Nie
było najmniejszego sprzeciwu. Wszystkie
dzieci ochoczo zaakceptowały plan Chwatka i wesoło zaczęły się
zbierać do drogi. Chwatko zrobił sobie porządek w plecaku. K-1
przy asyście Gaga zmył kurz z samopojazdu, a K-2 ze Śmieszką
chodziła od jednego chłopaka do drugiego i dokładnie sprawdzała
ich ubrania. I gdy się okazywało, że ubrania niektórych były
porwane z miejsca przystępowała do działania. Najwięcej roboty
miała przy ubraniach bliźniaków, ale też i z nimi szybko się
sprawiła. Po chwili wszyscy byli już gotowi do drogi i ustawiali
się koło samopojazdu.
— Chwileczkę…
chwileczkę! — zawołał nagle Nosolek i zaczął nad wyraz głośno
podciągać nosem.
— Co
się stało Nosolku? — spytała K-2. — Pominęłam jakąś dziurę
na twoim ubraniu?
— Nie
pominęłaś żadnej dziury. Pominęłaś… swój prezent. Popatrz
tam pod sosnę… Jednak mój nos nie wprowadził mnie w błąd.
— Luno
najdroższa!... Gaga, patrzcie! Patrzcie wszyscy! — wykrzykiwała
przejęta K-2 i biegała koło sosny, nie wiedząc, czy może pod
sosnę podejść, czy lepiej nie. — I co ja mam zrobić? Chwatko,
na co czekasz? No mówże…
— Niesamowite.
One naprawdę musiały ciebie bardzo polubić, skoro taki kawał
drogi biegły za tobą. Sama teraz musisz rozstrzygnąć, czy je
chcesz wziąć z sobą, czy nie.
— No
tak, ja może i chcę, ale co na to powie ojciec… Ale zaraz,
wspominałeś coś wcześniej, że one żywią się owadami, tak?
Jeżeli tak by było, to może uda mi się przekonać ojca, bo on
ciągle narzeka na dziadka, że po przedostatniej podróży na Ziemię
razem z roślinkami przywiózł dużo larw owadów. I od tamtej pory
nie można się ich pozbyć, bo tak szybko się rozmnażają i
niszczą naszą piękną roślinność… K-1, rusz też swoje głowy!
Co z ciebie za brat?
— No to
chyba wszystko będzie w porządku — powiedział Chwatko
pocieszającym głosem i dalej kręcił głową z podziwu, patrząc
na dwie jaszczurki zwinki, które ciągle sterczały pod sosną i
wpatrywały się maślanymi oczami w K-2. — Tak, potwierdzam to w
dalszym ciągu: owady, to ich najlepszy przysmak.
— No
widzisz, K-2? Bierz je! — zawołał K-1, niewiele się
zastanawiając. — Ojciec i dziadek będą ci jeszcze dziękowali
za twój użyteczny prezent.
— Tak myślisz, braciszku? No dobrze. One
są takie kochane… i już mi się bardzo podobają. Są piękne…
No chodźcie tu do mnie, moje wy piękne szczureczki. Pani była taka
niedobra i nadepnęła na ogonek. Prawda? Ojej, biedulko ty moja… A
jak myślisz, Chwatko, czy to jest parka?
— Jestem
pewien, że tak. Bo widzisz, samiczka jaszczurki zwinki jest mniejsza
od samca. Zwłaszcza jej głowa jest mniejsza i nie taka masywna, jak
u samca. Ogonek też jest krótszy. Za to tułów ma wyraźnie
dłuższy niż samiec. A i ubarwieniem samiczka różni się od
samca. Ubarwienie grzbietu i głowy samca jest brunatne, natomiast u
samiczki bardziej szare, upstrzone plamkami i kropkami, tworzącymi
charakterystyczne desenie. I te dwie jaszczurki, jak widać, tak się
też różnią od siebie.
— Och,
wy moje biedulki! — znów zaczęła biadolić K-2, podchodząc już
całkiem blisko do jaszczurek, i najpierw nieśmiało, a potem coraz
śmielej, głaskać je po grzbietach. — To ja, niezdara, albo
melepeta, jak mnie nazwał Gagatek, nadepnęłam na twój samiczko
ogonek. Przepraszam cię bardzo. Postaram ci się to wynagrodzić. A
widzisz, jakiego masz kochanego przyjaciela? Nie zostawił ciebie
samej, tylko przyszedł z tobą. Na pewno po drodze wykłócał się
z tobą o to, że ty pełzniesz za mną, ale cię jednak nie
zostawił. Dobry samiec. Dobry przyjaciel. Ja też będę dla was
dobra i zabiorę was do siebie i będę o was dbała. A wy mi
spłodzicie malutkie… zawiniątka i będzie was dużo, bardzo dużo…
Wiecie, u nas na Księżycu mamy ogromne ilości papusiania dla was,
więc nigdy nie będziecie głodne…
— I kto zrozumie
dziewczyny? — rzucił pytanie Gryzio
gdzieś w przestrzeń.
— Ty,
Gryziu, a może ona tam gdzieś… no wiesz, tam gdzie była ze
Śmieszką za potrzebą, zjadła jakiegoś muchomora sromotnika? —
spytał Gagatek z nutką fałszywej troski w głosie. — Hmm, chyba
się nigdy nie ożenię…
— No
jasne, po co się żenić? — Gabcio wpadł braciszkowi w słowo. —
Zostaniemy zawsze razem. Tylko my, i żadnej tam ba… dziewczyny.
— Oj,
Gaga, zamknijcie lepiej swoje szanowne buźki i narwijcie trochę
trawy — zarządził Chwatko z ubawioną miną. — Trochę paproci
też może być. Umościmy na samopojeździe legowisko dla zwinek. A
musi być ono koniecznie umocowane tuż obok miejsca gdzie stoi K-2.
No, jazda chłopaki. Ruszcie się!
— Jasne,
jeszcze czego! — burknął Gagatek i z obrażoną miną pociągnął
za sobą Gabcia w stronę zarośli. — „Trochę paproci też może
być”… słyszałeś, Gabciu? A może jeszcze pójdziemy szukać
kwiatu paproci dla tych potwornych jaszczurek?
— No
coś ty! Kwiat paproci jest kwiatem jednej nocy — uspokajającym
tonem poinformował brata Gabcio. — A ta noc, to Noc Świętojańska.
I w tę właśnie noc, zakwita tylko raz w roku. Co, zapomniałeś?
Chcieliśmy go przecież znaleźć, żeby być niewidzialnym.
— A
stul lepiej buzię, Gabciu, bo jak cię trzasnę, to zaraz staniesz
się niewidzialny! — warknął Gagatek nic a nic nie uspokojony.
Gagatek
czuł, że gniew zbiera się w nim coraz bardziej. A co było
dziwne, sam do końca nie wiedział dlaczego. Jedno tylko wiedział
na pewno, iż bardzo polubił K-2, a ona jaszczurkami się teraz
zajmuje. Czyżby Gagatka dopadła najzwyklejsza w świecie zazdrość?
Gaga, nie
odzywając się już do siebie, wparowali w zarośla i narwali całe
naręcze paproci. Trawy tylko trochę naskubali, bo też w tym
miejscu niewiele jej było. A oddalać się od starszych dzieci, za
nic nie mieli ochoty. Po chwili pojawili się na powrót w zasięgu
ich wzroku i z dostojnym krokiem, z nosem zadartym do góry i
obrażoną miną, kierowali się nie w stronę samopojazdu, a w
stronę K-2, pod sosnę.
— Oto
materiał na legowisko dla twoich kochanych szczurek zawiniętych —
powiedział z nadąsaną miną Gagatek, kładąc swoje naręcze
paproci pod nogi K-2. A gdy się wyprostował, łupnął Gabcia
łokciem, na znak, aby zrobił to samo. — Teraz możesz już dbać
o nie cały czas… i tylko o nie!
— Co ci
się stało Gagatku? — z wielką troską w głosie zapytała K-2,
patrząc Gagatkowi głęboko w oczy.
— Nic
mi się nie stało! — z niewzruszoną miną odpowiedział Gagatek,
wiercąc czubkiem buta dziurę w ziemi.
— Przecież
widzę, że coś nie tak z tobą. Chyba nie myślisz, że ci pozwolę
na taką smętną minę. Taka mina w ogóle do ciebie nie pasuje.
Chcę, żebyś się uśmiechał i… zawsze był… przy mnie.
— Tak,
chcesz? Naprawdę? — zakwilił radośnie Gagatek, a buzia
rozjeżdżała mu się w coraz to szerszym uśmiechu.
— Pewnie.
Bardzo cię lubię i byłoby mi smutno, gdybym widziała smutek na
twojej twarzy.
— Precz
wszystkie smutki świata, łącznie z księżycowymi! — wrzasnął
wielce już uradowany Gagatek i w nagłym przypływie euforii, porwał
Gabcia na ręce i zaczął się z nim kręcić wokół własnej osi.
— Co tu
się dzieje? — zapytał Chwatko, który nadszedł akurat od strony
samopojazdu, gdzie wcześniej z K-1 umocowywał pod uchwytem K-2 mały
koszyczek upleciony przez Śmieszkę i Gryzia. — Czy dzieje się
coś, o czym powinienem wiedzieć? Gaga, meldować mi tu zaraz!
— Meldujemy
posłusznie, starszy bracie, że przestało się już dziać! —
gromkim głosem zameldował Gagatek w pozycji, a jakże, iście
żołnierskiej, na baczność. A do pozycji tej przysposobił się w
szybkim tempie, upuszczając na ziemię z efektownym klapnięciem
Bogu ducha winnego Gabcia.
— Oj,
Gagatku! Ty wariacie! Zbieraj z ziemi Gabcia i nieście tę waszą
zerwaną zieleninę do samopojazdu, a ja pomogę K-2 przenieść
zwinki — zakomenderował Chwatko i podejrzliwie popatrzył na
szczęśliwą minę Gagatka, i mniej szczęśliwą Gabcia. — A tak
w ogóle, to co wam do łba strzeliło, żeby to zielsko tutaj
przytachać?
— Aaa…
to sprawa wyższego rzędu, jak mawia papcio Chwat. I tak byś nie
zrozumiał — wytłumaczył starszemu bratu młodszy brat.
— Ty,
Gagat, cóż ty dzisiaj taki zagadkowy? — spytał Chwatko i dalej
podejrzliwie lustrował bliźniaki.
— Dzisiaj?
Tylko dzisiaj? Coś ty, Chwatko! Ale żeś wypalił nie nabijając.
Toż jam chodząca zagadka. Od zawsze i… na zawsze.
— No
dobra, już dobra. Nie wymądrzaj się. Zagadki są po to, żeby je
rozwiązywać i… już ja ciebie na pewno rozwiążę, ty zagadko
chodząca. A teraz postaw Gabcia w końcu do pionu i zabierajcie się
do roboty… Chodź, K-2, przeniesiemy zwinki do koszyczka. Będą
tam miały wyśmienicie. Zobaczysz!
Jaszczurki
zwinki dały się bez problemu przenieść do samopojazdu. A tam
czekało już na nie wygodne legowisko, które Śmieszka, szybko się
uwijając, wymościła w koszyczku z paproci przyniesionych przez
Gaga. Śmieszka była dumna. Legowisko wyglądało naprawdę
imponująco. Koszyczek, który uplotła z cieniutkich gałązeczek
wspólnie z Gryziem był stabilny, a i jego umocowanie na
samopojeździe było solidne, gdyż Chwatko użył do tego celu
swojej mocnej liny. K-2 była zachwycona. Jaszczurki z pewnością
też, bo z ramion Chwatka i K-2 momentalnie zeskoczyły prosto do
koszyczka. Na początku kręciły się przez chwilę pomiędzy
listkami paproci, wykonując śmieszne, zygzakowate ruchy. Widoczne w
ten sposób mościły sobie legowisko według własnego uznania. Ale
po chwili zaryły się głęboko pod liśćmi, i tyle je było widać.
Najwyraźniej uznały, że czas już na wypoczynek.
Trzeba
przyznać, że dzieci się spisały znakomicie. Lepszych warunków do
transportu jaszczurek nie można by było wymyślić. Mogły już
spokojnie ruszyć w powrotną drogę do domu. Tylko K-2 targały
ciągle jeszcze jakieś niepewności.
— Chwatko,
a jak myślisz, zniosą one podróż na Księżyc? — spytała w
końcu z poważną troską w głosie.
— Ależ
oczywiście, że tak. Sama podróż nie będzie wcale dla nich
uciążliwa…
— Och,
Luno… Chwatko, mów mi tu zaraz, to co będzie dla nich uciążliwe?
— O
podróż nie musisz się martwić. O pożywienie, jak mówiłaś, też
nie. Jednego tylko nie jestem pewien... Jak tam u was z temperaturą,
to znaczy, jaka u was jest pogoda? No bo wiesz, one są ciepłolubne.
Uwielbiają się wygrzewać w promieniach słonecznych.
— No i
to mnie martwi. U nas nie ma, niestety, tak pięknej pogody jak na
Ziemi, bo jest ogromna różnica temperatur w ciągu dnia. A noc trwa
dwa tygodnie. Ale my żyjemy w tej części Księżyca, która jest
zawsze zwrócona do Słońca, to znaczy, z dala od strefy wiecznego
cienia. Mieszkamy głęboko pod powierzchnią Srebrnego Globu,
nieopodal krateru Tycho, i tam, mamy zawsze ciepłą i jednakową
temperaturę. Już nasi przodkowie zadbali o to, aby swoim potomnym
stworzyć warunki do życia podobne do ziemskich. Potrafimy więc
magazynować słoneczną energię cieplną i ogrzewać nią nasze
groty. Tylko nie możemy, tak jak wy na Ziemi, tak często i
bezpośrednio wygrzewać się w Słońcu, ani też spoglądać w
niebo. Ale mamy swoje sztuczne słońca, które dają podobne
wrażenia i efekty jak prawdziwe. W ich promieniach można się
wygrzewać ile się chce. Życie na Księżycu jest też piękne. Ja
kocham nasz Księżyc.
— Skoro
tak i… skoro rośnie u was nawet nasza ziemska roślinność, to
wszystko w porządku. Nie musisz się martwić. Jaszczurkom będzie
się u was dobrze żyło. A zresztą, nasz papcio Chwat zabawi u was
aż dwa tygodnie, więc gdybyś zauważyła, że z nimi dzieje się
coś niedobrego, to wtedy będziesz mogła przez niego wysłać je z
powrotem na Ziemię.
— Kochany
jesteś! Uspokoiłeś mnie już całkowicie… No to w drogę, moi
kochani przyjaciele! — zawołała wesołym głosem K-2 i wskoczyła
z rozbiegu na samopojazd.
— K-2,
poczekaj jeszcze chwileczkę! — wyrwało się Gagatkowi, i
popychając Gabcia przed sobą, stanął razem z nim przed K-2. —
Popatrz no na tego brudasa. Kiedy zrywaliśmy dla ciebie zieleninę,
tam w zaroślach, ten znów się pięknie umorusał, jak nie
przymierzając, chrumchrumki starego gajowego. Mogłabyś go ponownie
liznąć tym twoim strumieniem oczyszczającym?
— Pewnie,
bez problemu — odpowiedziała K-2 i zeskoczyła z powrotem na
ziemię, oglądając się, by sprawdzić, czy nie spłoszyła
jaszczurek. — A kto to są te „chrumchrumki gajowego”?
— Aaa…
to takie koleżanki Gabcia — palnął wesoło Gagatek.
— No,
no, tylko nie koleżanki — zaprotestował Gabcio i kopnął
braciszka w kostkę. — To są świnie gajowego. A one są zawsze
brudne, bo lubią się taplać w błocie i…i ja tylko raz byłem
taki brudny jak one, bo… bo… no bo Gagatek namówił mnie, ażebym
jednej świni usiadł na grzbiecie i udawał jeźdźca… A ta głupia
świnia z zagrody pognała ze mną prosto do bajora… No a tam,
pośliznęła się i… razem wylądowaliśmy w błocie, i…
— Skończ
już, skończże… — pękał ze śmiechu Chwatko przy wtórze
wszystkich dzieci. — O rany, Gabciu, że ty też musisz mieć
zawsze takie niesamowicie brudne przygody… A co wy żeście w ogóle
u gajowego robili?
— Byliśmy
z papciem Chwatem odebrać chrust na zimę — grzecznie poinformował
Gabcio. — A że gajowy rozgadał się z papciem, i jakoś nie mógł
skończyć, to nam było już nudno. Poszliśmy więc zwiedzać jego
zagrodę.
— Widzisz,
K-2, jakie my mamy rodzeństwo? Na nich nie ma mocnych, mówię ci —
powiedziała Śmieszka, trzymając się za brzuch. — A co się
tyczy Gabciowego obecnie brudnego wyglądu, to myślę, że jest
akurat w sam raz. Nie trzeba go ponownie myć. Bo widzisz, nasi
rodzice są już przyzwyczajeni, że Gabcio wraca do domu zawsze
najbrudniejszy, więc właśnie to, że nagle wróci do domu czysty,
wyda im się wysoce podejrzane. Dlatego lepiej niech taki zostanie
jaki jest.
— No to
jedźmy już, i to z takim brudasem — zawołał gromko Gagatek, i
śmiejąc się, popatrzył na Gabcia, a gdy zobaczył jego groźne
spojrzenie, dodał: — Z tym naszym… kochanym brudasem.
Było
już późno. Wieczór tuż-tuż. Słońce
pokonywało ostatnią drogę przed zachodem. Dzieci musiały się
więc pośpieszyć, aby zdążyć dotrzeć do domu jeszcze przed jego
zachodem. Nie to, że się bały ciemności. Nie. Po takich
doświadczeniach w ciemnościach jaskini było jasne, że ciemność
dla nich to nic strasznego. Chodziło jednak o to, żeby się nie
narazić starszym. Wystarczy, że oni już i tak zezwolili im na
dłuższą wycieczkę, to teraz, gdyby wrócili ciemną nocą, byłoby
już przesadą z ich strony. Nie chciały robić rodzicom przykrości.
Ani sobie. Pędziły więc samopojazdem najszybciej jak się tylko
dało. Chciały przecież jeszcze, zgodnie z planem, pojechać wzdłuż
rzeki Bobrzej, musiały więc nadłożyć kawał drogi. Ich ogromna
szybkość była więc zrozumiała. I kiedy tak pędziły duktem
leśnym, poganiani przez czas i samych siebie, zbliżały się coraz
bardziej do ścieżynki prowadzącej do zjazdu do doliny rzeki. Do
zjazdu pozostał im już właściwie niewielki kawałek drogi, bo
sama ścieżynka była bardzo krótka. I wtedy, K-2 zauważyła w
oddali jakieś piękne kwiaty przypominające jej swoim wyglądem
białe lilie, które widziała w ich księżycowej Encyklopedii
Ziemskiej Flory. Chwatko wprawdzie mówił jej, że białe lilie nie
rosną w lesie, ale K-2 dalej się upierała, by się zatrzymać.
Chciała koniecznie sprawdzić.
— Proszę
was bardzo! — błagalnym tonem prosiła. — Ja tylko na chwilkę
zeskoczę z samopojazdu i oglądnę te kwiatuszki. Przecież mówiłam
wam, że dziadek K-X marzy o białych liliach, aby je hodować w
naszym ogrodzie botanicznym.
Co było
robić? K-1 zatrzymał samopojazd i K-2 pobiegła w stronę dwóch
pokaźnych cisów, pomiędzy którymi rosły te rzekome białe lilie.
Wszystkie pozostałe dzieci pozostały na samopojeździe, bo tak
zarządził Chwatko, mając na uwadze czas. Znał już swoich
towarzyszy, to wiedział, że gdyby pozwolił im zejść z
samopojazdu, trudno by mu było zagonić ich potem z powrotem do
drogi. Na szczęście cała ta eskapada K-2 nie trwała długo, bo po
paru minutach wracała już, niosąc w ręce zerwaną łodyżkę z
białymi kwiatkami.
— No
i co? Mówiłem ci, że to żadne białe
lilie — strofował K-2 Chwatko, ale bez cienia złości. — Wiesz
jak się nazywa ten kwiatuszek, który trzymasz w ręce? Nazywa się
gwiazdnica pospolita. A tych kwiatów wszędzie pełno, bo jak sama
ich nazwa wskazuje, są kwiatami pospolitymi. Na brzegu rzeki Bobrzej
też ich jest bez liku.
— Też
się od razu zorientowałam, że to nie są żadne lilie, bo mają
taką śmiesznie owłosioną łodyżkę. Ale ja już taka jestem, że
muszę wszystko sama sprawdzić… Spodobał mi się jednak w tych
kwiatuszkach sam ich kształt. Taki pięciopłatkowy, przypominający
gwiazdę, dlatego go zerwałam. I popatrz, jak się okazuje, ma
podobną nazwę.
— Ty,
Nosolek, a co to z twoim kinolem się stało? — zapytał nagle
Gagatek.— Nie cierpi zapachu białych lilii i się zatkał? Bo
jakoś nic tym razem nie meldowałeś.
— Z
przykrością muszę wam się przyznać, że nigdy nie widziałem
białych lilii, dlatego nie rozpoznaję ich zapachu — z lekkim
zawstydzeniem poinformował dzieci Nosolek. Ale zaraz zaczął głośno
podciągać nosem i marszczyć brwi. — Jest jednak jakiś zapach,
który nie pachnie ładnie… Powiedziałbym nawet: śmierdzi… Oj,
niedobrze, odjeżdżajmy lepiej stąd… K-2, gdzie ty biegniesz?
— Zerwać
jeszcze dwie łodyżki tych kwiatuszków! — wołała K-2, coraz
bardziej się oddalając. — Chwatko mówił, że jest ich pełno
nad rzeką Bobrzą, więc chcę porównać czy te z lasu różnią
się od tych znad rzeki…
— Nie,
ja chyba naprawdę nigdy nie zrozumiem dziewczyn — stwierdził
ponownie Gryzio i zadumał się na chwilę, po czym dodał: — A
może wcale nie trzeba je rozumieć, tylko przyjąć je takie, jakie
są? To chyba będzie najlepsze wyjście, bo szkoda sobie głowę
łamać… Ty, Nosolek, co tak głośno węszysz niczym kojot
padlinę? Czy mi się wydawało, czy mówiłeś coś o śmierdzącym
zapachu? Nie martw się, zanim on do nas dotrze, to nas już tutaj
nie będzie. Sam widzisz, nasza kosmitka już wraca.
— A
wiecie, co ja widziałam?! — wołała K-2, przyśpieszając kroku i
wskazując na krzewy. — Tam, między krzewami, są chrumchrumki
gajowego.
— K-2,
szybko na samopojazd! — wrzasnął przerażony Chwatko i wybiegł
jej naprzeciw. Gdy ją dopadł, złapał za rękę, i ciągnąc,
przyśpieszył biegu, nie przestając krzyczeć: — To na pewno nie
są świnie gajowego. Same by tak daleko nie polazły. To są z
pewnością dzikie świnie, a one potrafią być bardzo
niebezpieczne. Gajowy przestrzegał nas przed nimi… No jasne, już
je widzę. Gonią za nami… Uciekajmy!
Dzieci
uciekały samopojazdem w pędzie nie do opisania. Za nimi gnała
wataha dzików. A dokładniej, rodzina dzików: olbrzymia locha z
jeszcze większym odyńcem i z sześciorgiem ich małych warchlaków.
Dziki
najwyraźniej poczuły się zagrożone obecnością dzieci i uznały,
że grozi im, a zwłaszcza ich małym warchlakom, niebezpieczeństwo
z ich strony. A w takim razie, dziki, a przede wszystkim matka locha,
broni swe maleństwa zaciekle. Wtedy potrafi zaatakować nawet
człowieka. I to właśnie locha, jako pierwsza, gnała za
samopojazdem, wydając z siebie złowieszczy kwik. Tuż za nią
pędził odyniec, groźnie szczerząc swe szable. A za nimi, z
przeraźliwie głośnym kwiczeniem gnały warchlaki.
Chwatko
po raz pierwszy w swoim życiu tak bardzo był przerażony, że
zupełnie stracił głowę. Nie mógł nawet myśli zebrać do kupy.
W głowie czuł tylko wielki zamęt i czekał na najgorsze. Oczami
wyobraźni widział już jak rozjuszona locha dopada ich pierwsza i
powala, a odyniec z furią roznosi szablami, a na sam koniec
warchlaki tratują i wdeptują w ziemię. I pewnie tak by się chyba
stało, bo Chwatko ni jak nie mógł się otrząsnąć z
paraliżującego odrętwienia, pomógł mu dopiero przeraźliwie
głośny i rozpaczliwy krzyk Śmieszki: — „Chwatko ratuj!” —
I to było to. To był ten impuls, który sprawił, że się ocknął
i w mig przystąpił do działania. Niewiele myśląc, jedną ręką
ściągnął z pleców swój plecak, drugą zaś mocniej uchwycił
się poręczy. Pędzili z tak karkołomną szybkością, że
wystarczyłaby mała nieuwaga i można by było pożegnać się z
życiem. I nieważne już by wtedy było, czy zginęłoby się
rozbijając sobie głowę o drzewo, czy pod racicami rozjuszonych
dzików. Chwatko doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Wrzasnął
do dzieci, aby z całych sił trzymały się swoich poręczy. Sam
zaś, widząc że jedną ręką niewiele zdziała, oplątał się
nogą jakimś akrobatycznym sposobem o podstawę poręczy, drugą
zaś, stojąc twardo na samopojeździe, starał się utrzymać
równowagę. Kiedy poczuł, że może tak ustać, dwoma rękami
zaczął grzebać w plecaku. Locha była już tuż za samopojazdem,
czyli za jego plecami. Chwatko czuł już jej wilgotny wyziew na
plecach. Ale już się nie bał. Musiał przecież ratować swoich
bliskich. Wyciągnął z plecaka haki, które używał w jaskini i
bez namysłu rzucił wszystkie na raz za siebie. Locha tylko
zakwiczała przeraźliwie, dając widocznie znać pozostałym dzikom
by uważały i z jeszcze większą wściekłością rzuciła się do
ataku. I już prawie kłami dosięgała łydki Chwatka, kiedy on, nie
mając już czym rzucić, w desperackim odruchu wyciągnął z
kieszonki plecaka zasuszone kawałki chleba i rzucił za siebie i…
stał się cud. Locha zaczęła wyhamowywać swój szaleńczy bieg,
aż w końcu się zatrzymała, a za nią wszystkie dziki. Chwatkowi
nie chciało się wprost uwierzyć, że to już po wszystkim, że już
nic im nie grozi. Z wrażenia zapomniał języka w gębie i nie mógł
o tym fakcie powiadomić dzieci. Zaglądał tylko przez ramię na
pozostające w tyle dziki i mocno ściskał w dłoni ostatni kawałek
chleba. Chwilę to trwało zanim ochłonął na tyle, aby móc
wydusić z siebie jakieś słowo. W końcu ochłonął wystarczająco
i zawołał:
— Udało
się! Udało się! Jesteśmy uratowani! K-1, zwolnij i nie pędź już
tak na złamanie karku. Nic nam już nie grozi. Dziki już nas nie
gonią. Słyszycie?! Jesteśmy uratowani!
To była
najszczęśliwsza wiadomość, jakiej dzieci mogłyby się w ogóle
spodziewać. Ale jakoś żadne nie było szczęśliwe. Żadne się
też nie cieszyło. Najwyraźniej potrzebowały czasu, aby wróciły
im pozytywne uczucia. Jechali przeto — bez słów — dalej, ale
już powoli, normalną wycieczkową szybkością. Ujechali już tak
dobry kawał drogi, kiedy odezwał się jako pierwszy ten, po którym
wszelkie strachy spływają najszybciej.
— No i
widzicie, co za tchórzliwe dziki? Podwinęły ogony i zwiały,
zamiast walczyć! — wołał z triumfem Gagatek, usiłując jedną
ręką założyć sobie Gabciowy kapelusik na głowę. — A ja byłem
gotowy do walki. Chciałem już jednemu dzikowi przyłożyć
kapelusikiem między oczy. Zobaczyłby, że z nami nie ma żartów. A
właściwie nic by nie zobaczył, bo celowałbym kapelusikiem tak,
żeby mu zasłonił jego wyłupiaste ślepia, wtedy straciłby
orientację i ogłupiały pognałby w las.
— Tak,
tak! Jednego dzika może i udałoby ci się unieszkodliwić, ale za
to straciłbyś brata bliźniaka — zawołał ciągle jeszcze
zdenerwowany Gabcio. — Groziła mi śmierć! Albo przez uduszenie
albo pod racicami dzików. Czyś ty Gagatku oszalał?! Tak szarpałeś
kapelusikiem, że mało mnie nie udusiłeś. Nie widziałeś, że
tasiemkę z kapelusika miałem oplątaną na szyi? Czy chciałeś
razem z nim też i mnie rzucić dzikim świniom na pożarcie?
Gabcio
był rzeczywiście w opałach w trakcie tej szaleńczej ucieczki. A
wszystko to oczywiście za sprawą Gagatka, który koniecznie chciał
się na coś przydać i coś zrobić, aby odpędzić atakujące
dziki. Chciał czymś w nie rzucić, ale niczego nie miał pod ręką.
Wreszcie przypomniał sobie, że Gabcio od momentu cudownego
uzdrowienia i pozbycia się guza nosi swój kapelusik zawieszony na
tasiemce na szyi, usilnie więc próbował go bratu ściągnąć.
Ruchy miał jednak ograniczone, bo musiał się przecież mocno
trzymać poręczy. Jedną ręką więc się trzymał, drugą zaś po
omacku, wychylając się do tyłu jak tylko mógł, próbował
zwisający Gabciowi na plecach kapelusik dosięgnąć i ściągnąć.
Przy takiej szybkości nie było to jednak łatwe. Było wręcz
niebezpieczne. Gagatkowi udało się wymacać tylko tasiemkę na
Gabciowej szyi, więc zaczął nią szarpać w nadziei, że odsupła
węzeł i po prostu kapelusik ściągnie. Ale węzeł był mocny.
Gagatek walczył z nim jak z wrogiem, zaciekle, niechcący zaciskając
coraz bardziej tasiemkę na szyi braciszka. Gabciowi brakowało już
tchu. Na szczęście w porę zauważyła to Śmieszka, która miała
bliźniaków przed sobą. Instynktownie wyczuła dodatkowe
niebezpieczeństwo w jakie pakują się Gaga i chociaż nie rozumiała
o co im chodzi z tym kapelusikiem, to jednak szybko zdjęła go
Gabciowi i trzymała go w wyciągniętej do przodu ręce tak długo,
aż Gagatek go odebrał. A wtedy Chwatko zaczął wołać, że się
udało i że są uratowani.
— Gaga!
Co wyście znowu wyrabiali? — spytał Chwatko.
— Chyba
słyszysz — odpowiedziała za bliźniaków Śmieszka. — I
pomyśleć, że ja im jeszcze w tym pomagałam. Jak to dobrze, że w
końcu te dziki dały nam spokój, bo nie wiem, jakby się skończył
ten wyczyn Gagatka.
— To
rzeczywiście w samą porę pozbyliśmy się ich — stwierdził
Chwatko i zaczął się rozglądać gdzie oni właściwie są, bo
jakoś dziwnie obco wydawał mu się ten las, po którym teraz
jechali. Obawiał się, że w trakcie ucieczki pomylili drogi. —
Ty, K-1, co mówi twój system nawigacyjny? Gdzie my właściwie
jesteśmy?
— Na
Planecie Ziemia! — głośno krzyknął K-1.
Odpowiedź
K-1 wystarczyła, aby dzieci huknęły gromkim śmiechem. A śmiały
się tym bardziej ochoczo, gdyż w ostatnich kilkunastu minutach ich
nerwy były tak napięte, że teraz, w śmiechu, bardzo miło im się
rozluźniały. A było co się rozluźniać.
— Zatrzymaj
się na chwilę, K-1! — zawołał Chwatko ciągle się śmiejąc. —
Bo wiesz, nasza planeta jest duża i może my już jedziemy…
dookoła planety. Trzeba to sprawdzić.
— Chyba
tak to wygląda Chwatko — powiedział K-1, zatrzymując samopojazd.
— Bo system nawigacyjny mówi, że jedziemy akurat w kierunku
przeciwnym do rzeki Bobrzej.
— To
dobrze, że się zatrzymaliśmy. Bo widzicie, słońce chowa się już
za lasem, a my teraz mamy do domu jeszcze dalej. Musimy więc
zawrócić i odszukać drogi do domu, ale już tej krótszej, bo nad
rzekę, to my już dzisiaj nie damy rady pojechać.
— No
to jedziemy! — zawołał K-1, wystukując
coś na tablicy rozdzielczej samopojazdu. — A drogi nie musimy
szukać, bo nawigator zrobi to za nas. Już ja go tym razem
przypilnuję! Ale mam nadzieję, że już żadnych świńskich
niespodzianek nie będzie.
— Poczekaj
chwileczkę, K-1 — odezwała się K-2, zaglądając do koszyczka z
jaszczurkami. — Muszę sprawdzić czy moje szczurki nie są zbyt
przerażone… Eeee… nie, na szczęście śpią dalej. Kochani Gaga
przynieśli tyle paproci, że jest im tam całkiem mięciutko i nie
odczuły żadnych wstrząsów.
— No
właśnie, zawsze mówiłem, że jestem kochany — powiedział
Gagatek, i wychylając się do tyłu, szukał wzrokiem twarzy
Nosolka. — Ty, Nosol, a co, tym razem twój nos nie mógł ci
powiedzieć, że napadają na nas dziki? Plotłeś tylko coś trzy po
trzy o jakimś nieładnym zapachu, a okazało się, że tak zapach
jest też… niebezpieczny!
— Wstyd
mi, że was zawiodłem — powiedział Nosolek, spuszczając z
zawstydzenia głowę. — Mój nos wyczuł brzydki zapach, ale ja nie
wiedziałem do kogo on należy, bo dziki zobaczyłem pierwszy raz w
życiu… Teraz już na pewno będę wiedział, kto tak ohydnie
śmierdzi.
— Nie
masz najmniejszego powodu do wstydu, Nosolku — powiedziała
uspokajająco Śmieszka. — Chcieliśmy przygody, no to ją
mieliśmy… i tyle!
Słońce
schowało się już za horyzontem, pozostawiając na nim czerwoną
poświatę po sobie. Na dworze zaczęło już na dobre szarzeć. I
wtedy, tak jakby w ostatnich podrygach dnia, dzieci zajechały
samopojazdem na podwórko Śmieszalskich.
K-1
chciał efektownie zakończyć pierwszy dzień tej jakże
niesamowitej wycieczki, zrobił więc piękny i równie efektowny
zwrot, i z piskiem kół oraz dzieci, wyhamował tuż przy wejściu
do pałacu Śmieszalskich. Nikt ze starszych nie pojawił się jednak
w wejściu. Dzieci to bardzo zdziwiło, ale na krótko, bo już po
chwili usłyszały ich głosy dochodzące od strony mostku.
— No,
nareszcie! — wołali wszyscy starsi naraz. A papcio Chwat
momentalnie poderwał się z siedzenia i pobiegł naprzeciw dzieci. I
kiedy do nich dotarł, już otwierał usta, aby trochę na nie
nakrzyczeć, ale gdy zobaczył ich szczęśliwe i wesołe buzie,
zrezygnował z tego i tylko zapytał: — Jesteście cali?
— Nie
tylko cali, ale i zdrowi. I bardzo, ale to bardzo szczęśliwi —
odpowiedział za wszystkich Chwatko. — A jest nas teraz jeszcze
więcej niż było, bo przywieźliśmy ze sobą dodatkowe dwa bijące
serca.
— Właśnie
widzę, że coś tam macie — powiedział papcio Chwat i pochylił
się nad koszyczkiem. — O rety! A po cóż wam jaszczurki?
Dzieci
przeraziły się na moment, że może starsi nie pozwolą na
zatrzymanie zwinek i jęły jedne przez drugie tłumaczyć papciowi o
co chodziło z tymi jaszczurkami, pomijając oczywiście fakt —
skąd je mają. W końcu K-2 błagalnymi dwiema parami oczu
popatrzyła na papcia Chwata i poprosiła go, aby wstawił się u jej
ojca i dziadka za tym, by zwinki mogły polecieć na Księżyc. I
żeby im też wytłumaczył, jak bardzo one są im potrzebne. Papcio
Chwat uśmiał się serdecznie, ale uspokoił dzieci, a zwłaszcza
K-2, że ma się nie martwić, bo pojutrze, wszyscy razem, łącznie
z jaszczurkami, polecą na Srebrny Glob...
cdn.
Link do powieści: "K-X ląduje" (w sukcesywnie zamieszczanych — odcinkach).