— Ani mi nie przypominaj. Myślałam, że umrę ze strachu — przerwała dziadkowi babcia Miła. — I gdyby nie ten twój wtedy szeroki uśmiech, to by tak było.
— A ja
myślałem, że ty prowadzisz przebierańców na mamy uroczystości
urodzinowe — powiedział papcio Chwat i zarechotał rubasznie. —
I pamiętam, że zaraz jednego chwyciłem za rękę. Chciałem się z
nim bawić…
— No
właśnie! I gorzko tego pożałowałeś, bo on nie odgadł twoich
intencji, no i poczęstował cię jakimiś promieniami. Dokładnie
było widać snop świetlistych, czerwonych promieni przelatujący z
jego ręki do twojej. Przez chwilę stałeś jak wryty, bez ruchu i
bez świadomości. Wtedy ja się wystraszyłem i popatrzyłem
błagalnie na dowódcę. Ten momentalnie zrugał swojego towarzysza,
i to w naszym języku. No, ale potem to już było miło, serdecznie
i wesoło. Nasi goście ucztowali całą parą. Zjedli doszczętnie
wszystko, co Miła zdążyła już wówczas przygotować na swoje
urodziny. A już najbardziej smakował im placek z jabłek.
Pałaszowali go, głośno mlaskając ustami dolnej twarzy i komicznie
cmokając ustami górnej twarzy. To był pierwszy taki moment, w
którym zauważyłem jakąś wyraźniejszą reakcję ich górnej
twarzy. Chociaż jej oczy dalej wyrażały powagę. Kiedy zjedli już
wszystko, co Miła podała, dużo rozmawialiśmy. Okazało się, że
nie tylko dowódca mówi naszym językiem, ale pozostali jego
towarzysze również. No, może nie tak wyraźnie jak on, bo więcej
w ich mowie było zgrzytania, ale dobrze się wsłuchując, można
było ich zrozumieć. Chwalili się, że znają też inne języki
ziemskie, bo od setek lat odwiedzają naszą planetę i chcą nasz
świat rozumieć. W trakcie pobytu na naszej Ziemi przeprowadzają
naukowe badania skorupy ziemskiej, a zwłaszcza ziemskiej
roślinności. Latają też na inne planety, ale rzadziej. Bo po
pierwsze, że są to zbyt duże odległości, a po drugie, i to jest
najistotniejsze, że Ziemia ze wszystkich planet we Wszechświecie
podoba im się najbardziej. Wręcz są w niej zakochani. Opowiadali
więc o urokach naszej Ziemi, o pięknych morzach i oceanach, górach
i dolinach, rzekach i jeziorach, pustyniach i puszczach. A przede
wszystkim o ziemskiej florze. To właśnie nasza roślinność
wzbudzała w nich najwięcej emocji. Byli tak rozentuzjazmowani
własnymi opowieściami, że aż im się podwyższyła temperatura
ciała. Stwierdzili wtedy, wycierając srebrzysty pot z podwójnych
czół, że takie uczucie ciepła to dla nich nowość… i zdjęli z
głów swoje obcisłe, srebrne kaptury. Ku naszemu zdumieniu, oczom
naszym ukazał się niesamowity obrazek. Oni mieli długie, gęste i…
co znów bardzo dziwne, zielone włosy, które wyrastały im na
górnej głowie, opadały na dolną i sięgały aż do ramion. Górna
głowa miała bardzo krótką szyję, wyłaniającą się wprost z
dolnej, czego wcześniej nie zauważyłem. Natomiast ich obydwie
twarze, na tle zielonych włosów stały się tak jakby jeszcze
bledsze. Prawie białe jak śnieg. Ale czasami, jak zauważyłem, gdy
opowiadali o czymś, co ich jeszcze bardziej wewnętrznie pobudzało
i ich emocje sięgały zenitu, na ich białych twarzach ukazywał
się lekki rumieniec. No, może bardziej wpadający w fiolet niż w
róż, ale na pewno był to rumieniec. Zaś swe włosy z kolei,
odruchowo, raz po raz, odgarniali za ucho dolnej głowy. Byli
niesamowici, ale na swój sposób wspaniali. A i ich opowieści były
wspaniałe. Potrafili bardzo interesująco opowiadać, jak mało
kto. A zresztą… nie ma co tu dużo ukrywać, że bardzo miło się
słucha dobrych słów na temat tego, co nasze. A oni właśnie tyle
dobrego opowiadali o naszej kochanej Ziemi. Byli naszym światem
zafascynowani. Było to widać i czuć. Jedyne czego żałowali i do
czego się przyznali, to to, że nie poznali jeszcze świata
zwierząt, no i ludzi. Wpatrywałem się w nich i wsłuchiwałem z
wielkim zainteresowaniem. Miła również. Nawet Chwat siedział jak
skamieniały (co do niego było niepodobne) i wpatrywał się z
rozdziawioną buzią w naszych gości, sprawiając wrażenie, jakby
cały zamienił się w słuch…
— A
widzisz, ojcze, ja prawie nic z tego nie pamiętam. Coś tam, mało
co, i to tylko tak jakby przez mgłę — z zadumą w głosie
powiedział papcio Chwat. — Wiem, że wtedy byłem jeszcze małym
wyrostkiem, ale nie na tyle małym, aby tak prawie nic… chyba, że
to te promienie jeszcze tak działały?
— Całkiem
możliwe, synu. Sami się wtedy przyznali, że nic o nas nie wiedzą.
Więc może niechcący dostałeś nieodpowiednią dawkę promieni.
— Biedny
papcio! — z głębokim współczuciem powiedziała Śmieszka i
popatrzyła na miny swoich braci, które również wyrażały
współczucie.
— Ale
tak czy inaczej, mamy bardzo sympatyczne wspomnienia z ich pobytu.
No, przepraszam, Chwat może mniej. Ale, że nie ma tego złego, co
by na dobre nie wyszło… Oni ten błąd zapamiętali, i chcąc
Chwatowi to wynagrodzić, już go wtedy zaprosili na przyszłość do
siebie. No i jak widać: słowa dotrzymują. To było też czuć i
widać, że bardzo chcieli się z nami zaprzyjaźnić. Sami siebie
wówczas nazwali: „Księżycowymi Pobratymcami wszystkich dobrych
ludzi na Ziemi”. To było naprawdę miłe. Obiecali utrzymywać z
nami kontakt. I tak było i jest. Wysyłali do nas różne wiadomości
o sobie, o swoich rodzinach, o życiu na Księżycu, no i o swoich
interesujących podróżach kosmicznych po Wszechświecie. Bo musicie
wiedzieć, że oni w tym czasie, od ostatniego pobytu na naszej
Ziemi, wykonali wiele planowych lotów międzyplanetarnych. Raz
nawet, może około dziesięciu lat temu, otrzymaliśmy od nich
wiadomość z Jowisza. Wprawdzie tekst był niezbyt wyraźny, ale
nazwę planety można było odczytać całkiem dobrze. Tak więc, co
jakiś czas, czasami co parę miesięcy, czasami co parę lat,
dawali nam znać o sobie i o swoich planowanych lotach na przyszłość.
I tego lata właśnie, mają planowany lot na naszą planetę.
Właśnie do nas. O czym nas powiadomili przed miesiącem…
— Oj,
dziadziuniu kochany, a opowiedz, jak oni nawiązują z wami kontakt?
— poprosił Nosolek, słuchając z wielkim zainteresowaniem.
— Nie,
nie, to my…! — z wielkim podnieceniem krzyknęli razem bliźniacy,
po czym Gagatek szturchnął łokciem Gabcia, nakazując mu tym samym
milczenie, a sam zwrócił się do dziadka Hardego: — Dziadku,
pozwól mi opowiedzieć, bo przecież wszystko widzieliśmy i wiemy,
jak to wygląda…
— Oczywiście,
ale daj zacząć Gabciowi, a potem ty dalej będziesz opowiadał —
ze śmiechem rzekł dziadek i puścił oczko do mamci Radosnej.
— No bo
wiecie… — Gabcio ochoczo przystąpił do opowiadania: — Wtedy
to była Noc Świętojańska i rodzice pozwolili nam pierwszy raz w
naszym życiu wziąć udział w poszukiwaniu kwiatu paproci. A to dla
mnie i Gagata było bardzo ważne, bo babcia Miła mówiła nam
kiedyś, że ten chłopak, który znajdzie taki kwiat, będzie w
przyszłości bogaty i pozyska dar przepowiadania przyszłości.
Będzie umiał leczyć ludzi i zwierzęta, a i uzyska też zdolności
stawania się niewidzialnym… Ale my tam bogaci nie chcemy być…
nam tylko chodziło o te inne rzeczy… no wiecie… a przede
wszystkim przydałoby się nam umieć być niewidzialnym… Była już
noc, za trzy kwadranse północ, kiedy wyszliśmy wszyscy z jaskini,
ale że to była pełnia Księżyca, było dość jasno i nie tak
strasznie, i wtedy…
— Nagle
usłyszeliśmy dziwny dźwięk — wpadł bratu w słowo
zniecierpliwiony Gagatek. — Iii…
— Ależ
Gagatku, daj Gabciowi chociaż dokończyć zdanie i postawić kropkę
— pouczyła syna mamcia Radosna, kryjąc przy tym grymas uśmiechu.
— Aha,
no dobra. Gabciu postawiłeś już kropkę, co? Tak?... No… i
wszyscy zatrzymaliśmy się momentalnie. — Gagat szybko przystąpił
do kontynuowania przerwanego mu zdania, czym wywołał nagły atak
śmiechu u swoich słuchaczy. Ale niezrażony tym w ogóle, odczekał
tylko małą chwilkę aż się trochę uciszyli, ciągnął dalej: —
Ten dźwięk można by było porównać do brzęczenia pszczoły.
Brzęczało i brzęczało. Aż tu nagle, na jaskini rozbłysnął
żółty kwadrat i na nim czarnymi literami coś się pisało, co
papcio Chwat odczytywał nam głośno. A to było o tym, że oni
przylecą do nas, a papcio poleci na Księżyc…
— No
właśnie, myślę, że Gaga dokładnie opisali Nosolkowi i
pozostałym Poważalskim jak Księżycowi Pobratymcy nawiązują z
nami kontakt — włączył się już dziadek Hardy, ubawiony
opowieścią bliźniaków. — Tak to wygląda, a odbywa się to
zawsze przy pełni Księżyca. Tym razem nasi przyjaciele trafili
dodatkowo na Kupalnockę*, jak wspominał Gabcio. Tą wiadomością
sprawili nam naprawdę wielką przyjemność i jeszcze bardziej
umilili nam nasze tamtejszego dnia zabawy sobótkowe. Ale wróćmy
jeszcze na chwilę do ich ówczesnego pobytu na Ziemi i w naszych
progach. Otóż, okazało się, że oni w ogóle nie śpią. Miła
przygotowała im posłanie w komnacie dla gości, a ja pokazałem im
gdzie mogą się odświeżyć. Patrzyli na nas ze zdziwionymi minami
na wszystkich twarzach i nie mogli pojąć, co my od nich chcemy.
Wyszło na to, że my też nie spaliśmy tamtej nocy. No bo jak
zostawić gości? Nawet Chwatowi nie kazaliśmy iść spać, gdyż po
takiej dawce promieniowania jaką otrzymał, woleliśmy mieć go na
oku. Siedział więc nieborak przy stole jakiś taki przymulony,
trzymając w rękach swoją ociężałą głowę, i co chwilę mrugał
sennymi powiekami… A więc skoro nikt nie spał, bo co niektórzy
spać nie chcieli, poszliśmy wszyscy razem po żywicę do
lasu. A że było już ciemno, wziąłem
ze sobą świetlikową latarenkę, aby trafić do tych drzew, na
których moim zwyczajem miałem porozwieszane zbiorniczki na żywicę.
Wtedy to nasi nowi przyjaciele zaskoczyli nas ponownie. Bo nagle
zrobiła się taka jasność, że aż na chwilę zdębiałem. Po
czym odstawiłem swoje skromne źródło światła, no i
poprowadziłem ich do drzew żywicznych w zupełnej jasności.
Możecie sobie wyobrazić? Oni wyglądali jak chodzące żarówki.
Całe kaptury im jaskrawo świeciły, dookoła głów. A cztery takie
kaptury razem, wiecie ile dawały światła? Nieprawdopodobna i
niesamowita wręcz jasność... i jeszcze bym dodał: nieziemska
jasność… No dobrze, opowiadam dalej. Kiedy już dotarliśmy do
żywicodajnych drzew, ucieszyłem się bardzo, bo na szczęście w
zbiorniczkach było wyjątkowo dużo żywicy. Zacząłem się uwijać
razem Miłą i Chwatem i zbierać to uszczelniające cudo natury do
wiaderka, które przezornie wziąłem ze sobą. Nasi goście w tym
czasie zajęli się rozmową i zgrzytali coś tam między sobą po
swojemu. Jak już wiaderko było pełne, podszedłem do nich i
pokazałem nasze zbiory. Cieszyli się jak dzieci, skacząc w
powietrzu bez dotykania ziemi stopami. Chwat był wniebowzięty na
widok ich umiejętności. Sam nawet spróbował raz tak skoczyć… i
wyrżnął jak długi na twardą ziemię…
-------------------------------------------------------------------------------------------
*
Kupalnocka —
to inna, słowiańska nazwa Nocy Świętojańskiej z 21
na 22
czerwca,
w której następuje letnie przesilenie Słońca i
odbywają się związane
z nim obrzędy oraz zabawy sobótkowe.
— Ooo,
zaraz, zaraz, już sobie coś przypominam — rzekł uradowany papcio
Chwat. — To było związane z moim guzem. Z kosmicznym… chyba…
guzem. Czy jakoś tak… W każdym bądź razie, coś w tym rodzaju.
— Masz
rację, synu! — śmiejąc się powiedział dziadek Hardy. — To
był kosmiczny guz. Tak nazwała go twoja mamcia Miła, kiedy ty
leżałeś wyciągnięty na wystających z ziemi korzeniach drzew i
brałeś głęboki oddech, aby rozryczeć się wniebogłosy.
Powiedziała ci też, że ten guz, to będzie pamiątka po gościach
z kosmosu. Ale zaraz doskoczył do ciebie jeden z Pobratymców i
dotknął twoje czoło jakimś kamieniem. Przestało cię boleć i
guz zniknął. Wtedy ty się zbuntowałeś. Chciałeś z powrotem
mieć tego guza… nawet z bólem. Podszedł znów ten sam Księżycowy
Pobratymiec, i przeraźliwie zgrzytając ze śmiechu, przyłożył do
twojego czoła tym razem tylko swój palec wskazujący i… guz
pojawił się z powrotem, tyle że ładniejszy, bo kolorowy.
Różowo-fioletowo-zielony. Byłeś bardzo zadowolony. No i potem,
mogliśmy się już zająć żywicą. Tłumaczyłem im, że musimy
się wrócić do domu, aby rozgrzać wiaderko z zawartością, celem
rozmiękczenia żywicy, bo z twardą nic nie zdziałamy. Na to ich
dowódca powiedział, że to zbyteczne. Że oni muszą at home, i to
niezwłocznie. Wziął ode mnie wiaderko i powiesił go na swoim
haczykowatym kciuku. W wiaderku coś zaskwierczało, zabulgotało…
i w powietrzu rozniósł się intensywny zapach rozgrzanej żywicy.
Wtedy on z szerokim uśmiechem na dolnej twarzy spytał: „A co to
takiego, to trudne słowo: rozmiękczenia?”. I nie czekając na
moją odpowiedź, powiedział: „Konsystencja stała, nie musi być
stała. Zmienić ją w płynną, to żadna chwała… Czy jakoś tak
podobnie. Czytałem o tym w naszej księżycowej bibliotece, w
Leksykonie Ziemskiej Fizyki, wydanym w języku… w tym… no wiesz,
w tym, co go najwięcej na waszej planecie… ach, już wiem,
amerykańskim… Czy angielskim? Sam już nie jestem pewien. Bo może
po awarii naszego statku kosmicznego moje receptory przetwarzania
języków ziemskich nie działają prawidłowo”. I wiecie, co on
potem zrobił? Nie uwierzycie. Krzyknął głośno: „Kocham cię”
i… cmoknął mnie w rękę dolnymi ustami, po czym spytał: „Tak
to się u was robi?”. I jak zwykle, nie czekał na odpowiedź,
tylko pobiegł z wiaderkiem w stronę Łysej Polany, a za nim jego
towarzysze. A ja zaskoczony i kompletnie skołowany stałem jakiś
czas z rozdziawioną buzią i tylko patrzyłem za nimi, nie mogąc
zrobić kroku. No ale do porządku szybko przywołała mnie Miła,
swoim głośnym śmiechem. Ta moja wspaniała żona, a wasza matka i
babcia, aż pękała ze śmiechu. Tak ją ta sytuacja ubawiła…
— Bo
gdybyś wtedy mógł zobaczyć swoją minę, też byś się śmiał
do rozpuku — przerwała dziadkowi babcia Miła, dławiąc ponowny
atak śmiechu. — Tak głupio zdziwionej miny nie widziałam u
ciebie nigdy.
— Zazdroszczę
ci mamciu, że ty to pamiętasz — powiedział wesolutko papcio
Chwat i zwrócił się do ojca: — Musiałeś papciu, delikatnie
mówiąc, fajnie wyglądać.
— No,
no…! Cicho już tam! — nakazał dziadek Hardy rozbawionym głosem
i popatrzył na podłogę, na siedzących tam wnuków. — A wy,
trzpioty, co tak rechoczecie? Wiecie, gdyby można było
personifikować uczucia, to tamtego długiego dnia, byłbym:
„chodzącym zdziwieniem”… Ale, że mnie Miła w porę
spamiętała, machnąłem tylko ręką na wszystkie dziwy tego
świata, i nie tylko tego, chwyciłem Miłą i Chwata za ręce i
pognaliśmy jak szaleni za naszymi gośćmi. Bo żeby chodzić przy
nich, jak widzicie, nie było mowy. Gdy ich wreszcie dopadliśmy, oni
uwijali się już jak w ukropie wokół swojego statku kosmicznego.
Powiedziałem im wtedy, że wcale nie muszą się tak śpieszyć, że
ja im pomogę i że spokojniej będzie wszystko nazajutrz naprawić.
I już prawie miałem powiedzieć: „o świcie, kiedy już będzie
jasno”, ale na szczęście w porę się powstrzymałem, bo
wygłupiłbym się okrutnie, mówiąc to w zupełnej jasności, jaką
oni dawali sobą dookoła. Wysłuchali mnie z uśmiechem, no i z
powagą jednocześnie. A ich dowódca po krótkim namyśle
powiedział, że muszą koniecznie tej nocy wystartować, gdyż mogą
to zrobić tylko przy pełni Księżyca. W przeciwnym razie będę
musiał gościć ich przez następne dwadzieścia siedem dni*, to
znaczy, do dnia kolejnej pełni Księżyca. Nie od razu pokapowałem
o co mu chodzi, ale powiedziałem, że to dla nas żaden problem, że
chętnie będziemy ich gościć tak długo, jak
----------------------------------------------------------------------------
* 27
dni — w ciągu tylu dni Księżyc obiega Ziemię i
tyleż czasu
trwa jego obrót
dookoła osi, wskutek czego z Ziemi widoczna
jest
zawsze ta sama część jego powierzchni.
tylko zechcą. I szybko, tak na
wszelki wypadek, schowałem swoje ręce za siebie. Wszyscy
jednocześnie zazgrzytali ze śmiechu, nie przerywając pracy. Tylko
dowódca wpatrywał się we mnie z wyrazem namysłu na obydwu
twarzach. Po czym rzekł, że są wdzięczni za naszą pomoc i
gościnność, że nigdy nam tego nie zapomną. Że na pewno nam się
odwdzięczą, ale tym razem muszą wracać planowo, aby nie zakłócić
ich Planu Lotów Kosmicznych. Domyślałem się, że taki plan to
ważna sprawa, więc zamilkłem i zabrałem się do pomocy. Niewiele
jednak miałem roboty, bo oni, że tak powiem: w kosmicznym tempie
uwinęli się ze wszystkim i po pęknięciach w obudowie pojazdu nie
było śladu. Na koniec jeden z Pobratymców pobiegał jeszcze
dookoła pojazdu z wyciągniętymi palcami wskazującymi, kierując
je w stronę uszczelnionych pęknięć, i wyobraźcie sobie, w
miejscach tych z dziwnym świstem powstawała gruba warstwa szronu. W
ten sposób utwardzał i utrwalał
uszczelnienia. I pomyśleć, nasza ziemska
żywica jest tak niezawodna. No i wylądowała na Księżycu…
Księżycowi Pobratymcy nie kryli zadowolenia. Dowódca nacisnął
swój mały metalowy przedmiocik i drzwi pojazdu się otworzyły, a
za moment, z cichym poszumem wysunęły się spod nich schodki.
Dowódca jednym susem wskoczył do środka. Na krótką chwilę
zaległa cisza. Wszyscy wstrzymaliśmy oddech, wyczekując jego
reakcji. Ale na szczęście nie czekaliśmy długo, bo już po paru
sekundach dało się słyszeć leciutki pomruk pojazdu i głośne,
zgrzytające: „hurrrrra!”, najpierw dowódcy, a potem już nas
wszystkich. Z tym, że nasze ludkowe było mniej zgrzytające. Po
chwili dowódca stanął w drzwiach i głośno ogłosił krótkie:
„at home!”. Uradowany zeskoczył do nas, a ja po jego minie,
naturalnie dolnej, poznałem, że znów nam będzie wylewnie
dziękował. Podsunąłem więc Miłą do przodu, i on, ku jej
zachwycie, wycałował jej obydwa policzki, a Chwata wziął na ręce
i powiedział: „Teraz you, little boy* będziesz naszym gościem.
Versprechen!”.** No to wtedy też zauważyłem, że jego receptory
odpowiedzialne za przetwarzanie naszych ziemskich języków co nieco
szwankują. Ale to nam nie przeszkadzało. A zwłaszcza Chwatowi, bo
i tak nic nie zrozumiał, tylko zachwycał się jego świetlistym
kapturem z tak bliska. Potem pozostali Księżycowi Pobratymcy
--------------------------------------------------------
* you,
little boy — ty, mały chłopcze (jęz.ang.)
** Versprechen — obietnica
(jęz.niem.)
podchodzili po kolei i robili to samo, co ich dowódca. A
ja stałem nieco w tyle. Gdy zakończyli swój dziękczynny
ceremoniał, podszedłem do nich i powiedziałem, że my wszyscy
czujemy się ogromnie zaszczyceni gościć ich w swoich progach i że
nie mają nam za co dziękować. Zaprosiłem ich do nas na przyszłość
i powiedziałem, że mogą nas zawsze odwiedzać, kiedy tylko mogą i
chcą. Następnie pokazałem im ziemski uścisk „na niedźwiedzia”.
Byli zachwyceni. A ja widziałem wyraźnie, że im się łzy
zakręciły w oczach, i to (w co nie mogłem uwierzyć) w oczach
górnej twarzy... A może w uścisku z nimi, zbyt mocno byłem
oślepiony ich jasnością? Ale wtedy nie zastanawiałem się nad
tym, bo sam poczułem wilgoć pod oczami. Nie będę ukrywał, oni mi
bardzo przypadli do serca… I kiedy już wszystko było przygotowane
do ich startu, wręczyłem dowódcy wiklinowy kosz pełen przeróżnych
sadzonek i ziarenek, jakie tylko Miła zdołała na szybko
przygotować. A on, uszczęśliwiony niesamowicie, wręczył mi w
rewanżu dwa kamienie. Widząc moje zdziwienie, powiedział, że to
nie są zwykłe kamienie. Że jeden nazywa się: „gagat”*, a
drugi: „gabro”**…
— Och,
mamciu najmilejsza! A to co?! — wrzasnęli Gaga jednocześnie.
Gagatek
zerwał się z podłogi jak poparzony. Stanął naprzeciw dziadka
Hardego i wywrzeszczał jeszcze jedno pytanie:
— Czy
my aby dobrze słyszymy?!
— O
rany, niesamowite! To naprawdę niesamowite! — z ogromnym
zainteresowaniem na twarzy zawołał Chwatko, który do tej pory
siedział cicho i milcząco chłonął każde wypowiedziane słowo. —
Siadaj, Gagatku, i bądź cicho. Dziadziuś na pewno nam wszystko
opowie… Tak, dziadku? Dobrze słyszymy? Mówisz: gagat i gabro?
— Tak,
moi drodzy, dobrze słyszycie — poważnie
odpowiedział dziadek, ale i z lekką wesołością w głosie. —
Zaraz wam wszystko wytłumaczę. Ale po kolei. Otóż, dowódca
wyjaśnił mi, że podobne kamienie występują na Ziemi, że wie o
tym dokładnie, bo od dawna badają naszą skorupę ziemską, ale
nasze, ziemskie, nie mają aż takich właściwości, jak ich,
księżycowe. A nazwali swoje kamienie tak samo jak nasze, bo im się
nasze nazwy spodobały. Zrazu pomyślałem, że to na pewno ze
względu na ich zgrzytający sposób wymowy, ale to w końcu nie
takie ważne. Opowiedział mi potem, jakie właściwości mają
podarowane mi kamienie. A więc: gagat zawraca złe energie tam skąd
przyszły, chroni przed przemocą zarówno ludzką, jak i
astralną***, wzmacnia kreatywność i twórczość, pomaga pokonać
bariery czasowe. Odpędza również negatywne myśli, pobudza
ciekawość, pomaga pożegnać się z tym co odeszło, lub powinno
odejść. A i w chorobach przeróżnych jest niezastąpionym
lekarstwem. Wystarczy przyłożyć go do chorego miejsca i w mig jest
się zdrowym, sprawnym jak wprzódy. Natomiast gabro daje ogromną
siłę fizyczną i psychiczną oraz hart ducha.
Ugruntowuje w człowieku dobre cechy
charakteru i nieugiętość. Zapewnia również odporność na ogień.
Nowo wzniesione domy, czy inne budowle, po zetknięciu z promieniami
tegoż kamienia stają się ogniotrwałe. A droga, którą podążamy,
łatwiejsza do pokonania… Tak że widzicie, były to naprawdę
cudowne kamienie… i są do tej pory.
---------------------------------------------------------------------------------------
*
gagat —
odmiana węgla brunatnego, zwany też czarnym bursztynem.
Używany do wyrobu
ozdób.
** gabro
— magmowa skała głębinowa. Materiał drogowy i
dekoracyjny.
***
astralna —
gwiezdna; zaświatowa; niematerialna; związana z kultem
ciał
niebieskich.
— No
dobrze, dziadziuniu. Ale co my mamy wspólnego z tymi cudownymi
kamieniami? Albo one z nami? — zapytał zniecierpliwiony Gabcio.
Gagatek,
nie czekając na dziadka odpowiedź, dołożył jeszcze jedno
pytanie:
— Czy
my mamy takie same właściwości jak te kamyki?
— Cha,
cha, cha!... Zaraz… już… już wam mówię… — wykrztusił z
siebie dziadek, śmiejąc się rubasznie. I śmiał się dalej, bo
śmiech jest zaraźliwy, a całe towarzystwo zanosiło się aż od
śmiechu. Po dobrej chwili, kiedy wszyscy już się trochę
uspokoili, gryząc swój wąs, by znów nie parsknąć śmiechem,
powiedział: — No, może nie macie takich samych właściwości jak
kamienie podarowane mi przez Księżycowych Pobratymców, ale nieraz
działacie na nas tak jak te kamienie. A całkiem już poważnie, to
muszę wam powiedzieć, moje kochane wnuczęta, że u nas, w naszym
społeczeństwie leśnych ludków, jest taka tradycja, że nowo
narodzonym dzieciom imiona nadaje senior rodu. To znaczy, że w myśl
tej tradycji ja nadawałem wam imiona. I kiedy w przypadku was
starszych wnuków nie miałem żadnych problemów z wyborem imienia,
bo każdy z was urodził się już z wypisanym tak jakby na
twarzyczce imieniem, to w przypadku najmłodszych, czyli was
bliźniaków, problem ten się pojawił. Otóż wtedy, wszyscy
byliśmy podwójnie szczęśliwi, bo byliście naszymi pierwszymi
bliźniakami w rodzinie, dlatego też chciałem was nazwać jakoś
szczególniej, wznioślej. Długo obmyślałem jakie by tu imiona wam
nadać. I kiedy raz znów byłem zajęty wymyślaniem wam imion,
nagle usłyszałem charakterystyczne brzęczenie… To nasi
przyjaciele z Księżyca wchodzili z nami w kontakt… I zanim
jeszcze cokolwiek wyświetliło się na ekranie, byłem już pewny,
że nazwę was Gagat i Gabro. No i tak się stało.
— Och, jak ja kocham Księżycowych Pobratymców! —
wrzasnął Gabcio na wskroś przejęty
tym, co usłyszał. A Gagatek rzucił się na niego i w przypływie
nagłej euforii zaczął ściskać go jak imadło i również
wrzeszczeć, tyle że jeszcze głośniej: — Ja też, ja też, ja
też... też, też, też!
— Gagatku,
ty utrapienie nasze, puść biednego Gabcia, bo go udusisz! —
zawołał Chwatko i zwrócił się do dziadka. — Dziadku kochany, a
powiedz… powiedz nam, gdzie są teraz te kamienie?
— Są,
są… i to w dobrym miejscu. Gabro leży sobie w pięknej szkatułce
w naszym sejfie. Kiedy zachodzi potrzeba, wyciągamy go z wielkim
namaszczeniem, a po pomyślnym użyciu, z takim samym namaszczeniem
chowamy go z powrotem. Natomiast gagat... jest… no dobra, Miła,
demonstruj!
— Voila`!
Proszę bardzo! — zawołała babcia Miła, zdejmując z szyi
tiulowy szal i demonstrując wszystkim swój piękny naszyjnik. —
No widzicie, gagat ma się dobrze. Od tamtej pory noszę go zawsze na
szyi. Zmieniam tylko aksamitki, w zależności od koloru mojego
stroju. A gdy zajdzie taka konieczność, aby go niezwłocznie
wykorzystać, mam go stale pod ręką. Już nieraz miałam okazję, a
właściwie potrzebę jego użycia. I muszę przyznać z pełną
odpowiedzialnością, że mnie jeszcze nigdy nie zawiódł. Wręcz
przeciwnie. Noszę go już tyle lat, a on mnie ciągle zaskakuje swą
nieziemską mocą. Macie rację, Gaga, Księżycowi Pobratymcy są
bardzo kochani.
Wszystkie
dzieci zerwały się z poduszek, i podchodząc po kolei do babci
Miłej, dotykały wiszącego na jej szyi gagatu. Kamień był koloru
ciemnobrązowego. Aksamitka zaś, na której wisiał, w kolorze
babcinej zielonej sukni. Dzieci były nim zachwycone. A już
najbardziej Gagat.
Po chwili
i Dumko zerwał się z ciekawości z zajmowanego miejsca na sofie.
Podszedł do babci Miłej i nieśmiało spytał:
— Droga
teściowo, czy ja też to cudo mogę dotknąć?
— Ależ
oczywiście, Dumko. Ty go też jeszcze nie widziałeś.
— Właśnie.
Radosna coś mi tam kiedyś o nim wspominała, ale nie bardzo
chciałem wierzyć — powiedział rozpromieniony Dumko i drżącą
ręką dotknął kamienia. A kiedy poczuł go pod palcami, przez
głowę przeleciała mu myśl, że może by tak on sprawił, iż
urośnie jeszcze chociaż ździebko?
Ale zaraz zawstydził się sam przed sobą i tylko głośno, może
nawet ciut za głośno, powiedział: — No tak, taki szlachetny
kamień musi być używany tylko do szlachetnych celów.
— I
przysięgam, Dumko, zawsze do takich tylko celów był używany —
oznajmił z powagą dziadek Hardy. — Kiedy tylko byliśmy w jakiś
poważnych tarapatach, albo nękały nas choroby, jego działanie
sprawiało, że wszystko wracało szybko do normy, a my do zdrowia.
Tak, masz świętą rację, Dumko. Nie godziłoby się używać go do
innych celów… Tylko do szlachetnych.
— No
widzisz, Gabciu, jacy my jesteśmy szlachetni?! — bardziej
stwierdził niż zapytał Gagatek i wyrżnął brata poduszką w
głowę, ale ostrożnie, aby nie trafić w guza, którego on ciągle
ukrywał pod kapelusikiem.
— Akurat.
Różnie z tą waszą szlachetnością bywa — stwierdziła ze
śmiechem Śmieszka. — Ale miejmy nadzieję, no, przynajmniej
mamcia i papcio ją mają, że z wiekiem nabierzecie szlachetności.
W myśl wyrażenia: nomen omen*.
----------------------------------------------------------------
*
nomen omen — imię znaczy (łac.), w imieniu osoby
objawia
się jej charakter.
— Będzie
dobrze — zawyrokował dziadek Hardy. Po czym zabrał Gagatkowi z
rąk poduszkę, rzucił ją na podłogę i posadził go na niej z
powrotem. Gabciowi zaś poprawił przekrzywiony kapelusik i poklepał
po ramieniu, puszczając jednocześnie do Śmieszki oczko. Szeroko
się do wszystkich uśmiechnął i mówił dalej: — Wtedy, kiedy
dowódca wręczał mi te kamienie, nie miałem zielonego pojęcia,
jak będzie wyglądała nasza przyszłość, bo i skąd zresztą. Ale
jakoś dziwnie, podświadomie bardziej niż świadomie, wyczuwałem,
że nasze życie będzie bezpieczniejsze i przeto jeszcze bardziej
szczęśliwe. I nie myliłem się. Patrzcie, ile może zdziałać
przyjaźń i wiara w dobro. Żałowałem wówczas najbardziej tego,
że tak szybko musieliśmy się pożegnać. Że oni musieli w wkrótce
wracać at home, jak to mówili. Przez te wszystkie lata ciągle tego
żałowałem. Jak już wspominałem, oni mi bardzo przypadli do
serca. Pomimo swej niespożytej energii i ruchliwości, emanowali
wewnętrznym spokojem, ciepłem i wielką dobrocią. Byłem nimi
zafascynowany. I chociaż co rusz zaskakiwali mnie, to jednak muszę
przyznać, że to były miłe zaskoczenia. Czułem też, że i oni
nas polubili. Wyrażały to ich wszystkie twarze, nawet te górne,
choć stale były poważne. Tak, to się po prostu czuje… No i
niestety, w końcu przyszedł taki moment, że musieli wsiadać już
do swojego pojazdu kosmicznego. Pojazd uruchomiony wcześniej przez
dowódcę, nabrał już odpowiedniej mocy i nad wejściem do niego
włączył się dźwiękowy sygnał: „pip, pip, pipirrrri-pip…”
i wyświetlił się jakiś napis, same esy-floresy w ich języku, co
dowódca mi przetłumaczył na: „ready!* start!” I dalej: „pip,
pip, pipirrrripip…” Aż w uszach piszczało, takie to były
przeraźliwie wysokie dźwięki. Wprawdzie dowódca znów trochę
pomylił ziemskie języki, ale zrozumiałem, że oto pożegnanie
stało się rzeczywistością. Wszyscy nasi księżycowi przyjaciele
ustawili się w szereg i oddali nam coś w rodzaju salutu. Obiema
rękami najpierw złapali się za górne głowy, a następnie
wyciągnęli ramiona do przodu, i z rękami złożonymi w koszyczek,
skierowali je w naszą stronę. I tak, w takiej pozycji, na chwilę w
bezruchu postali. A my poczuliśmy jakieś miłe ciepło, rozchodzące
się po naszym ciele. Potem usłyszeliśmy
-----------------------------------------------------------------------------
* ready
— gotowy
** confetti
— (wł.) maleńkie krążki z różnokolorowego papieru,
którymi
obrzucają się uczestnicy zabaw, balów itp.
jednogłośne:
„dooowidzzzeniaaa”… i jednym skokiem, wszyscy, jak jeden
Księżycowy Pobratymiec, znaleźli się w środku statku
kosmicznego, a właz z ledwo słyszalnym szelestem zamknął się za
nimi. Zrobiło się nam bardzo smutno, ale był to uroczysty smutek.
Bo i sytuacja była niezwykle uroczysta i podniosła. Po chwili
pojazd zaczął się pomału unosić do góry… wyżej… coraz
wyżej. I nagle, kiedy był już wysoko ponad naszymi głowami,
zawisł w bezruchu. To co się potem działo nie można opisać
słowami. To trzeba przeżyć osobiście… To była bajeczna
iluminacja świetlna połączona z anielską muzyką… No nie, na
serio brak mi słów… Miła, może ty opowiesz. Kobiety są
przecież wrażliwsze i lepiej potrafią opowiadać o pięknie…
— A
piękno było ujmujące — zaczęła opowiadać babcia Miła,
patrząc gdzieś w dal rozmarzonymi oczami. — Setki pulsujących,
różnokolorowych światełek. Każde światełko jak gdyby
uśmiechało się do nas i rzucało w naszym kierunku złociste
confetti**. Aż chciało się je złapać. Ale to tylko optyczna
iluzja. Złote krążki rozpływały się w powietrzu, zastępując
wizualne złudzenia dźwiękiem… Ciche dzwoneczki drżały na
wietrze, intonując swą delikatną muzyczką głośniejszej i nagle
rozbrzmiałej muzyce. Muzyce anielskich fujarek. Była to przecudna
muzyka. Balsam dla duszy. Tkliwość dla serca. Czuliśmy się jak
gdyby zawieszeni na błękitnych obłokach, gdzieś w niebiańskiej
przestrzeni, kołysani przez delikatny i cieplutki zefirek. A wokół
nas wszystko tchnęło miłością. Niebiańską miłością.
Chciałoby się tak zostać na wieczność… Ale niestety, statek
kosmiczny drgnął nagle i muzyka ucichła… Wszystkie światełka
rozbłysły niebieskim kolorem, a po środku ukazał się złoty
napis: „As you like it?”.* Nasi przyjaciele jeszcze raz... i
niestety przedostatni (jak się po chwili okazało) pomylili nasze
ziemskie języki. Wprawdzie nie za bardzo znaliśmy wtedy angielski,
ale słowo: „like” kojarzyło nam się dobrze. Zaczęliśmy więc
wiwatować i bić brawo. Bo widok był niebiański. Iluminacja
gwieździstego nieba. W odpowiedzi na nasz entuzjazm usłyszeliśmy
ich zgrzytający, ale miły śmiech, rozbrzmiewający jakby z
megafonów, gdzieś wysoko z nieba… A może już nam się tylko tak
wydawało? Może był to tylko dźwięk wchodzących na obroty
silników? Po chwili poczuliśmy silny podmuch wiatru. Pojazd zerwał
się do odlotu, pokonując wysokość kilkudziesięciu metrów.
Jeszcze raz zatrzymał się na moment i zawisł w powietrzu.
Światełka przybrały kolor zielony i na ich tle, po środku,
rozbłysło olbrzymie czerwone serce z napisem: „Love!”.* I nagle
wszystko znikło. Silniki zaryczały jeszcze głośniej, po to, żeby
za moment zupełnie zamilknąć i buchnąć olbrzymimi kłębami
czerwonego dymu z obu stron pojazdu. Ten ich wspaniały pojazd
wyglądał z tej wysokości jak gigantyczna fujarka ziejąca ognistym
dymem. Staliśmy tak jak zaczarowani, wpatrując się w to
nieziemskie zjawisko. Lecz już niedługo mogliśmy podziwiać to
cudo, bo za chwilkę coś zaszumiało, zagrzmiało, i błysło jak
potężna błyskawica… i tyle żeśmy ich widzieli. Zniknęli tak
nagle z naszych oczu, że nie byliśmy już pewni, czy to była
prawda, czy to tylko sen…
----------------------------------------------------------
* As
you like it? —
(ang.) Jak wam
się podoba?
*
Love
— (ang.) miłość.