—
Jakie to wszystko przepiękne — z rozmarzoną miną
powiedziała Pogodna i wtuliła się w
ramiona swojej matki. — A jak ty, mamo, potrafisz ślicznie
opowiadać. Jako dziecko i jako dorastająca panna nieraz byłam
świadkiem nawiązywania z nami kontaktów przez Księżycowych
Pobratymców, ale jakoś to wszystko do mnie nie przemawiało.
Wydawało mi się to jakieś nierealne, oderwane od rzeczywistości.
Och, jaka byłam głupia. Mogłam przecież bardziej zainteresować
się nimi. Poczytać ich wiadomości. Wypytać was o nich. A ja nic…
Zła jestem teraz na siebie, ale też sama sobie jestem winna.
— No
właśnie! — Dumko krótko a dosadnie utwierdził żonę w jej
przekonaniu. — Dlatego i ja nic o nich nie wiem. Oj, Pogodna,
Pogodna!
— Oj,
mamciu, mamciu! — głośno zawołali bracia Poważalscy.
— Ale
na szczęście nic straconego — powiedział uspokajająco dziadek
Hardy. — Jutro wszyscy będziecie mieli okazję ich poznać i
podziwiać. I ręczę, że na pewno ich polubicie.
— A
teraz, moi mili, pora iść spać — wesoło oznajmiła mamcia
Radosna. — Musimy być wypoczęci. Przypominam: nasi goście z
Księżyca nie śpią w nocy. Szybko do łóżek, proszę bardzo… A
ty, Chwatko, jazda do łazienki! Nogi myć! I najlepiej będzie, jak
weźmiesz z sobą swoją babcię. Co z was za charakterki?… Zawsze
i wszędzie z tymi bosymi, i jak widać, brudnymi stopami.
Nazajutrz, skoro świt, wszyscy już byli na nogach.
Wypoczęci i tryskający wyśmienitym humorem szykowali się do
śniadania, blokując po kolei wszystkie łazienki. Po porannej
toalecie znów zakładali swoje odświętne ubrania. A po śniadaniu,
siedząc ciągle przy stole, układali program na uroczyste
przywitanie Księżycowych Pobratymców. Wprawdzie goście mieli
przylecieć gdzieś około południa, ale wszyscy
chcieli być przygotowani na każdą ewentualność, i w czasie, i w
sytuacji. Mieli więc o czym dyskutować i o co się spierać.
— No co
ty, Gryzio, chyba nie chcesz podawać im ręki — powiedział
zdegustowany Chwatko. — Jeszcze cię który w nią pocałuje i
będziesz się miał z pyszna.
— A
może coś się u nich zmieniło od tamtej pory? — w zadumie spytał
Gryzio. — Minęło przecież tyle lat, to może ich konwenanse
uległy zmianie? Przyleci też nowa generacja Księżycowych
Pobratymców, może chociaż ci będą inni? Gdzie dziadziuś Hardy?
On na pewno coś wie.
— Dziadek
wyszedł z wujkiem Chwatem wyprawić gołębie do powrotnego lotu —
stwierdziła babcia Miła i odebrała od Śmieszki cały stos
zebranych ze stołu talerzy. — A potem mieli iść otworzyć zawory
w cieplicy* i napełnić zbiorniki ciepłą wodą. Bo wiadomo, że wy
jak kaczki wszystką wodę wychlapiecie w łazienkach podczas
porannej toalety. A przecież dla naszych księżycowych gości
ciepła woda chyba też będzie potrzebna. Tak przynajmniej myślę…
-------------------------------------------------
*
cieplica —
terma, źródło wód ciepłych.
— Na
ząb rekina! — wrzasnął podniecony Gryzio. — Babciu kochana,
gdzie to jest? Zawsze chciałem zobaczyć jak wyglądają te wasze
wodociągi. O rany, jakie u was wszystko ciekawe.
— Za
późno już… tralalala! — śpiewnie oznajmił Gagatek na widok
wchodzącego dziadka Hardego i papcia Chwata, ale widząc zawiedzioną
minę kuzyna, zaraz zaczął go pocieszać. — Pójdziemy tam
później razem, bo oni na pewno będą teraz często tam latać…
Daj ucho, to ci jeszcze coś powiem… A więc… jak się postaramy
więcej dbać o higienę… no wiesz… niby się myć, to i ciepłej
wody więcej będzie potrzeba. To może im się znudzi tak często
tam latać i wtedy może nam samym pozwolą odkręcać zawory.
— No,
no, Gagatku, bądź szlachetny. — Gryzio ze śmiechem pogroził
kuzynowi palcem i zwrócił się do dziadka. — Mogę następnym
razem iść z wami? Tak bardzo mnie ciekawi jak te wodociągi
funkcjonują.
— Oczywiście, że tak — odpowiedział dziadek
Hardy. — Ba, możesz się nam do pomocy
nawet przydać, bo ciepłej wody teraz będzie potrzeba… ho, ho…
hektolitry.
—
A my, a my, dziadziuniu? —
z wielką nadzieją w głosie zapytał Gabcio i szturchnął brata,
aby ten mu dopomógł w razie odmowy.
—
Jasne, że my też będziemy mogli pomagać —
stwierdził za dziadka Gagatek. —
Toż to męska rzecz, taka robota.
—
W porządku Gaga. Chyba da się to jakoś zrobić
—
ze śmiechem poinformował bliźniaków dziadek. —
Ale tylko przy naszej obecności i jako młodsi asystenci. No!
Zrozumiano?! A teraz powiedźcie mi, jaki program przygotowaliście
na przywitanie naszych księżycowych gości?
—
No właśnie, dziadku. —
Gryzio podjął temat. —
Rozmawialiśmy wszyscy już o tym i opracowaliśmy dokładny program.
Nie wiemy tylko czy im podawać rękę, czy może tak jak ty,
uścisnąć w ramionach?
—
Uważam, że najlepiej będzie, jak chwilę
odczekamy po ich zejściu ze statku kosmicznego i zorientujemy się
jak oni będą się zachowywać. Bo wiecie, to będą trzy pokolenia,
a ja znam tylko tego jednego z pokolenia najstarszych, więc sam już
nie wiem, jak ich witać. Zobaczymy —
powiedział dziadek Hardy po krótkim namyśle, drapiąc się po swej
długiej brodzie i patrząc na skupione twarze słuchających go
wnuków. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale nie zdążył, bo
nagle dało się słyszeć charakterystyczne brzęczenie.
To
Księżycowi Pobratymcy wchodzili w kontakt z ludkami. Wszyscy w mig
zerwali się od stołu i z wielką i nieukrywaną radością wybiegli
na podwórko. Zwłaszcza najmłodsi byli niesamowicie podnieceni. A
już bracia Poważalscy, to wprost szaleli z podniecenia. Podobnie
działo się z ich ojcem Dumkiem. Dla niego to też była
pierwszyzna, choć należał do grona starszych. Każdy wlepiał
wzrok na skałę, gdzie po chwili wyświetlił się duży ekran, a na
nim zaczęła się wypisywać wiadomość: „Za godzinę lądujemy.
Rozpalcie duży ogień. Tam będziemy siadać”.
—
Och, na psa powonienie! To już… to już za
chwilę będziemy ich czuć… o przepraszam!... widzieć —
z nieopisanym entuzjazmem zawołał Nosolek i popatrzył na błękitne
niebo skąpane w słońcu. A że złociste letnie słońce nie
żałowało promieni i rzucało nimi ochoczo, toteż oślepiło go na
moment. Nosolek zmrużył oczy i naciągnął głębiej swoją
czapeczkę z daszkiem, tak, że tylko jego kinolek spod daszka było
widać.
—
Ty, Nosolek, schowaj się gdzieś lepiej —
poradził głośno Gagatek z szerokim uśmiechem. —
No bo wiesz, tą swoją antenką, to
znaczy nosem, zmylisz Księżycowych Pobratymców w nawigacji. I
jeszcze wylądują nie tam gdzie trzeba i…
—
A ty Gagat nie bądź taki dowcipny tylko bierz
Nosolka za rękę i jazda za mną do drewutni po drzewo! —
zakomenderował głośno papcio Chwat,
przekrzykując piskliwy śmiech wszystkich dzieci, łącznie z
Nosolkowym, i grożąc jednocześnie synowi palcem. —
Wszyscy chłopcy za mną! Rozpalimy duże ognisko na lądowisku.
Po
niespełna godzinie wszyscy Śmieszalscy i Poważalscy stali już w
jednym szeregu na lądowisku. Podekscytowani, ale i bardzo radośni.
Co chwilę lustrowali niebo i głośno komentowali swoje uwagi na
temat kierunku przylotu statku kosmicznego. Atmosfera była gorąca.
A była gorąca nie tylko ze względu na sytuację. Była gorąca
również ze względu na autentyczną gorąc.
Słońce,
zerkając na ziemię, spostrzegło wielkie poruszenie wśród
społeczeństwa leśnych ludków i to poruszenie udzieliło się też
i jemu. Z wielką przyjemnością podgrzało więc temperaturę
ciskanych na ziemię promieni. Chciało w ten sposób wykazać się
dobrą wolą i pokazać ziemianom co potrafi. No i grzało
niemiłosiernie.
—
Ja chyba zaraz zakwitnę!
Kochani Księżycowi Pobratymcy przybywajcie! —
głośno zawył spocony Gryzio, opędzając się od igrających w
powietrzu parzących iskierek ochoczo wystrzeliwanych przez wielkie
ognisko. —
Słońce upalne i ognisko. Pasuje jak… jak pięść do nosa…
Wszechświecie wszechmocny, zlituj się nad nami i wypluj już tych
kosmitów w naszym kierunku!
—
Nie lamentuj już aż tak —
na wesoło skarcił syna Dumko i otarł pot z czoła. Po czym jął
strzepywać popiół (pozostałość po wesołych iskierkach) z
włosów i ubrań swoich najbliższych. A widząc ich ciągle
szczęśliwe miny, fuknął jeszcze, ale już bardziej w kierunku
ogniska niż Gryzia: —
Nam też jest więcej niż ciepło, a daleko nam do marudzenia.
—
No, moi kochani, cierpliwości. Oni zaraz będą
—
uspokoił rodzinkę dziadek Hardy i dmuchnął w lecącą w jego
kierunku iskierkę. —
Komitet Powitalny musi znieść wszystkie niedogodności z humorem i
godnością. Co nie? Tak jak my. Lepszego Komitetu nie uświadczysz
nawet w pobliskim le… lee… leeeecą już!
—
Komitet Powitalny! Baczność! —
wrzasnął przeraźliwie głośno zdenerwowany papcio Chwat i zaczął
biegać wokół ogniska jak opętany.
Zdenerwowanie
papcia Chwata udzieliło się wszystkim. Nawet dziadek Hardy stracił
nieco swój animusz. Każdy pod wpływem kumulacji własnego
zdenerwowania ze zdenerwowaniem udzielonym, zaczął wyprawiać różne
dziwne rzeczy, tylko nie to, co było zaplanowane w programie
powitalnym. W końcu nie wytrzymali napięcia i puścili się pędem
za papciem Chwatem, zerkając przy tym nerwowo na niebo. Tymczasem
świetlisty punkt na niebie stawał się coraz większy i
wyraźniejszy. Papcio Chwat nagle się zatrzymał, i to tak
raptownie, że wszyscy zaczęli wpadać na siebie, jeden na drugiego,
i padać na ziemię. Szybko się jednak z ziemi pozbierali, a po
chwili pozbierali się też i w sobie i opanowali nieco swoje emocje.
Papcio Chwat z gromkim okrzykiem: —
„Tu jesteśmy, tu lądujcie!”, zaczął podskakiwać w miejscu
jak odbijana piłka i z wyciągniętymi ramionami ku niebu,
obserwował rosnącą w oczach świetlistą kulę. Za jego przykładem
poszedł cały Komitet Powitalny. A świetliste, nie z tej ziemi
cudo, rosło i… rosło. Aż słońce poczuło zazdrość i z nieco
obrażoną miną zaczęło zazdrosnym okiem przyglądać się tej
świetlistej, ogromniejącej kuli, zapominając na moment o swoim
zadaniu. Zrobiło się przeto nieco chłodniej na ziemi. To i dobrze!
Bo wszyscy byli już tak spoceni ze wszystkich powodów naraz, iż
chwilowy chłód dobrze im zrobił. Trochę ich orzeźwił i
otrzeźwił. Ale nie na tyle, aby ktokolwiek przypomniał sobie o
czymś w rodzaju programu powitalnego. Tym bardziej, że w
międzyczasie świetlista kula zmieniała swój wygląd i nabierała
już konkretnych kształtów. Wyglądała z dołu jak kręcąca się
czerwona głowa Stańczyka. Efekt był niesamowity. Tak niesamowity,
że nawet dziadek Hardy nie mógł opanować emocji. Był jeszcze
bardziej zachwycony i przejęty niż przy pierwszym kontakcie z
przybyszami z Księżyca. I choć nawet przypomniał sobie na moment
o przygotowanym programie na ich przywitanie, to jednak z rezygnacją
machnął ręką. Sam nie mógł się opanować, to wypadałoby, żeby
i innym pozwolił na nieopanowanie.
Statek
kosmiczny Księżycowych Pobratymców znów zmienił swój wygląd. Z
kręcącej się głowy Stańczyka, która powoli zwalniała obroty i
wyhamowywała szybkość, statek nabrał wyglądu olbrzymiego
niebieskiego pająka o czterech łapach. I ten monstrualnych
rozmiarów pająk zawisł w bezruchu nad głowami ludków. Słychać
było tylko cichutki szum… Aż nagle, z jego czterech łap buchnęły
kłęby niebieskiego dymu i utworzyły w powietrzu wesołe obłoczki.
A te, dźwięcząc, opadały na ziemię. Potem na brzuchu pająka
ukazało się duże czerwone serce, a w nim pulsujący złoty napis:
—
„Witamy Naszych Kochanych Ziemskich Pobratymców” —
i to wypisany poprawnie, w ludkowym języku. Reakcja tych na dole
była natychmiastowa. Wszyscy zaczęli wrzeszczeć, przekrzykując
się nawzajem: —
„Witamy Naszych Kochanych Księżycowych Pobratymców! Witamy i
zapraszamy! Kochamy Was… Chodźcie tu do nas!”.
Komitet
Powitalny zafundował swoim gościom tak przeogromny chaos
dźwiękowo-wizualny, że wątpliwe, aby ci na górze cokolwiek z
tego zrozumieli.
Nawet
słońce zbaraniało z kretesem i wytrzeszczyło oczy, nie rozumiejąc
kompletnie nic, o co im wszystkim chodzi. I na wszelki wypadek
poczerwieniało ze wstydu, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego,
czy wstydzi się za nich, bo nie wiedzą co robią, czy za siebie, bo
nie wie co oni robią. A wiadomo, że jak się czerwienieje ze
wstydu, na twarzy powstają rumieńce, czyli gorące wypieki. Słońce
zaczęło więc znów grzać niemiłosiernie. Choć tym razem
bezwiednie. Całe wprost promieniowało gorącem, powodując, że z
nieba zaczął się lać żar nie do zniesienia.
Wszystkim
ludkom nowa fala potu zalała oczy. Ale nic sobie z tego nie robili.
Nie byli w stanie. Byli tak rozentuzjazmowani przybyciem gości z
Księżyca, że właściwie nie zdawali sobie do końca sprawy z tego
typu niedogodności. Odruchowo tylko i szybkim ruchem przecierali
oczy chusteczkami (tymi, którymi zgodnie z programem mieli machać
do gości, a które specjalnie na ten cel wydziergała Śmieszka),
aby nawet na moment nic nie stracić z tego spektakularnego
widowiska, jakie się przed ich oczami rozgrywało.
Tymczasem
niebieski pająk, przy delikatnych dźwiękach dzwoneczków, ciągle
obniżał swój pułap. Aż w końcu osiadł miękko na czterech
łapach na skraju lądowiska i… zaległa cisza. Wszystko i wszyscy
zamarli w bezruchu.
Nawet
słońce zapomniało o swoim zawstydzeniu i z rozdziawioną buzią,
podobnie jak wszystkie ludki, wlepiało wzrok w gigantycznego pająka
i wyczekiwało na to, co nastąpi.
Po
krótkiej chwili, pająk jak gdyby sapnął ciężko i znów rozległ
się dźwięk dzwoneczków. Z cichym szelestem zaczęły się
otwierać okrągłe drzwi i jednocześnie wysuwało się od spodu coś
w rodzaju balkoniku. Wszyscy wstrzymali oddech. I nagle, oczom
oniemiałym z wrażenia widzom ukazał się niesamowity i bardzo
sympatyczny widok. Księżycowi Pobratymcy zaczęli dostojnie i w
milczeniu wychodzić na balkonik. Pierwszy wyszedł znany już
dziadkowi Hardemu i babci Miłej dowódca poprzedniego statku
kosmicznego. Po nim wyszedł jego syn, a następnie żona dowódcy i
żona syna. I na samym końcu, prawie jednocześnie, i prawie
wyskoczyło a nie wyszło, dwoje dzieci. Chłopiec i dziewczyna. Tym
razem było o wiele łatwiej rozpoznać płeć gości z Księżyca,
ponieważ byli ubrani jakoś tak bardziej znacząco i odpowiednio do
płci. A byli ubrani nieziemsko pięknie. Wszyscy mieli na sobie
złote kombinezony i na głowach —
górnych głowach —
w tym samym złotym kolorze berety ze sterczącymi antenkami. Dowódca
miał takie same zielone włosy jak za pierwszym razem, tyle że
przyprószone złotem. Podobnie jak u ziemian w podeszłym wieku —
siwizną. Jego syn i wnuk mieli identyczne włosy jak on przed laty.
Natomiast wszystkie kobiety, łącznie z najmłodszą, miały jeszcze
dłuższe włosy, bo sięgające aż do połowy pleców. I były one
koloru jaskrawoczerwonego. Włosy najstarszej kobiety były również
przyprószone złotem. Kobiety miały na swoich złotych i obcisłych
kombinezonach ubrane krótkie spódniczki w różnych kolorach.
Najstarsza miała spódniczkę w kolorze zielonym, takim jak włosy
jej męża. Średnia —
w kolorze czerwonym, w takim jak jej włosy. Natomiast najmłodsza —
w różnych kolorach, podobnych do kolorów tęczy. Wszystkie miały
bardzo ładne oczy, oczywiście, dwie pary oczu. A były one jeszcze
większe i bardziej błyszczące niż męskiej części ich rodu. No
i przede wszystkim miały bardzo długie, czerwonoczarne rzęsy.
Jedna rzęsa czarna, druga czerwona, i tak na przemian. Zabawnie to
wyglądało, ale też i ładnie. Obydwie twarze kobiet były bardziej
zaróżowione i miały po dwa fikuśne czerwonawe rumieńce. A usta?
Usta przepiękne, duże, aksamitne, czerwone i uśmiechnięte, i to
na obydwu twarzach. Chociaż trzeba przyznać, że na dolnych
twarzach ich uśmiech był o wiele wyraźniejszy. Był po prostu
szeroki i bardzo miły. Każda z nich trzymała w rękach jakieś
szarfy w różnych kolorach, które z łopotem powiewały na wietrze.
Wszyscy razem wyglądali przecudnie. A na tle ich niebieskiego,
gigantycznych rozmiarów statku kosmicznego, sprawiali sobą
wrażenie, jakby byli złotymi gwiazdeczkami, zawieszonymi gdzieś na
bezkresnym firmamencie. Gwiazdeczkami, które przyozdobiły się
kolorowymi bombkami, i wesoło baraszkując przy dźwiękach
dzwoneczków, migoczą ku
uciesze Ziemian.
Słońce, widząc ten wspaniały spektakl, uspokoiło
się wreszcie i z szerokim uśmiechem puściło w kierunku jego
scenerii kilka złocistych promieni. Chciało mieć swój udział w
tym niesamowitym widowisku. Przyuważył to wiatr, który od jakiegoś
już czasu również z wielkim zaciekawieniem przyglądał się temu
fenomenowi. Jednocześnie zabawiał się szarfami trzymanymi
przez kobiety-kosmitki, dmuchając w nie z różnym natężeniem. Gdy
zauważył nadlatujące promienie słoneczne, dmuchnął w nie z
uciechy ze zdwojoną mocą. Promienie słoneczne załamały się i
zaczęły pulsująco opadać na gości z kosmosu. A odbijając się
od ich złotych kombinezonów, utworzyły fantastyczne refleksy
świetlne. Wiatr, zadowolony ze swojego żartu, puścił oczko do
słońca. Słońcu ten żart też się spodobał, więc odpowiedziało
wiatrowi podwójnym oczkiem. No a potem, na powrót zajęło się już
swoją normalną pracą, uradowane, że wszystko się jakoś
wyjaśniło i w dodatku tak pięknie było.
Księżycowi
Pobratymcy stali w rzędzie jeszcze przez chwilę i przypatrywali się
wszystkim ludkom stojącym na lądowisku. Wreszcie pierwszy odezwał
się znany dziadkowi Hardemu i babci Miłej dowódca:
—
Witamy naszych drogich Ziemskich Pobratymców!
Jesteśmy szczęśliwi, że możemy się z wami spotkać, i to w tak
dużym gronie.
—
Witamy! Witamy drogich Księżycowych
Pobratymców! —
rozległo się donośnie na dole.
—
Ale was się namnożyło! —
zaśmiał się dowódca serdecznie, a za nim, jak na komendę,
pozostali Księżycowi Pobratymcy. Wszyscy śmiali się głośno i z
charakterystycznym dla nich zgrzytaniem, pokazując przy tym
wszystkie zęby. I co było dziwne, wszyscy mieli złote zęby, a nie
srebrne, jak ostatnim razem. Czyżby zmieniali kolor zębów w
zależności od koloru kombinezonów, tak jak babcia Miła zmienia
kolor aksamitki do swojego naszyjnika z gagatem?
Kiedy
skończyli się śmiać, dowódca nacisnął guzik na poręczy
balkonu i zaczęli zjeżdżać w dół. A gdy balkon z całą załogą
statku dotknął ziemi, dowódca rozpoczął jej prezentację:
—
Oto moja żona K-Alpha, moja synowa K-Beta, mój
syn K-Y. No i mój wnuk K-1 oraz wnuczka K-2. I ja, stary bywalec
waszej pięknej Planety Ziemia. Najwyższy czas, abym przedstawił
się z imienia. Otóż ja nazywam się K-X.
—
Bardzo nam miło poznać was wszystkich —
powiedział radośnie dziadek Hardy i również przedstawił swoją
liczną rodzinkę. A kiedy skończył, z uśmiechem dodał: —
Zapraszamy serdecznie wszystkich państwa w nasze progi i proszę się
czuć jak u siebie w domu.
Wszyscy
Księżycowi Pobratymcy, jak na zawołanie, zeskoczyli z balkoniku i
ruszyli w stronę leśnych ludków, lekko unosząc się nad ziemią.
A balkonik z cichym szelestem pojechał do góry, chowając się na
swoim miejscu. Natomiast okrągły właz pojazdu wydał z siebie
kilka dźwięcznych taktów, coś w rodzaju: —
„tryli, tryli, trylilili…” i zamknął się szczelnie.
Kiedy
goście z Księżyca zbliżali się już do ludków, ci nie bardzo
wiedzieli jak mają się zachować przy przywitaniu. Nie musieli
jednak zbyt długo się nad tym zastanawiać, gdyż goście bez
żadnych oporów rzucili się na nich z szeroko otwartymi ramionami i
zaczęli wszystkich po kolei ściskać „na niedźwiedzia”. Ku
zadowoleniu najmłodszych ludków. Zakotłowało się okrutnie wśród
Ziemsko-Księżycowych Pobratymców i już nie wiadomo było kto kogo
ściskał. Gdy ceremoniał powitania dobiegał końca, leśne ludki
zauważyły nagle, że mają pozawieszane kolorowe szarfy na szyi.
Uradowani, zaczęli jeden przez drugiego głośno wykrzykiwać słowa
podziękowania i tym razem to oni rzucili się na gości z szeroko
otwartymi ramionami.
Nie
wiadomo jak długo jeszcze trwałby ten ceremoniał uścisków, gdyby
nie dziadek Hardy, który pierwszy odzyskał zmysł organizacyjny i
zaintonował:
—
Na powitanie wszyscy razem… —
a zanim jedenaście gardeł z rodziny Śmieszalskich i Poważalskich:
—
Hip, hip, hura. Hip, hip hura… —
a potem jeszcze... i sześć gardeł z rodziny K (drugie sześć
milczało):
—
Hiprrr, hiprrr, hurra, hurra, hurrrrra! —
siarczyście zazgrzytało, wywołując tym samym serdeczny śmiech
wśród najmłodszych gardeł leśnych ludków.
I wszyscy
razem, osiemnaście Ziemsko-Księżycowych istot, ruszyło raźno w
stronę pałacu wśród strzelistych skał, ucząc się po drodze
swoich imion. Zabawy przy tym mieli co niemiara. Śmiechom i chichom
nie było końca. Zwłaszcza przy wymawianiu imienia Śmieszki przez
K-2. Jak ze wszystkimi imionami K-2 jakoś sobie poradziła i
zapamiętała, to przy Śmieszce zacięła się niczym zardzewiałe
koło zębate i ni rusz nie mogła tego imienia wymówić. Wychodziło
jej coś w rodzaju: —
„Sieimierrrszka”, albo „Sierrreszka”, w najlepszym razie:
„Sięmieszka”, co szybko podłapał ogromnie rozbawiony Gagatek.
—
Się mieszka niedaleko! —
rechotał jak wariat, wprawiając wszystkich swym śmiechem w niezły
ubaw.
—
Nie mów, że ona niedaleko, bo ona jest tu, obok
mnie —
powiedziała zdziwiona K-2, drapiąc się z zakłopotaniem po górnym
czole. —
No, Sięmieszka, powiedz że mam rację.
—
Nie przejmuj się nim K-2. —
Śmieszka uspokajała swą nową przyjaciółkę. —
On zawsze tak sobie żartuje ze wszystkich i ze wszystkiego. Taki to
już z Gagatka gagatek. Musisz się do niego tylko przyzwyczaić, to
go nawet polubisz. Bo w istocie nie jest taki zły…
—
Hej, ty, Śmieszalska Śmieszko, co to znaczy:
„nie jest taki zły”? —
dalej rechocząc, spytał Gagatek. —
Nie taki zły? Jam do rany przyłóż. Gabciu, dawaj swojego guza!
Zaraz wam udowodnię… jak działam… jak stary Księżycowy
Pobratymiec na papciowego guza przed wieloma laty. No, Gabciu,
zdejmuj kapelusik… No czemu uciekasz?!
—
Ty się Gagatku lepiej uspokój, póki mamcia nie
usłyszy i nie zobaczy, co Gabcio ukrywa pod tym swoim kapelusikiem
właśnie z twojego powodu —
poradził bratu Chwatko. —
I nie rób już z siebie takiego uzdrowiciela, bo akurat na odwyrtkę
przykładasz się do ran… to znaczy… zadajesz rany...
—
Co mówiliście o papciowym guzie? —
z zainteresowaniem spytał dziadek Hardy, odstępując od starszych i
podchodząc do rozbawionych dzieci. —
Opowiadałeś Gagatku swoim nowym przyjaciołom o tej guzowej
historii waszego ojca? No, to było zabawne. Prawda, dzieci?
—
Jeszcze jak! —
poinformował dziadka Hardego K-1 i z szerokim złotym uśmiechem
przeleciał wzrokiem po wszystkich dzieciach. —
Nasz dziadek K-X też nam o niej opowiadał.
—
No widzicie, jaki ten świat, och, przepraszam,
wszechświat jest mały, bo tyle o sobie wiemy —
rzekł ucieszony dziadek Hardy i głośno, już do wszystkich, dodał:
—
Bardzo jestem szczęśliwy, że wszyscy możemy być razem…
Niezmiernie jestem szczęśliwy… A teraz, moi drodzy, wchodźmy już
do naszego pałacu. Nasi goście muszą się posilić po tak długiej
podróży.
Wszyscy
posłusznie weszli do środka prowadzeni przez pacia Chwata. Na
podwórku został tylko dziadek Hardy i dziadek K-X. Chwilę patrzyli
na siebie bez słów ze wzruszeniem w oczach. Po czym rzucili się
sobie jeszcze raz w ramiona i w końcu dali upust swojemu wzruszeniu.
Podciągając głośno nosami, stali tak w mocnym, męskim uścisku i
co chwilę jedną ręką wycierali oczy, a drugą poklepywali się po
plecach. Tak bardzo byli wzruszeni, że nawet nie zauważyli, iż w
wejściu do jaskini ponownie zjawili się ich synowie, Chwat i K-Y, i
przypatrywali się im.
—
Widać, że nasi ojcowie bardzo mocno przeżywają
spotkanie po latach —
odezwał się pierwszy papcio Chwat i otarł w skrycie płynącą po
policzku łzę.
—
Tak, bardzo —
powiedział K-Y w zadumie na obu twarzach. Ale zaraz dolna twarz mu
się rozjaśniła i już z uśmiechem dodał: —
No, ale miejmy nadzieję, że teraz to się zmieni i często będziemy
się odwiedzać. Prawda, Chwat?
—
Ja też mam taką nadzieję —
odpowiedział papcio i również szeroko się uśmiechnął. Po czym
złapał K-Y za rękę i pociągnął go za sobą w kierunku swoich
ojców. I kiedy stanęli już razem naprzeciw nich, odezwał się: —
Drodzy nasi ojcowie, my, to znaczy K-Y i ja, zanim was tutaj
znaleźliśmy, rozmawialiśmy o możliwościach częstszych spotkań.
A teraz, na waszym przykładzie widzimy, że jest to wręcz
konieczne by dołożyć wszelkich starań, ażeby naszych spotkań
było jak najwięcej…
—
No właśnie, i tak będzie! —
K-Y wszedł papciowi Chwatowi w słowo i poklepał obu ojców (ciągle
złączonych w uścisku) po plecach.
—
Popatrz, ojcze, co dostałem od K-Y —
ze szczęśliwą miną powiedział papcio i pokazał ściskany w swej
potężnej dłoni czarny przedmiot. —
Dzięki temu małemu urządzeniu, które K-Y nazywa fontelem,
będziemy mogli bezpośrednio rozmawiać z naszymi drogimi
przyjaciółmi kiedy tylko zechcemy.
—
Nie do wiary! —
wrzasnął podniecony dziadek Hardy i podskoczył do syna, aby
zobaczyć, co to za cudo trzyma w dłoni. —
Przez wszystkie te lata najbardziej brakowało mi tego, że nie
mogłem z wami tak po prostu porozmawiać, skoro już nie mogłem was
widzieć. To jest naprawdę niewiarygodne. Sami skonstruowaliście
taką wspaniałą rzecz? Nam… nam niestety nigdy się jeszcze nie
udało osiągnąć takiego postępu technicznego…
—
I też nie musi, bo wszystko możecie mieć od
nas —
przerwał mu K-X i zaczął ściskać obu Śmieszalskich naraz. W
rozpędzie i własnego syna też wyściskał. Po czym poważnym
głosem dodał: — Cóż z tego, że nie osiągnęliście wyższego
postępu technicznego? Cóż znaczy postęp techniczny w porównaniu
z wartościami, jakie wy posiadacie? Wy sami sobą jesteście
najwyższą wartością, bo jesteście dobrymi i uczuciowymi istotami
o gorących sercach. Też było mi żal, że nie mogłem z tobą
Hardy bezpośrednio rozmawiać. Czasami mogliśmy was tylko trochę
obserwować. I to nie zawsze wyraźnie… Było to mało, ale na tyle
dużo, że mogliśmy się od was nauczyć mnóstwo wspaniałych
rzeczy związanych z uczuciami, a które były nam wcześniej obce.
Staliśmy się dzięki wam lepsi. Jest nam teraz o wiele łatwiej żyć
samym z sobą, w rodzinie i wśród naszego księżycowego
społeczeństwa. A te wspaniałości zawdzięczamy właśnie wam.
Żaden postęp techniczny, choćby największy, ani nie zastąpi
uczuć, ani uczuć nie nauczy. Dlatego, przez wszystkie te lata od
naszego pierwszego spotkania z wami, staraliśmy się ulepszyć nasz
sprzęt kosmiczny oraz nasze statki kosmiczne, jak i również
wszelkiego rodzaju urządzenia, aby móc z wami przebywać jak
najwięcej. Albo bezpośrednio, albo przynajmniej rozmawiać z wami.
I muszę się w tym miejscu pochwalić, że udało nam się to
osiągnąć. Przede wszystkim zbudowaliśmy takie pojazdy, którymi
możemy latać na Ziemię o każdej porze, bez względu na fazy
Księżyca. A nasz system łączności ulepszyliśmy do tego stopnia,
że teraz będziemy mogli rozmawiać w obydwie strony. Ba, będziemy
się mogli nawet widzieć nawzajem w trakcie naszej rozmowy
fontelowej. W przeciągu naszego obecnego, trzydniowego pobytu,
pokażemy wam wszystkie te urządzenia i nauczymy was posługiwać
się nimi. A potem, w przyszłości, już zawsze będziemy w bliskim
kontakcie. Będziemy się odwiedzać, a w czasie między
odwiedzinami, rozmawiać ze sobą i choć trochę siebie widzieć.
—
Hej, panowie mili, co z wami? —
spytała wesoło babcia Miła, która wraz K-Alphą stanęła przed
bramą jaskini. —
Czekamy na was. Podano do stołu.
—
No chodźcie, chodźcie już —
ponaglała K-Alpha z uśmiechem. —
Miałeś rację K-X. Same pyszności na stole. A co za zapachy? Nie
mogę się już doczekać, aby spróbować te wspaniałości
jedzeniowe…
—
Tego wspaniałego jedzenia! —
K-X poprawił żonę i jedną ręką objął ją w pół, a drugą
babcię Miłą za ramię i poprowadził je do środka, śmiejąc się
przy tym głośno i serdecznie. Za nimi weszli pozostali panowie,
wtórując mu równie głośnym śmiechem.
Biesiadowanie
przy stole odbywało się w bardzo miłej atmosferze. Ze stołu
znikało wszystko, co tylko kobiety przyniosły z kuchni. Pochwałom
za pyszne jedzenie i napoje nie było końca. Chwalili wszyscy
biesiadujący, ale goście z Księżyca to się już wprost
rozpływali w zachwycie. Nawet K-1 i K-2, oszczędni w wyrażaniu
swoich uczuć, nie mogli się nachwalić sławetnego placka z jabłek
w wykonaniu babci Miłej. A K-Alpha i K-Beta po skończonym posiłku
siedziały z jakimiś dziwnymi notesikami w ręku i wystukiwały w
nich coraz to nowe przepisy kulinarne kuchni pań Śmieszlskich.
Nawet Pogodna podyktowała im kilka swoich przepisów na kruche
ciasteczka i różne dżemy owocowe. Wszystkie panie były bardzo
zadowolone. I te, co dyktowały, bo mogły dać upust swojej dumie, i
te, co notowały, bo mogły w przyszłości (przypuszczalnie) takowy
upust dać. Panowie natomiast omawiali sprawy techniczne związane z
lotem papcia Chwata na Księżyc i z jego tam pobytem. Rozmawiali tak
ciekawie, że wszystkie dzieci przysłuchiwały się ich rozmowom
bardziej, aniżeli rozmowom kobiet. Nie ma co się dziwić, gdyż to
były sprawy o wiele ciekawsze, bo nieznane, wręcz tajemnicze.
Zwłaszcza dla ludkowych dzieci. Dzieci zadawały więc dużo pytań.
A już najwięcej Gryzio i Gagatek. Gryzio chciał na ten przykład
wiedzieć z jak twardego i wytrzymałego materiału musi być
zbudowany statek kosmiczny, aby wytrzymać przejście do atmosfery
ziemskiej i nie spłonąć. A Gagatek, czy papcio Chwat będzie mógł
też choć przez chwilę poprowadzić tego olbrzymiastego pająka w
przestworza — w
kierunku Księżyca. Na niektóre pytania dzieci otrzymywały od
zrazu odpowiedź, na niektóre później, albo i wcale, bo padały
już następne pytania. W rezultacie same się już zaczęły gubić
w pytaniach i odpowiedziach, bo tyle ich było. Gwar przy stole był
więc niesamowity. Ale był to niezmiernie sympatyczny gwar. Widać
to było po uszczęśliwionych minach wszystkich przy nim siedzących.
K-1, jako
chłopiec z rodu K, znał wiele spraw omawianych przez męską część
uczestników spotkania, ale też z wielkim zainteresowaniem
przysłuchiwał się tym rozmowom i obserwował jednocześnie swoich
nowych przyjaciół. I gdy tak wodził oczami po ich twarzach,
napotkał na spojrzenie Śmieszki, które wydało mu się być nieco
znudzone. Spojrzał szybko na swoją siostrę, i widząc jej minę,
stwierdził, że czas już opuścić grono starszych. Szturchnął
więc łokciem siedzącego z jego prawej strony Gagatka i pokazał mu
dwiema głowami naraz kierunek wyjścia. Gagatek, pojętny chłopak,
w mig zrozumiał w czym rzecz.
—
No, moi drodzy ludkowie, ci dzieciom podobni, ma
się rozumieć. I ci stąd… i ci stamtąd… czas się wynieść na
dwór i zobaczyć, czy nas tam nie ma—
zagaił ochoczo, a widząc uradowaną minę
K-2 i Śmieszki, zawołał szarmancko: — Panie przodem proszę! My,
panowie, mamy was tylko dwie, więc otoczymy was szczególną opieką.
—
Oj, Gagat, Gagat! Czy ty nie możesz choć raz
mówić normalnie? —
spytała mamcia Radosna, kręcąc głową i próbując zachować
poważny ton głosu. —
Idźcie dzieci na dwór, idźcie, ale proszę, bądźcie miłe dla
naszych gości.
Zaraz,
zaraz…! —
zawołał wesoło K-X. —
Właśnie miałem zapytać… czy mi się nie przesłyszało? Już
wtedy, kiedy Hardy przedstawiałeś nam swoją rodzinkę, wydało mi
się to dziwne, no i teraz mi się przypomniało. Czy wasi bliźniacy
nazywają się Gagat i Gabro? Czy jakoś inaczej, ale podobnie?
—
Nie, nie przesłyszało ci się, drogi K-X —
odpowiedział dziadek Hardy z szerokim uśmiechem, ale to bardzo
długa historia. Opowiem o niej później, jak pójdziemy do lasu
rozglądać się za nowymi dla was roślinami i sadzonkami…
—
Ale poopowiadaj dziadziusiu tak od serca —
wskoczył w słowo dziadkowi milczący do tej pory Gabcio. —
Aby wszyscy wiedzieli, jakie to szlachetne imiona… te nasze imiona.
Nie, Gagat?
—
Się rozumie samo przez się… że nie inaczej —
odpowiedział śpiewnie Gagatek i puścił oczko do Chwatka, który
zrobił akurat zgorszoną minę.
— Och, zmykajcie wreszcie na dwór, bo faktycznie
czas już sprawdzić, czy was przypadkiem tam nie ma —
nakazał papcio Chwat, robiąc raz poważny (w miarę) wyraz twarzy,
patrząc na Gagatka, to znów uśmiechnięty, patrząc na K-1 i K-2.
— Bo jak tak dalej pójdzie, Gagat rozkręci się na dobre i będzie
mielił ozorem, czy trzeba, czy nie trzeba. No, nuże Gaga, wy
przodem. Prowadźcie naszych młodych gości na podwórko. A ty
Chwatko i Gryzio, jako najstarsi, pilnujcie wszystkich, aby nikomu
nic się nie stało. A już zwłaszcza, miejcie wejrzenie na tych
dwóch rozrabiaków, by znów czego nie zmalowali.
—
Ale nie odchodźcie za daleko, zanim K-1 i K-2
nie założą swoich pasów bezpieczeństwa —
powiedział K-Y z ubawioną miną, patrząc na bliźniaków. —
Za jakieś dwie godziny wrócimy do naszego statku po kilka rzeczy,
to przyniesiemy te pasy. No i może też od razu wasz samopojazd
ziemski, to będziecie mogli pozwiedzać sobie najbliższe okolice. A
my będziemy spokojni, że nic wam się nie stanie, i …
—
Na szlachetność wszystkich kamieni
księżycowych! —
Gagatek wrzasnął jak opętany i stanął w miejscu, choć już się
posłusznie kierował w stronę wyjścia, ciągnąc za sobą Gabcia
za jego nowiutką koszulkę. To, co usłyszał, zszokowało go. —
Jak to…?! Jaki samopojazd?! Dobrze słyszałem? Chcę go
natychmiast zobaczyć! Idziemy już po niego! Dłużej nie wytrzymam
jak go nie zobaczę i nie spróbuję nim pojeździć…
Niestety.
Nic nie poszło po jego myśli. Papcio Chwat bez słowa zmierzył go
groźnym wzrokiem i jednoznacznym gestem pokazał mu drogę wyjścia
z salonu. Poszedł więc Gagatek jak niepyszny z rozdziawioną buzią
przygotowaną do powiedzenia jeszcze czegoś w wiadomym temacie, albo
może i zapytania o coś. Kto go tam wie, co mu jeszcze po głowie
chodziło? Albo latało? A może już nawet jeździło?
Po chwili
wszystkie dzieci siedziały już na mostku nad potokiem i rozmawiały.
I aż dziw brał, że rozmawiały nad wyraz spokojnie z wielkim
skupieniem i zainteresowaniem. Nikt nikomu nie wchodził w słowo.
Nikt nikomu nie przeszkadzał. Jedno opowiadało, reszta słuchała.
Trójka najstarszych chłopców, czyli Chwat, Gryzio i K-1, ustalili
zaraz na początku, zanim usiedli na mostku, że najpierw muszą się
trochę poznać, czegoś się o sobie dowiedzieć, aby potem bez
większych niespodzianek razem ruszyć do zabawy i na spotkanie z
przygodą. Ustalili więc, że będą po kolei zadawać sobie pytania
i również po kolei odpowiadać na nie. I tego z góry ustalonego
porządku dzieci się trzymały. Nawet Gagatek zapomniał na ten czas
o swoim „jeżdżącym problemie” i posłusznie poddał się temu
porządkowi.
Najwięcej
pytań otrzymywał K-1 i jego siostra K-2, co było rzeczą
oczywistą, gdyż to oni przybyli z nieznanych i tajemniczych stron.
A że tylko w dwójkę reprezentowali przybyszów z Księżyca, a
ludkowych-ziemian było trzy razy tyle, też i z tego względu pytań
otrzymywali więcej.
Księżycowe
dzieci opowiadały o swoim niezwykłym życiu na ich jeszcze bardziej
niezwykłym Srebrnym Globie, jak nazywały Księżyc. Mówiły, że
Księżyc nie jest tak piękny jak Ziemia, bo jest szary, ciemny, ale
jest też bardzo ciekawy, tyle że inaczej. Opowiadały o swoim
wspaniałym domu w ogromnej grocie, który znajdował się pod grubą
warstwą skał nieopodal Morza Deszczów. O wspaniałej roślinności,
jaką hodują dzięki podróżom na Ziemię. O podróżach po
wszechświecie i pięknych widokach stamtąd na odległe galaktyki. A
zwłaszcza na istne rojowisko gwiazd znajdujących się w takim
dziwnym pasie jak gdyby z mleka. Opowiadały, że gwiazdy te, miliony
gwiazd, tworzą razem coś w rodzaju mlecznej poświaty, czyli Drogę
Mleczną. Nazywaną również Galaktyką.
Kiedy K-2
zauważyła, że temat Galaktyki szczególnie zainteresował jej
ziemskich przyjaciół, gdyż zadawali dużo pytań z nią
związanych, opowiedziała im piękną bajkę. A była to bardzo
stara bajka o królowej nieba, bogini Herze, której w czasie jej
snu, do piersi nabrzmiałych mlekiem Zeus przyłożył małego
Herkulesa. Zeus był ojcem Herkulesa i chciał zapewnić synowi
nieśmiertelność. A to byłoby możliwe tylko wtedy, kiedy ten
ssałby pierś bogini. Hera się jednak obudziła i odtrąciła cudze
dziecko. Wówczas kilka kropel jej mleka rozlało się po niebie. I
to właśnie z nich powstała Droga Mleczna. Kilka zaś innych kropli
spadło na Ziemię i wyrosły z nich przepiękne kwiaty — białe
lilie. Gdy K-2 skończyła opowiadać bajkę, zdradziła ludkom małą
tajemnicę. Powiedziała, że dziadek K-X, który pierwszy
opowiedział jej tę właśnie bajkę, zawsze marzył, aby zdobyć na
Ziemi te boskie białe lilie i hodować je w ich olbrzymim ogrodzie
botanicznym. Tak bardzo był zafascynowany tym pięknym kwiatem.
K-1 zaś
opowiadał o ich podróży na Ziemię. O niezwykłym i
najpiękniejszym ze wszystkich planet we wszechświecie wyglądzie
Ziemi z kosmosu. Porównywał wygląd Globu Ziemskiego do ogromnej i
bardzo kolorowej piłki. Zachwycał się zwłaszcza kolorami, które
znał tylko z książek i opowiadań starszych.
Opowieści
obojga księżycowych dzieci zdominowały wszystkie inne opowieści,
gdyż każdy z sześciorga ludków, choć grzecznie i spokojnie
odpowiadał na zadawane pytania, to jednak starał się to robić
krótko i zwięźle, bez żadnych dodatkowych a jakże niezbędnych
w normalnych warunkach ubarwień i upiększeń opowiadanych historii.
Dzieci z
rodzinki Śmieszalskich opowiadały o swoim wspaniałym lesie, pełnym
różnych zwierząt i ptaków. O pięknej, soczystozielonej
roślinności i jakże pożytecznym i zdrowym runie leśnym, a także
o przepysznych i kolorowych jagodach. O pobliskiej jaskini, gdzie
mieszkają tylko same jaszczurki i nietoperze. I o olbrzymim, gdzieś
na skraju lasu stojącym domu wielkich ludzi, w którym żyje dużo
dzieci i kilkoro tylko dorosłych. Opowiadali, że widzieli ich tylko
raz w życiu, i to z daleka, na niedzielnej wycieczce z rodzicami.
Nie byli tam więcej, bo papcio Chwat orzekł, że to zbyt
niebezpieczne...
cdn.