam nie mogę sobie poradzić. Pozdrówcie go ode mnie i powiedzcie,
żeby przyszedł do mnie, bo mam dla niego dużo drwa na zimę. No a
wy, jedźcie już sobie. Nie będę was zatrzymywał. Tylko
uważajcie, bo na ścieżce powyżej leży jeszcze dużo gałęzi,
które pościnałem, a jeszcze nie zdążyłem pozbierać. I
uważajcie też na dziki, bo coś dzisiaj się za bardzo plączą po
lesie. No, to do widzenia, dzieci! Miło się z wami gawędzi, ale
robota czeka.
—
Do widzenia, panie gajowy! —
chórem zawołała rozbawiona załoga samopojazdu i zajęła swoje
miejsca. Po chwili ruszyła przed siebie, pozostawiając starego
gajowego w zupełnym osłupieniu.
Stary
gajowy stał tak osłupiały jeszcze dłuższy czas. Stał, i patrzył
za dziećmi, i nie wierząc własnym oczom, a właściwie własnym
okularom, raz je zakładał na nos, raz je zdejmował. W końcu
zrezygnował z tego zabiegu i głośno powiedział sam do siebie: —
„Chyba muszę sobie sprawić nowe okulary, bo w tych zaczynam
widzieć podwójnie”, i kręcąc z niedowierzaniem głową,
posuwistym krokiem, noga za nogą, poczłapał do swojej pracy.
Dzieci,
gdy tylko pożegnały się ze starym gajowym, postanowiły pomóc mu
i po drodze pozbierać wszystkie pościnane przez niego gałęzie,
powiązać we wiązki i ustawić przy ścieżce. Pierwszy na taki
pomysł wpadł K-1. Nie ukrywał, że gajowy bardzo mu się spodobał.
Reszta dzieci się ochoczo zgodziła. Wszystkie zbierały gałęzie
tak sprawnie, że po kilkunastu minutach leżało już dziesięć
wiązek gotowych do odbioru. O sznur do wiązania gałęzi nie
musiały się troszczyć. Sznur był na miejscu. Stary gajowy jakby
przewidział, że mu niebiosa ześlą pomoc i zostawił pod drzewem
olbrzymią szpulę lnianego sznurka i nawet mały kozik.
Za
najlepszą wydajność pracy można by było pochwalić K-1 i K-2,
gdyż oni tymi swoimi haczykowatymi kciukami zgarniali tyle gałęzi
naraz, że można je było od razu wiązać. Każde jednorazowe ich
zgarnięcie dawało gotową wiązkę.
Gagatek
nie mógł się nadziwić ile może zdziałać taki sam kciuk jaki i
on ma, tylko w drugą stronę wygięty. — "A może to przez
ten ich szósty palec tak fajowo im się pracuje?" —
zastanawiał się, przypatrując się pracy rodzeństwa K. Sam jednak
też pracował w pocie czoła. Co było widać wyraźnie, gdyż jego
kędzierzawa czupryna zrobiła się jeszcze bardziej kędzierzawa i
wyglądał (z daleka) jak mały aniołek.
Gabciowi też nie można było zarzucić obijania się.
Pracował chętnie. Ale co rusz padał jak długi twarzą w gałęzie.
Śmieszka już była zaniepokojona, że to może mieć związek z
jego obolałą głową. Bo że Gabciowa głowa była obolała, to
było pewne. Poświadczał to ciągle pokaźny guz na jego czole,
którego wyrzeźbił mu poprzedniego dnia Gagatek, a którego Gabcio,
też ciągle, usilnie próbował ukryć pod kapelusikiem. Potem
jednak doszła do wniosku, że to właśnie z powodu tego kapelusika
jej braciszek pada jak słoma, gdyż zbyt głęboko naciągał go
sobie na głowę. Wprawdzie jego rondo było niewielkie, to jednak po
tych jego zabiegach, okazywało się na tyle duże, iż ograniczało
mu pole widzenia. Gabcio więc, niewiele widząc, wywracał się co
chwilę, potykając o gałęzie. Kiedy Śmieszka zrozumiała w czym
rzecz, natychmiast zdjęła mu to jego nakrycie głowy. A właściwie
guza. Wtedy się okazało, że czupryna jego była zupełnie mokra.
Gabcio wyglądał jakby dopiero co z kąpieli wyszedł.
—
Ani mi się waż zakładać go ponownie na tę
swoją guzowatą głowę —
nakazała, grożąc Gabciowi palcem. —
Starszych przecież tutaj z nami nie ma, nie masz więc przed kim
kryć tej twojej ozdoby.
—
Jakiej, jakiej…? —
spytała ubawiona K-2, podsłuchując, co Śmieszka nakazuje
młodszemu bratu. I nie czekając na odpowiedź, przyłożyła
spłoszonemu Gabciowi wskazujący palec do jego guza. Guz znikł
momentalnie.
—
Hokus-pokus, czy jakie cuda?! —
wrzasnął mocno zaskoczony Gagatek, przecierając oczy. —
Guz znikł tak samo jak guz naszego papcia Chwata. Ty, Gabcio, ale
nie będziesz chyba taki głupi, żeby chcieć guza z powrotem
odzyskać? Chyba, że jednak tak… to wiesz, ja ci z chęcią nowego
nabiję… bo po co K-2 znów miałaby się trudzić…
Wszystkie
dzieci aż słaniały się na nogach, tak potężny śmiech targnął
ich ciałem. Nie mogły się pohamować, bo Gabcio robił takie miny,
że nic, tylko pękać ze śmiechu. Mimika twarzy Gabcia przechodziła
istną metamorfozę i w ułamkach sekund przeobrażała się z jednej
miny w drugą. Od miny spłoszonej, do wniebowziętej. Od miny
wniebowziętej, do osłupiałej. Od miny osłupiałej, do
zachwyconej, przez niepewną i przestraszoną, aby z nich
bezpośrednio przejść do przeraźliwie głośnego śmiechu.
Wesoło
było okrutnie wśród przyjaciół ziemsko-księżycowych. A
wiadomo, jak bardzo śmiech potrafi być zaraźliwy. Dlatego dzieci
nie mogły przestać się śmiać. A nawet coraz bardziej się
śmiały. I nikt już nie wiedział, czy jeszcze z tego samego
powodu, czy już nie. Tarzając się po ziemi, rechotały na dobre.
Chwatko
przywykł już do swoich łobuzerskich braciszków, więc w końcu
udało mu się przestać śmiać. A że jako pierwszy (jak zwykle)
odzyskał też zdolność trzeźwego spojrzenia na sytuację —
zarządził odjazd. Dzieci pozbierały się jakoś do kupy, i z lekka
wyhamowując śmiech, zaczynały kierować się w stronę
samopojazdu. K-2 i Śmieszka złapały za ręce ciągle najgłośniej
śmiejącego się Gabcia (może dostał szoku?) i pociągnęły za
sobą. K-1 natomiast razem z Chwatkiem ciągnęli za ręce zmęczonego
(nie wiadomo, czy pracą, czy śmiechem) Gagatka. Zaś Nosolek,
zazwyczaj spokojny i poważny, tym razem też zachowywał się jakoś
nienormalnie. Biegł na końcu, zgięty w pół (widocznie z bólu
brzucha) i głową popychał brata. Sam już nie wiedział, czy robi
to z wygłupu, czy sytuacja tego wymaga. A że Gryzio czuł się
dziwnie słabo, chętnie poddawał się popychaniu młodszego brata,
i trzymając się za swoją dużą i nieco nadwyrężoną szczękę,
na słabych nogach, posuwał się za wszystkimi do przodu.
Po chwili
wszystkie dzieci znów jak szalone gnały przed siebie. Miały teraz
jeszcze więcej czasu do nadrobienia. Ale cel podróży był już
bliski. Po kwadransie były już na miejscu. Zwinnym zeskokiem
opuściły samopojazd i starannie ukryły go w pobliskich krzewach.
Same zaś usiadły na ziemi na wprost wejścia do jaskini i posilały
się domowymi pysznościami. Piły zwłaszcza dużo wody. Musiały
zwilżyć do cna wysuszone śmiechem gardła.
Chwatko
postanowił jeszcze raz się upewnić, czy wszyscy są gotowi do
wejścia w czeluście jaskini.
—
No co, moi mili! Wchodzimy?! —
zagaił i popatrzył na twarze swoich towarzyszy. A że te różniły
się między sobą wyrazem, spytał: —
Czy ktoś zmienił zdanie? Bo jeżeli tak, to teraz jest ostatni
moment, aby się wycofać.
—
No coś ty, Chwatko! Chyba nie wierzysz, że ktoś
taki by się znalazł? Rzeczą jest więc zrozumiałą, że włazimy
wszyscy do tej dziury. I basta! —
zapowiedział buńczucznie Gagatek i na wszelki wypadek łokciem
łupnął Gabcia w bok, bo akurat jego mina wydała mu się
najbardziej podejrzana.
—
A ty bądź lepiej cicho, Gagatku. I zostaw
Gabcia w spokoju —
poleciła braciszkowi Śmieszka, i zwracając się już do
wszystkich, powiedziała: —
Myślicie, że trzeba jeszcze raz głosować?
—
Mowy nie ma! —
wyrwało się naraz z większości młodych gardeł.
—
A więc, moi drodzy! —
zaczął znów Chwatko. —
Kiedy wejdziemy już do środka, wszyscy musimy się trzymać razem.
Żadnego odchodzenia. Żadnego oddalania się. Żadnego też robienia
czegokolwiek na własną rękę. Idziemy jeden za drugim. Gęsiego.
Myślę, że najlepiej będzie, jak pójdziemy w takiej samej
kolejności jaką K-Y ustalił na samopojazd, tyle że ja będę
prowadził, bo znam już trochę tę jaskinię. Ja pójdę więc jako
pierwszy, a wy, w wiadomej kolejności, za mną. W jaskini
pozostaniemy najdłużej godzinę. Jak wytrzymacie, oczywiście. A
pozostałe prawie dwie godziny do kolacji, spędzimy jadąc wzdłuż
rzeki Bobrzej. Tam na pewno spotkamy nasze znajome bobry, to będziemy
mogli się na chwilę zatrzymać. A potem, wzdłuż potoku aż do
Łysej polany i do domu. Co, zgadzacie się?
—
Jasne! —
krzyknęły dzieci. A Gagatek od siebie dokrzyczał jeszcze: —
Jasne, że jasne! Jasne… jak słońce jasne!
Nie było
na co czekać. Dzieci poderwały się z ziemi ustawiły w rzędzie
według kolejności. Chwatko rzucił hasło: —
„Kierunek jaskinia!”. I wszystkie grzecznie, jedno za drugim,
ruszyły do wejścia do ciemnej jaskini. Jednak zanim do niego
doszły, w każdym z nich mieszały się różne uczucia. Lecz w
większości z nich były to uczucia pozytywnych emocji. No, może
tylko Śmieszka nie miała aż tak bardzo pozytywnych. Gabcio
natomiast był przestraszony nie na żarty. Starał się jednak ukryć
swój stan, pocieszając w myślach samego siebie, że w razie czego,
jego rodzeństwo na pewno się nim zaopiekuje i będzie się o niego
troszczyć. A Nosolek? Nosolek wprawdzie nie był przestraszony, ale
nie był też zachwycony zwiedzaniem jaskini. Podciągał tylko
nosem, i kręcąc nim, wyczuwał wyraźny odór stęchlizny
wydobywający się z nieprzyjemnej (a może i strasznej?) jaskini. Z
nikim się jednak nie podzielił tym niemiłym odczuciem. Bo i po co?
Skoro wszyscy stali już w wejściu gotowi nieodwołalnie do wejścia.
Chwatko
swoim zwyczajem sprawdził jeszcze raz swój plecak, czy wszystko
jest na miejscu i czy nic nie zgubił w czasie tej szaleńczej jazdy.
A zwłaszcza, czy nie zgubił — na już potrzebnej — dużej
latarki, którą zawsze nosił w swoim plecaku.
Chwatkowy
plecak był świętością. Nikt nie miał prawa go ruszać, i to pod
żadnym pozorem. Nawet mamcia Radosna dobrze o tym wiedziała.
Dlatego też zapakowała dzieciom prowiant na drogę właśnie do
jego plecaka. Znając swego pierworodnego, domyślała się, że w
jego plecaku można by było, w razie czego, znaleźć wiele
pożytecznych rzeczy, które mogłyby się okazać bardzo pomocne,
też w razie czego. I tak na wszelki wypadek, dla pewności,
wiedziona matczynym instynktem nieraz sprawdzała (gdy nikt nie
widział) zawartość Chwatkowego plecaka, czy aby w nim nie brakuje
właśnie tych najważniejszych i najpotrzebniejszych rzeczy.
Chwatko, uspokojony,
że wszystko jest w należytym porządku, wyciągnął z kieszonki
plecaka swoją latarkę, włączył ją i rzucił długą smugę
światła w głąb ciemnej jaskini. Widząc to, K-1 i K-2 prawie jak
na zawołanie wyciągnęli z kieszonek swoich pasów bezpieczeństwa
jakieś małe kulki, przykręcili szybkim ruchem do szpiczastych
antenek na swoich berecikach i… rozbłyśli jasnym światłem.
Achom i ochom ludkowych dzieci nie było końca. Tak bardzo były
zafascynowane swoimi księżycowymi przyjaciółmi. Tym bardziej, że
rodzeństwo K, świecąc jak dwie latarnie morskie, szeroko się przy
tym uśmiechało. A to dało dodatkowy efekt. Chwatkowi też się
podobała ta gra świateł w wykonaniu K-1 i K-2, ale nakazał im na
razie przestać świecić, gdyż tak ostre światło mogłoby
niepotrzebnie obudzić śpiące w jaskini nietoperze. Księżycowe
rodzeństwo natychmiast wykonało to polecenie i przestało świecić.
I choć zrobiło się momentalnie ciemniej w wejściu do jaskini, to
jednak ich wcześniejsza demonstracja świateł przyczyniła się do
tego, że Gabcio poczuł się o wiele raźniej. Nosolek chyba też. A
i Śmieszka zaczęła nawet z uśmiechem popędzać Chwatka, aby
wreszcie wprowadził ich do środka.
Weszli.
Oczom wszystkich ukazał się niesamowity widok. Nieco groźny, ale i
piękny. Nieco przerażający, ale i ciekawy. Jaskinia była ogromna,
wydawała się nie mieć końca. Już jej komora wejściowa z
częściowo zawalonym stropem wydawała się jak czeluść piekielna.
A co było dalej? Od komory wejściowej rozchodziły się w różnych
kierunkach różnej wielkości i różnej długości korytarze. Jedne
były dość szerokie, inne zaś bardzo wąskie, że trudno by się
było przez nie przecisnąć. A jakie były długie? Kto to wie?
Strach pomyśleć, a co dopiero sprawdzać.
Kiedy
dzieci przesuwały się wolno, krok po kroku, za swoim przewodnikiem,
patrzyły bardziej pod nogi niż na boki, czy do góry. Ale gdy
Chwatko się zatrzymał i nakazał im się również zatrzymać,
wydawało im się, że zaszły daleko i na pewno stoją już gdzieś
po środku komory. Chwatko zaczął rzucać strumieniem światła
latarki po jej ścianach i stropie. Wtedy dzieci zauważyły wielką
zmianę w jej wyglądzie. Nie sprawiała już tak piekielnego
wrażenia, wywołującego dreszcze na plecach, jak na początku.
Wręcz przeciwnie, zaczęła się im wydawać wspaniała i
tajemnicza. A w miarę wpatrywania się w nią, nabierała wyglądu
pięknej królewskiej komnaty z bogato urządzonym wnętrzem.
Wprawdzie źródło światła, jakim dysponował ich przewodnik, nie
dawało aż takiej jasności, ale dawało bajeczne efekty świetlne.
Bo komnata pod jego wpływem zaczęła połyskiwać niesamowitymi
barwami. Wiszące na stropie przepiękne stalaktyty mieniły się w
różnych kolorach, niczym królewskie girlandy. Ich rozmiary i
kształty były tak przeróżne, i tak przedziwne, że patrząc na
nie aż dech w piersiach zapierało. Równie pięknie połyskiwały
wyrastające z podłoża komnaty stalagmity. Wyglądały jakby były
brokatem obciągnięte. Wszystko to sprawiało wrażenie umeblowania
komnaty w zamczysku królewskim, ale wykonanego na szczególne
zamówienie jakiegoś ekscentrycznego króla. I choć były bardzo
dziwne, to w tej swojej dziwności jeszcze piękniejsze. Co nawet
jako pierwszy zauważył Gagatek, a on przecież nie miał jeszcze aż
tak bardzo wyrobionej wrażliwości na piękno. A może po prostu
widział wszystkie te wspaniałe rzeczy bardziej od strony
praktycznej? Całkiem możliwe, bo kiedy zauważył przy prawej
ścianie komory coś, co przypominało mu swoim wyglądem olbrzymi
tron z tak jakby przystawionym do niego podnóżkiem, tak bardzo był
zadowolony ze swojego odkrycia, że głośnym szeptem zameldował o
tym wszystkim:
—
Ooo, widzicie? Tam jest tron królewski.
Patrzcie, jak cudnie połyskuje w świetle latarki. A jak pięknie
jest wyrzeźbiony. Ho, ho! Widzicie? I nawet ma podnóżek. Ja chyba
padnę z wrażenia. Widzicie to co ja? Bo ja wyraźnie widzę nad
tronem rozpostarty baldachim. O rany, ale on jest fikuśnie
udrapowany. Na pewno zasiada tu potężny król jaskini. A może
nawet wszystkich jaskiń. No, no! Wierzcie mi, wiem co mówię, bo
podobny tron widziałem w mojej książeczce z bajkami... Hurra!
Jesteśmy żywcem w bajce!
—
Oj, Gagatku, bujaj las, a nie nas —
szepnął Gryzio. Ale go jednak zaciekawiły Gagatkowe fantazje, więc
zaczął go podpuszczać. —
A te cztery kolumny naciekowe, które powstały z połączenia się
narastających stalaktytów i stalagmitów, to z czym ci się
kojarzą?
—
No jak to z czym? —
Gagatek aż podskoczył z wrażenia, słysząc tak głupie pytanie. —
Toż to wypisz, wymaluj… królewska sala kolumnowa.
Gagatkowi
tak bardzo się spodobała własna fantazja, że koniecznie, choć na
chwilę, chciał zasiąść na tronie i poczuć się władcą
jaskini. Chwatko kategorycznie zabronił. Ale Gagatek, uparty jak
osioł, cierpliwie wwiercał mu się w ucho swoją prośbą, że ten
w końcu na odczepnego przystał na to. Wtedy zadowolony z siebie
"przyszły król", nakazał rzucić jasność na miejsce mu
przynależne, po czym znienacka złapał Gabcia za rękę i pociągnął
za sobą.
—
Chodź za mną, mój słodziutki, będziesz moim
paziem —
wypowiedział dostojnie. —
A ja, twój łaskawy król Gagat, pozwolę ci łaskawie, zająć
miejsce na moim podnóżku.
— A daj ty mi spokój, królu od siedmiu boleści! —
zawołał Gabcio półgłosem, próbując zaprzeć się nogami.
Widząc jednak wielką determinację na twarzy brata, wreszcie się
poddał i pozwolił mu się ciągnąć. Ale chciał mu przynajmniej
coś jeszcze słownie nawtykać. Już nabierał porządny łyk
powietrza w płuca, aby jego szept był bardziej słyszalny, gdy
nagle, z całych sił zaparł się nogami i stanął jak wryty,
wytrzeszczając oczy, i to tak bardzo, iż mogłoby się wydawać, że
lada moment wyskoczą mu z oczodołów. W momencie zbladł na twarzy
powodowany ogromnym przerażeniem i drżącym palcem wskazał na
tron. Po czym zrobił głęboki wdech i wrzasnął zdławionym lecz
przeciągłym głosem: — Raaaatuuunkuuuu!
— A ty czemu się nadzierasz, hę?! — zgromił brata
Gagatek. — Zapomniałeś,
że w jaskini nie wolno hałasować? Szeptem do mnie mów, bo zaraz
jakiś kamyczek może ci guza nabić ku pamięci. Chyba że tego
chcesz, bo tak jak papcio Chwat, bez guza źle się czujesz… Co to
jest z tymi guzami w naszej rodzince? A niech tam! Na razie dajmy
sobie spokój z rodzinnymi guzami… więc teraz mów mi tu
natychmiast, co to ma znaczyć, to twoje durnowate „ratunku”? No
dobra, zacznijmy jeszcze raz: Jam jest król Gagat, zaznaczam,
łaskawy król Gagat, i pozwalam ci, mój paziu Gabro, usiąść na
moim podnóżku… No i czemu się zapierasz jak głupi jakiś?
Podnóżek to nie gilotyna. Nie wyłupiaj tak na mnie gał tylko się
rusz. Rusz się, powiadam! Zapuściłeś korzenie… czy jaka bida?
Gagatek
gdyby mógł, to by jeszcze długo tak ćwiczył swojego brata. Tym
bardziej, że za plecami słyszał zdławiony śmiech reszty
jaskiniowego towarzystwa. Ale tym razem nie było mu to dane. Oj,
nie!
—
Raaatunkuuu! —
Gabcio znów wrzasnął przeraźliwie, ale
o wiele głośniej, ile tchu w płucach.
To co
nastąpiło potem, trudno opisać. W jaskini rozegrały się
dantejskie sceny. Wrzask Gabcia podchwyciło jaskiniowe echo i
rozniosło po całej jaskini. Z krótkiego słowa: —
„ratunku” (okey, z nieco dłuższego, bo "raaaatuuunkuuuu")
—
zrobiło sobie przerażającą, piekielną muzykę. Ciskało tym
słowem od jednej ściany komory do drugiej, rozdrabniając je
pomiędzy stalaktytami i przeliterowując pomiędzy stalagmitami. To
znów z wielką furią rzucało pierwszą sylabą o strop, a dwie
pozostałe wciskało do dwóch największych korytarzy jaskini. A te
wracały stamtąd piekielnie zmienione. Brzmiały jak szyderczy
śmiech diabłów z najgłębszych czeluści piekła. Wszystkie te
dźwięki, docierając do najdalszych nawet zakamarków jaskini,
odbijały się od nich i wracały z powrotem. Za punkt zborny
obierając sobie komorę, spotykały się na samym jej środku, gdzie
mieszały się ze sobą chaotycznie. Skutkiem czego: wyło, dudniło,
grzmiało, piszczało, stukało, gwizdało. Naraz i z osobna. I tak
parokrotnie. A taka piekielna muzyka nie mogła pozostać bez
następstwa. I nie pozostała. Zadowolone z siebie echo zawirowało
raz jeszcze wszystkimi dźwiękami naraz, i by je jeszcze bardziej
wzmocnić, wydało z siebie potężny, ironiczny i mocno wibrujący
śmiech. No i stało się. A stało się najgorsze. Wibrujący śmiech
złego echa jaskiniowego wprowadził w wibrację całą komorę.
Komora zadrżała u posad. Zadrżały jej ściany. Zadrżał strop. A
to spowodowało, że ze ścian z głośnym jazgotem zaczęły się
obsypywać kamienie, tudzież duże nawet głazy. Zaczęły się
obsuwać podpory podtrzymujące strop komory i… nastąpił zawał.
Komorą targnęło okrutnie. Z piekielnym hukiem zawaliła się jej
lewa część. Powietrze wypełniło się gęstym kurzem i stęchlizną
oraz nagłym i przeraźliwym piskiem nietoperzy. Całe roje wyrwanych
ze snu nietoperzy w ogromnym chaosie cięły skrzydłami gęste
powietrze. Jak oszalałe szukały na oślep schronienia. Takie
zachowanie nietoperzy świadczyło dobitnie o zaistniałej w jaskini
katastrofie. W normalnej sytuacji nietoperze wiedzą jak się
poruszać. Wykorzystują do tego celu swoje zdolności
echolokacyjne*.
------------------------------------------------------------------------------------------
* Echolokacja
— (gr.- łac.) zdolność niektórych zwierząt (zwł. nietoperzy
i
delfinów) do określenia położenia obiektów w otoczeniu za pomocą
echa specjalnych dźwięków wydawanych przez te
zwierzęta.
Aż tu
nagle, potężny hałas, jaki niespodziewanie nastąpił, tak też
niespodziewanie ustąpił. Nawet nietoperze zaczęły milknąć.
Słychać było już tylko ich pojedyncze popiskiwania. Nastąpiła
nagła cisza. Czy aby nie złowieszcza?
Wszystkie
te tragiczne zdarzenia następowały po sobie w ułamkach sekund.
Jednak Chwatko okazał się być wprawnym jaskiniowym przewodnikiem.
Zdążył w porę zgarnąć ogarnięte paniką dzieci i wcisnąć je
do wnęki skalnej w prawej części komory. Jakby przeczuwał gdzie
nastąpi zawał.
Ósemka
dzieci stała ściśnięta we wnęce i tuliła się do siebie. Z
przerażenia i trwogi każde z nich dzwoniło zębami niemiłosiernie.
Prym w tym dzwonieniu wiódł Gryzio. Wiadomo z jakiego względu. I
kiedy te ich dźwięki trwogi stawały się coraz bardziej słyszalne,
gdyż natura jaskini, rezygnując ze swoich dźwięków, cichła co
raz bardziej, Chwatko odwołał alarm.
—
Uspokójcie się. Już po wszystkim. Już będzie
dobrze. Odczekamy tylko aż opadną te tumany kurzu oraz pyłu
jaskiniowego i wyjdziemy z wnęki. Ale ja pierwszy wyjdę. Wy tu na
mnie poczekacie. Muszę sprawdzić jakie są zniszczenia. Miejmy
nadzieję, że nie są aż tak wielkie… No tak, ale nie mam
latarki. Jakiś spadający odłamek skalny wytrącił mi ją z ręki.
Jeżeli jej nie znajdę w pobliżu, to będę potrzebował twojego
światła K-1. Co, pójdziesz ze mną?
—
Oczywiście, że tak —
pośpiesznie odpowiedział K-1. —
Ale pierw mi powiedz, co to było? Na litość Wszechświata, co to
było?
—
Zawał… byliśmy świadkami zawału wewnątrz
jaskiniowego. Czasami do niego dochodzi z powodu zbyt dużych
wibracji nagromadzonych pod ziemią. Wtedy wystarczy małe tąpnięcie
albo nawet niewielkie drgania powietrza wywołane przez echo
jaskiniowe. A echo potrafi wychwycić najmniejszy nawet hałas i
czasem zrobić sobie z niego piekielny koncert. I taki właśnie
koncert urządziło nam przed chwilą. A efekt tego jego
koncertowania mamy właśnie przed oczami, a właściwie jeszcze nie
mamy, bo ciemno, że oko wykol.
—
No widzisz, ty głupolu, coś narobił? —
zachrypniętym głosem odezwał się w ciemnościach Gagatek. —
A mówiłem ci, ty gapowaty Gabciu, że masz się nie wydzierać.
—
Cicho bądź, Gagat —
zgromił brata Chwatko. —
Teraz już za późno na twoje uwagi. A tak właściwie, to ja jestem
winien, bo pozwoliłem ci się oddalać. Daj więc spokój Gabrowi,
no i… no właśnie, Gabciu, co z tobą? Wszystko już w porządku?
—
Sam nie wiem —
z namysłem odpowiedział Gabcio, szukając w ciemnościach ręki
starszego brata. I kiedy jej nie znalazł, wtulił się w kogoś kto
był najbliżej. A była to Śmieszka.
—
No, mój malutki, już dobrze —
zdławionym głosem odezwała się, tuląc Gabcia do siebie jeszcze
mocniej. Sama była przerażona do granic jej dziewczęcych
możliwości, ale starała się tego nie pokazać. —
Powiedz mi, co cię tak wystraszyło, to ja cię przed tym obronię.
—
Smoki, dużo smoków! —
głośnym szeptem wydusił z siebie Gabcio, drżąc na całym ciele.
—
One tam leżały na podnóżku przy tronie króla Gagata. (Gabcio
najwyraźniej był ciągle w szoku).
—
Coś ty, mój paziu! Pofyrtało ciebie, czy co? —
Gagatek ochoczo podłapał temat i ciągnął go dalej: —
Jakiem król Gagat, zapewniam cię, że wszystkie smoki już w
dalekiej przeszłości wytłukłem z kretesem.
—
Poczekaj… poczekaj! —
głośno szepnął K-1 z nutką wesołości w głosie. —
Wiecie, muszę wam powiedzieć, że ja też coś tam widziałem, i
już chciałem krzyknąć do bliźniaków, by zawrócili, ale było
już za późno. Gabcio mnie uprzedził. Tylko nie wiem, czy to były
akurat smoki. Bo też nie bardzo wiem, co to są smoki. Mnie te żywe
stworzenia przypominały bardziej krokodyle, jakie widziałem w
Encyklopedii Fauny Ziemskiej, tyle że nie były aż takie duże.
—
Aha, to już wiem, co to mogło być —
zakomunikował Chwatko, a głos jego był też zabarwiony lekką
wesołością. —
To były na pewno jaszczurki zwinki. One wprawdzie najbardziej lubią
wygrzewać się na słońcu i najwięcej można ich spotkać na
łąkach, polanach, czy też na obrzeżach lasu, ale pod wieczór
kryją się w jaskiniach. Tu odpoczywają i nabierają sił, aby
rankiem znów wypełznąć na zewnątrz na żer i kąpiele słoneczne.
To bardzo miłe gady. Żywią się owadami i na pewno nikomu z nas
krzywdy by nie zrobiły.
—
Biedulki takie… —
Nagła żałość wzięła Gagatka i znów napadł na Gabcia. —
No widzisz, coś narobił? Wystraszyłeś
tylko nieboraczki.
—
Gagat, zamknij się w końcu —
wycedził prze zęby zdenerwowany Gryzio i
na wszelki wypadek zaczął przebierać nogami, co by się nie
okazało, że jakaś jaszczurka znalazła sobie schronienie na jego
kamaszkach. A i nadepnąć na taką też mu się nie uśmiechało.
Zaczął nawet obmacywać całe swoje ciało. —
Coś mnie tu uwiera. Co to jest? Och, przepraszam K-2, to chyba twój
pas bezpieczeństwa…
—
Tak, tak, to ja Gryziu. Ty mnie łaskoczesz… —
zawołała K-2, chichocząc. Gdy przestała, powiedziała poważnym
głosem: —
Koniecznie muszę mieć taką zawinkę, a najlepiej dwie, do pary. No
co chłopaki, złapiecie mi te ślicznotki na pamiątkę?
— Nie zawinkę, tylko zwinkę —
poprawił przyjaciółkę Chwatko. —
Zobaczymy, co da się zrobić. O ile one się nie pochowały w
szczelinach skalnych. Ale najpierw muszę sprawdzić w jakiej
sytuacji my się znajdujemy.
—
Czuję, że to będzie możliwe, K-2 —
odezwał się milczący do tej pory Nosolek i przeciągle podciągnął
nosem.
—
Czekajcie… widzę że kurz i pył nieco opadł
—
oznajmił Chwatko. —
K-1 musisz jednak trochę poświecić, to może znajdę tę swoją
nieszczęsną latarkę.
—
Już się robi —
zawołał K-1 i po chwili rozbłysnął jasnym światłem. —
Ty, co jest? I tak nic nie widać.
—
No właśnie, okazuje się, że zapylenie jest
jednak tak ogromne, iż pod wpływem twojego mocnego światła widać
tylko, a właściwie nawet widać, pojedyncze mikroskopijne drobinki
pyłu. A jest ich tyle, że razem tworzą gęstą, nieprzejrzystą
zasłonę. Musimy jednak jeszcze trochę poczekać —
wyjaśnił spokojnym tonem Chwatko, ale sam czuł się już trochę
zaniepokojony.
Dzieci
stały stłoczone we wnęce skalnej nadal i dla otuchy opowiadały
sobie różne przyjemne historie ze swojego życia. A czas mijał.
Minuta po minucie. W końcu Chwatko zdecydował się ponowić próbę.
—
No, K-1, ryzyk-fizyk, wychodzimy —
z determinacją oznajmił przyjacielowi i po trosze reszcie
uwięzionych. A po krótkiej chwili, w której nad czymś dumał,
dodał: —
Wy tu czekajcie spokojnie i cierpliwie. My się tylko szybko
rozejrzymy, co i jak, i zaraz po was wracamy. No, to do zobaczenia...
K-1, ruszamy, bo czas nagli.
—
A nagli, nagli… i to jeszcze jak —
zareagował K-1 i rozświetlił się własnym światłem w pełnej
krasie. —
Musimy się naprawdę wyzwolić w końcu z tej pułapki i pomyśleć
pomału o powrocie do domu, bo nasi starzy gotowi nas zacząć
szukać. A to byłoby niewskazane, oj, nie.
—
Poczekaj, K-1, i wyłącz na razie światło —
polecił pośpiesznie Chwatko, bo zobaczył
coś, co mu krew w żyłach zmroziło. I kiedy K-1 wykonał jego
polecenie, zaczął po omacku grzebać w swoim plecaku. W końcu
wyciągnął mały pled, i próbując zachować zimną krew, ręką
szukał głów dziewcząt. A żeby je nie wystraszyć, spokojnym
tonem powiedział: —
Słuchajcie dziewczyny, przykryję wam teraz włosy, aby zbyt dużo
pyłu nie osiadło na waszych pięknych główkach. A potem wszyscy
razem chwyćmy się za ręce… i powoli, krok po kroku… wychodzimy
z wnęki.
—
Chwatko, co z tobą? Dlaczego zmieniłeś zdanie?
—
spytał K-1, podejrzewając, że coś nie gra. Nie wytrzymał nerwowo
i odruchowo włączył światło i też poczuł, że krew zamarza mu
w żyłach.
Jaskinia
znów wypełniła się przeraźliwym piskiem. Piskiem dzieci i
piskiem setek nietoperzy. Okazało się, że spłoszone zawałem
nietoperze schroniły się w tej samej wnęce. Wisiały tam cichutko
przyczepione pazurkami do sklepienia wnęki, ponad głowami niczego
nie podejrzewających dzieci. Ale kiedy K-1 po raz wtóry włączył
światło, kilka z nich się poruszyło i załopotało skrzydełkami.
I tak się zaczęło… Lawina wydarzeń ruszyła na dobre.
Jak to dobrze, że
chociaż echo się tym razem nie włączyło. Na szczęście akurat
odpoczywało, umęczone swym niedawnym koncertem. Tak że nic
podobnego, co działo się w jaskini wcześniej, więcej się nie
wydarzyło. Ale to, co działo się z powodu nietoperzy i tak
dzieciom wystarczyło. Aż nadto. Biegały po całej komorze jak
oszalałe i z przeraźliwym piskiem machały chaotycznie rękami. A
spłoszone nietoperze fruwały po całej komorze jak oszalałe i z
piskiem machały chaotycznie skrzydełkami. Zgiełk był przeto
niesamowity. Najbardziej piszczała Śmieszka, przy wtórze K-2. Obie
biegały z Chwatkowym pledem na głowie i co rusz się wywracały z
jeszcze większym piskiem, nie mogąc skoordynować razem swoich
ruchów. Jak jedna chciała biec w prawo, to druga akurat w lewo. I
na odwrót. A żadna nie chciała stracić nakrycia głowy.
Natomiast
Gagatek i Gabcio, trzymając się za ręce, ganiali raz za
dziewczynami, raz za Gryziem i Nosolkiem, a raz za Chwatkiem i K-1. W
końcu instynktownie wyczuli, że trzeba biegać przede wszystkim za
dziewczynami, bo jakkolwiek by one nie biegały, to starsi chłopcy
znajdowali się ciągle tuż przy nich. Czasami przed, czasami za,
ale ciągle w ich pobliżu.
Trudno
było przewidzieć, w którym konkretnie kierunku ten piszczący i
dziwny stwór o czterech nogach podąży, gdyż ni stąd, ni zowąd,
robił nagły zwrot i cała bieganina zaczynała się od początku.
Czwórka najstarszych chłopców zachowała najwięcej zimnej krwi,
zwłaszcza Chwatko i K-1. Chłopcy usilnie próbowali wyłapać
dziewczyny i jakimś cudem obalić je z nakrytymi głowami na ziemię.
Bo wyglądało na to, że w końcu wejdą w kolizję z jakimś
stalagmitem i porozbijają się niczym spadające z drzew ulęgałki.
Chaos był niesamowity. W końcu Chwatkowi udało się z wyskoku
chwycić obie dziewczyny za ramiona, wtedy K-1 dobiegł z drugiej
strony i wyhamował im szybkość, zapierając się nogami z całych
sił. Gryzio i Nosolek dobiegli z kilkusekundowym opóźnieniem, ale
przynajmniej wykorzystali siłę swojej szybkości i w biegu powalili
obie naraz na ziemię. Może trochę za mocno, ale efektywnie.
Śmieszka wtulona w K-2, a K-2 wtulona w Śmieszkę leżały
bezradnie na ziemi jak czworonożna, bezgłowa poczwarka i dalej
piszczały w najlepsze. A po chwili to już wręcz wrzeszczały, i to
wniebogłosy, bo Gagatek i Gabcio, nie dając rady wyhamować,
wylądowali im na plecach.
—
Ufff! —
z bezgraniczną ulgą sapnął Gagatek i zepchnął Gabcia z pleców
dziewczynek, samemu pozostając w takiej pozycji, w jakiej wylądował.
—
Nareszcie! Co wam palma odbiła, czy co innego? Jak można tak
latać? Tchu mi brakuje. Ale się wkurzyłem… A wy, cicho tam! Drą
się jak opętane i nie wiadomo czemu. Biednych gacków się
wystraszyły. Chwatko powiedz im, że nietoperze gacki, podobnie jak
jaszczurki zwinki, jedzą tylko owady, a nie ludki. Ludki im nie
smakują, gardzą nawet księżycowymi ludkami. No, gadajże coś tym
wrzaskliwym babom, bo ja już nie mam siły. Wnerwiony jestem, że ho
ho!
—
Gagat, zamknij się wreszcie, bo zaraz ja się
wkurzę! —
huknął zdenerwowany Chwatko, i sapiąc jak lokomotywa, zdjął
brata z pleców ciągle wrzeszczących dziewczynek —
I jak ty się w ogóle wyrażasz? Oberwiesz za te baby od Śmieszki.
Możesz być tego pewien.
—
Och, przepraszam Chwatko. Tak mi się jakoś
wypsnęło. —
Gagatek okazał cień skruchy. —
Ale głowę dam, że one i tak nic nie słyszały, bo drą się jakby
je kto ze skóry obdzierał. No wpłyń jakoś na nie, bo ten ich
wrzask wyprowadza mnie z równowagi.
—
Cichutko, królu Gagatku —
zaświergolił słodziutko Gabcio, próbując objąć braciszka w
pół. Ale ten go odepchnął i znacząco popukał się po czole.
Jednak to nie zniechęciło Gabcia do kontynuowania terapii
uspakajającej, ciągnął więc dalej: —
No, nie denerwuj się już królu. Do nóg króla padam i proszę,
uspokójmy razem te wrzaskliwe dziewice, bo niedobre echo jaskiniowe
w końcu je usłyszy i znów piekielny koncert nam urządzi.
—
Obaj się uspokójcie! I to natychmiast! —
gniewnie zażądał Chwatko, ale na
wszelki wypadek dotknął czoła Gabcia, gdyż sam już nie był
pewien, czy Gabciowi przypadkiem coś nie dolega, czy zgrywa się
tylko, bo ma w tym jakiś swój cel. Po chwili stwierdził, że na
szczęście to drugie, bo gdy tylko przyłożył rękę do Gabciowego
czoła, to ten momentalnie mocno się do niego przytulił. Zrozumiał
wtedy, że Gabcio właśnie takim sposobem, chciał zwrócić na
siebie uwagę. Chciał, żeby ktoś się nim zajął. Żal mu się
zrobiło braciszka, bo pojął jak bardzo on musiał być przerażony.
Pogłaskał więc go po policzku i spokojnym już głosem powiedział:
—
Nie bój się, Gabciu. Już wszystko w porządku. Zaraz wyjdziemy z
jaskini i pojeździmy sobie po lesie. Co? Nie boisz się już,
prawda?
—
Ja nie wiem… —
zawahał się Gabcio i jeszcze mocniej
wtulił się w starszego brata. —
A powiesz dziewczynom, żeby już nie krzyczały? A powiesz im, że
te nietoperze nie jedzą ludków? A powiesz im…
—
Powiem, powiem… A ty się już nie bój, bo
echo jaskiniowe usnęło i nic złego nam już nie zrobi… Chodź,
to razem im to powiemy —
uspakajającym tonem powiedział Chwatko i pociągnął brata za rękę
w kierunku dziewczynek, nad którymi pochylali się pozostali chłopcy
i jeden przez drugiego próbowali je uprosić, aby wreszcie przestały
wrzeszczeć.
Zabawny
był to widok. Chwatkowi zachciało się aż śmiać, chociaż
wystraszone dziewczynki, leżąc na ziemi pod pledem przeżywały
swoisty dramat. Ale w końcu musiały się dać uspokoić. Tym
bardziej, że w jaskini oprócz ich wrzasku, od paru minut było już
zupełnie cicho. Wszystkie nietoperze poznikały gdzieś w
korytarzach jaskini i nie było ich w ogóle widać. Powodowane swym
zwierzęcym instynktem, znalazły sobie odpowiednie schronienie i
umilkły. Natomiast dziewczynki ciągle nie, bo nie były pewne swego
bezpieczeństwa. A histeria, w jaką obie wpadły, niczym spirala się
w nich nakręcała...
cdn.
Link do powieści: "K-X ląduje" (w sukcesywnie zamieszczanych — odcinkach).