Gdzieś daleko, za wieloma miastami i wieloma wioskami, na olbrzymich połaciach ziemi rósł piękny, gęsty las. A w jego zielonej gęstwinie, w otoczeniu pojedynczych skał sterczących wysoko ku niebu, między którymi hulał wiatr, wygrywając magiczne melodie, żyło małe społeczeństwo leśnych ludków. Była to miła i radosna, a przede wszystkim bardzo szczęśliwa rodzina Śmieszalskich.
Głową
tej rodziny był papcio Chwat Śmieszalski, który wraz ze swą mądrą
żoną Radosną i swoimi sędziwymi rodzicami oraz czworgiem dzieci
wiódł dostatnie życie, bez większych trosk, w miłej atmosferze
kochającej się rodzinki. A otaczająca ich zewsząd przyroda
tworzyła dopełnienie ich szczęścia.
Leśne
ludki z wyglądu niczym się nie różniły od ludzi żyjących w
miastach i wsiach, poza jednym szczegółem: byli bardzo niskiego
wzrostu. Dorosłe ludki mierzyły jedną stopę. Zdarzało się
jednak, że niektóre były dużo wyższe. I do takich ludków
właśnie należał papcio Chwat. Jego ojciec Hardy także. A to
sprawiało, że wśród leśnych ludków obaj uchodzili za bardzo
wysokich i postawnych mężczyzn.
Ich
niewysoki wzrost miał też wiele zalet. Mogli być prawie
niezauważalni. Jak tylko chcieli, albo zaszła taka potrzeba, ze
względów bezpieczeństwa na przykład, w mig potrafili się
schować. A przy ich wzroście mieli bardzo dużo możliwości.
Najwięcej
i najczęściej ze swojego niskiego wzrostu korzystało wesołe
rodzeństwo Śmieszalskich. Był dla nich nie bez znaczenia i dawał
wiele radości. Zwłaszcza w różnego rodzaju zabawach. Najstarszy z
rodzeństwa, czternastoletni Chwatko, wprawdzie rósł i rósł i
zanosiło się na to, że w przyszłości też będzie bardzo wysokim
mężczyzną, ale póki co, w wielu zabawach młodszego rodzeństwa
ciągle chętnie uczestniczył. Papcio Chwat i dziadek Hardy lubili
go obserwować jak staje się mężczyzną. Wychowywali go przecież
na następcę rodu Śmieszalskich.
Rok
młodsza Śmieszka była dużo niższa, ale za to serce miała
ogromne. Była bardzo miłą i wesołą dziewczynką, ale
jednocześnie szczerą i wrażliwą na czyjąś krzywdę. Dla
wszystkich miała czas i dobre słowo.
Najmłodsi
z rodzeństwa natomiast, dziewięcioletni bliźniacy: Gagat i Gabro,
byli bardzo mali jak na swój wiek, ale za to bardzo żywotni.
Energia ich rozpierała. Wszędzie było ich pełno, czy ktoś sobie
tego życzył, czy nie. Wyrastali nagle jak dwa grzyby po deszczu i
głośno oznajmiali wszem wobec i każdemu z osobna swoją obecność.
Rodzice i dziadkowie często musieli ich upominać, dlatego też, dla
potrzeb wychowawczych, wymyślili wspólne imię dla obu bliźniaków
naraz. Było to imię: „Gaga”, powstałe z połączenia dwóch
pierwszych liter imion chłopców. Tak im było o wiele łatwiej obu
jednocześnie przywoływać do porządku. Mamcia Radosna nieraz
załamywała ręce nad ich postępkami, ale miała nadzieję, że z
wiekiem nieco się uspokoją i spoważnieją. Bliźniacy byli bardzo
do siebie podobni z wyglądu, ale różnili się usposobieniem.
Rozrabiali zawsze razem, jednak prym wodził nieustająco Gagat.
Gabro natomiast, choć aktywnie uczestniczył we wszystkich
poczynaniach „Wesołej Dwói” (jak ich też czasami nazywała
babcia Miła), wolał podporządkowywać się bratu. A że
prześladował go pech, zawsze musiał się w coś wpakować.
Niechcący, ma się rozumieć. Te cechy ich charakteru nie omieszkało
wykorzystać ich starsze rodzeństwo i dla jasności wszelakich
sytuacji, w jakie pakowali bliźniacy siebie i ich przy okazji,
nazwało ich bardziej pasującymi do ich osobowości imionami:
Gagatek i Gabcio. I tak już zostało. Bliźniacy mieli więc wiele
imion i chociaż ich prawdziwe imiona miały zupełnie inne
znaczenia, bardziej wzniosłe, to mimo tego nie przeszkadzało im być
nazywanym zupełnie inaczej, wręcz ich to bawiło.
Rodzinka
Śmieszalskich żyła sobie wśród strzelistych skał w olbrzymiej
jaskini wyżłobionej dawno temu przez podziemną rzekę. A rzeka ta
musiała być wielką artystką, jak to mawiał dziadek Hardy, bo
wyrzeźbiła jaskinię przecudnie. Utworzyła piękne pomieszczenia,
wręcz proszące się, aby w nich zamieszkać. Urządzili więc sobie
Śmieszalscy jaskinię jak wnętrze pałacu, w której mieli dziesięć
komnat, dwie kuchnie i trzy łazienki. Wszystkie pomieszczenia były
pięknie umeblowane rzeźbionymi meblami zrobionymi własnoręcznie
przez dziadka Hardego i papcia Chwata. Udekorowane były zaś
haftowanymi jedwabiami i wełnianymi dywanami, tudzież wspaniałymi
gobelinami wykonanymi przez babcię Miłą i mamcię Radosną.
Gdzieniegdzie można było również zobaczyć małe dziełka
Śmieszki. Na przykład: szydełkowane kolorowe serwetki pod
doniczkami z kwiatami oraz wiele wyszywanych wesołych makatek.
W jaskini
mieszkało się rodzince Śmieszalskich jak w bajce, szczęśliwie i
radośnie. A wytryskujące spod skał wapiennych źródło swoim
melodyjnym szumem dodatkowo akcentowało tę atmosferę bajecznej
szczęśliwości. Jego magię odczuwało się nie tylko wewnątrz
jaskini. Przebijając się pod jej frontową ścianą na zewnątrz,
utworzyło ludkom tam mieszkającym coś w rodzaju długiego
korytarza łączącego ich ze światem zewnętrznym. A tam już, na
zewnątrz, wśród soczystej zieleni lasu, błękitu nieba i
igrających wesoło złocistych promieni słonecznych szumiało
jeszcze bajeczniej. Swoim poszumem współgrało z leśną orkiestrą,
w której podmuchy wiatru wygrywały cichutką muzyczkę na
drgających liściach drzew, dodając coraz to mocniejsze akordy.
Wiatr potrafił to doskonale. Dmuchał mocno pomiędzy strzeliste
skały a te odpowiadały mu przepięknymi dźwiękami niczym
piszczałki w olbrzymich organach po naciśnięciu klawiszy. Natura,
jak profesjonalny dyrygent ze swoimi muzykami, wyczarowywała
niezapomnianą muzykę. Chóralny śpiew ptaków dopełniał jej
dzieła. Zachłanne na różne dźwięki echo leśne też miało
udział w tym muzykowaniu. Rozkoszując się muzyką, niosło ją
daleko po lesie.
Sielankową
i spokojną atmosferę rodzinki Śmieszalskich od paru dni zakłócało
podniecenie związane z przygotowaniami do odwiedzin ciotki Pogodnej
(siostry papcia) i jej męża Dumka Poważalskiego wraz z dwoma ich
synami: trzynastoletnim Gryziem i jedenastoletnim Nosolem.
Odwiedziny
siostry papcia Chwata i jej rodzinki nie miały tym razem charakteru
zwykłych, gościnnych odwiedzin. Rodzina miała się spotkać po to,
aby omówić i przygotować podróż papcia na Księżyc. Bo gdzieś
tak przed miesiącem, Księżycowi Pobratymcy (dziadek Hardy tak
nazywał swoich przyjaciół z Księżyca) nawiązali kontakt z
Chwatem i oznajmili, iż w połowie lata (czyli jutro) przybędą na
Ziemię po nowe roślinki. Zabawią więc jakiś czas na Ziemskiej
Planecie. Przy tej okazji chcieliby poznać jego rodzinę i w drodze
powrotnej zabrać go ze sobą na Księżyc. Pragną ugościć go u
siebie, jak również pochwalić się florą, jaką udało im się
wyhodować z ziarenek i sadzonek podarowanych im przez dziadka
Hardego przy ostatniej ich wizycie. Chcieliby też zaopatrzyć papcia
Chwata w księżycowe kamienie energetyczne i uzdrawiające, jakich
nie ma na Ziemi.
Papcio
Chwat tylko mgliście pamiętał Księżycowych Pobratymców. Był
małym chłopcem, kiedy jego ojciec, Hardy Śmieszalski, gościł ich
u siebie uroczyście. Siostra Pogodna natomiast w ogóle ich nie
widziała, gdyż wtedy nie było jej jeszcze na świecie. Wszyscy
byli więc bardzo podekscytowani wizytą Księżycowych Pobratymców,
a już najbardziej dzieci.
W jaskini
i poza jaskinią prace wrzały. Mamcia Radosna i babcia Miła w
kuchni gotowały i piekły pyszności. Babcia Miła dobrze wiedziała,
komu jakie przysmaki przygotować. Pamiętała nawet, jak bardzo
smakował Księżycowym Pobratymcom placek jabłkowy w jej wykonaniu.
Znajomy Jeżyk przyniósł jej dorodne jabłka, mogła więc z myślą
o nich upiec dużą blachę tego ciasta. Spiżarnia była już cała
zastawiona wszelkiego rodzaju jadłem i napitkiem, a obie kobiety
ciągle jeszcze krzątały się po kuchni.
Śmieszka
i Chwatko zajęci byli sprzątaniem całego jaskiniowego pałacu.
Starszyzna męska zaś odpowiedzialna była za przygotowanie palenisk
kuchennych i kominków w komnatach. Wieczory i noce w jaskini były
chłodne, a że mieli zamiar ucztować ze swoimi gośćmi do późnych
godzin nocnych, trzeba było zadbać o duże ilości drwa. Najstarsi
z rodu Śmieszalskich doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że
następna okazja spotkania przyjaciół nie nadarzy się szybko.
Pragnęli więc, aby wszystko było jak najlepiej przygotowane, toteż
rąbali drwa i rąbali, aż echo ziewało niemiłosiernie, znudzone
monotonnym odgłosem rąbiącej siekiery.
Pod
wieczór, kiedy już wszystko było zrobione i przygotowane do
przyjazdu pierwszych gości, czyli ciotki Pogodnej z rodziną, papcio
Chwat zrobił obchód po swojej posiadłości. Był zadowolony,
wszystko grało. Już prawie zamierzał skierować się w stronę
jaskini, gdy nagle zauważył, że na podwórku nieopodal źródła i
tuż obok placu, zwanym lądowiskiem, poniewierają się po ziemi
jakieś paprochy. Aż podskoczył z wrażenia, tak go to rozeźliło.
— Gaga!
Gagaaa! — zakrzyczał tubalnym głosem. — Pędem do mnie, i to
już! Zbiórka przy mostku!
— O
rety! Co się stało?! — Bliźniacy wyrośli jak spod ziemi i
jednocześnie wykrzyczeli pytanie. — Papciu, a ty czemu tak
wrzeszczysz? — dołożył jeszcze jedno pytanie Gagat.
— Niewiele
mieliście pracy zadanej na dzień dzisiejszy… I co ja widzę?
Wszędzie paprochy — grzmiał papcio jeszcze głośniej. —
Zabierajcie się natychmiast do zamiatania. Za dwie godziny gołębie
z Gołębich Linii Lotniczych wylądują z Poważalskimi na
lądowisku. A wy, co? Jeszcze nie gotowi? Jazda po miotłę!
— Ależ
papciu, my przecież już zamiataliśmy, i to solidnie — odezwał
się pierwszy Gabro.
— To
wiatr, jak by się wściekł, dmuchał tak mocno i roznosił nam to
co wyzamiataliśmy. To nie nasza wina. My naszą robotę wykonaliśmy
— doinformował papcia Gagat.
— Wy mi
tu nie opowiadajcie farmazonów. Do zamiatania… i to już! —
głosem nieznoszącym sprzeciwu zakończył rozmowę papcio Chwat, i
kręcąc głową, udał się do jaskiniowego pałacu.
Co było
robić? Bliźniacy, poszturchując się, pomaszerowali do komórki po
narzędzia pracy. A kiedy zamiatanie — z grubsza — było prawie
zakończone, Gagat z uciechy zaczął z miotłą tańczyć walca. Tak
nią wywijał zapamiętale, że nie zwracał uwagi na brata. Gabro
akurat chciał się schylić, aby pozbierać ostatnią kupkę śmieci,
gdy nagle pociemniało mu w oczach i padł jak ścięty twarzą
prosto w pełen śmieci liść babki lancetowatej służący mu za
szufelkę.
— Och,
mamciu moja kochana! Gagat, aż ty gagatku, co żeś znów narobił?!
— krzyczała Śmieszka, biegnąc w stronę leżącego bez ruchu
Gabro.
Śmieszka
akurat trzepała z Chwatkiem chodnik z korytarza, i kiedy zauważyła
jak Gagat wywija miotłą, chciała zawołać by uważał na brata.
Nie zdążyła. Gabro w sekundzie leżał na ziemi. Jak długi.
— Co to
było…? Co się stało? — Gabcio z obolałą miną i błędnym
wzrokiem starał się wykonać dwie próby naraz: zadać pytanie i
podźwignąć się z ziemi.
— Cha,
cha, cha! Gabro, jak ty wyglądasz?! Jak jednorożec… jak… jak
jednorogi diabeł… z oczeretu! — pękał ze śmiechu Gagat.
— Gagatku,
jak ci nie wstyd, przecież on cierpi — zgromił młodszego brata
Chwatko, który szybciej od Śmieszki dobiegł do braci.
— Ojej,
boli cię? Naprawdę? — Gagat spamiętał się i w mig doskoczył
do brata. Urwał kawałek liścia babki lancetowatej, którego Gabro
używał jako szufelki, i już chciał mu przyłożyć do wielkiego
guza, jaki narósł mu równo na środku czoła, ale nie udało mu
się.
— A tyś
już chyba oszalał z kretesem! — krzyknęła Śmieszka, odpychając
Gagatka coraz dalej od Gabcia i strzepując jednocześnie paprochy
poprzyklejane do Gabciowej twarzy. — Zabieraj się z tym liściem,
i to już!
— No
coś ty… przecież babcia Miła mówi, że to najlepsze lekarstwo…
a babcia chyba wie… — obruszył się Gagat.
— Tak,
babcia na pewno wie, ale to musi być czysty liść… i nie na guza,
tylko na krwawiącą ranę — na szybko doinformowała brata
Śmieszka. — Chwatko, bierz Gabcia na ręce i nieś go do kuchni.
Trzeba mu przyłożyć zimną metalową łyżkę, najlepiej maczaną
w źródle, ale nieś go tak, aby starszyzna nie widziała.
Dzieci w
te pędy pognały do drugiej kuchni, z nadzieją, że nikogo w niej
nie będzie. Nie było. Na szczęście. Śmieszka i Chwatko z wielkim
namaszczeniem zajęli się na w pół przytomnym ciągle Gabciem,
pomagając mu dojść do siebie i próbując zminimalizować rozmiary
rosnącego guza. Gagatek zaś, przyglądając się zabiegom starszego
rodzeństwa, miotał się jak oszalały ze strachu o kochanego (jakby
nie było) braciszka, no i ze strachu o siebie.
— Gabciu
mój kochany… tylko nie umieraj, proszę cię, błagam, tylko nie
umieraj, bo co ja zrobię bez ciebie? Mamciu moja kochana…
Śmieszka… Chwatko… ratujcie! — rozpaczał coraz
przeraźliwiej, wznosząc przestraszony wzrok ku sklepieniu jaskini.
— Uspokój
się głupolu! — nakrzyczał na brata Chwatko. — Pomyśl wprzódy
co robisz, zamiast później panikować.
— Co tu
się dzieje? — Rodzeństwo usłyszało nagle głos babci Miłej,
która stanęła w drzwiach kuchni i przyglądała się swoim wnukom.
— Wesoła Dwója znów coś zmalowała?
— Nie,
nic nie zmalowała, babciu — szybko odpowiedział Gabcio,
wyprzedzając rodzeństwo i mierzwiąc jednocześnie grzywkę, by
przysłoniła mu czoło. — Poślizgnąłem się tylko i upadłem,
ale nic mi nie jest.
Gabcio
kłamał jak z nut, chociaż kłamać nie lubił. W tym przypadku
czuł się jednak usprawiedliwiony, bo kochał brata i nie chciał,
aby ten oberwał od papcia. A i sam czuł się trochę winny, bo też
mógł bardziej uważać i nie przesadzać później ze swoimi
dolegliwościami. Ale tak mu było dobrze, widząc troskę w oczach
rodzeństwa, iż specjalnie ździebko dłużej posymulował
cierpiącego niżby wypadało. Oprócz guza oczywiście, bo ten był
prawdziwy.
— No i
jak, dziatki moje, wszystko gotowe? — zapytała mamcia Radosna,
wchodząc do kuchni i podejrzliwie przyglądając się dzieciom. —
Coś nie tak z Gabciem?
— Wszystko
tak, mamciu… oprócz guza — ze śmiechem odpowiedziała Śmieszka
i puściła do niej oczko.
— No,
tym razem muszę się zadowolić taką odpowiedzią, bo czas nagli…
Szybko przebierajcie się w świąteczne ubrania i za godzinę
wychodzimy na lądowisko witać Poważalskich — zakomunikowała
mamcia, ciągle testując swoje dzieci spojrzeniem.
Po
niespełna godzinie wszyscy członkowie rodzinki Śmieszalskich stali
już jak jeden leśny ludek na lądowisku i zaglądali ciekawie na
niebo, wypatrując gołębi z Gołębich Linii Lotniczych z
Poważalskimi na pokładzie. Atmosfera była podniosła i uroczysta.
Każdy był więc z lekka podenerwowany. Czy aby wszystko gra?
Spoglądali co chwilę po sobie, sprawdzając swój wygląd. A już
najbardziej mamcia Radosna kontrolowała każdego z osobna i
wszystkich naraz, biegając oczami to po niebie, to po rodzince.
Wszyscy chcieli jak najlepiej wypaść w oczach gości, dlatego też
ubrali się na tę okoliczność bardzo starannie i ładnie. Kobiety
już o to zadbały.
Mamcia
Radosna specjalnie na cześć gości założyła na siebie
własnoręcznie uszytą suknię z białego jedwabiu, długą aż do
ziemi, lekko marszczoną od pasa w dół, z długimi rękawami i
okrągłym, podwójnym kołnierzykiem. Suknia ta była przepięknie
haftowana w pomarańczowe kwiatuszki. Na szyi mamci pyszniły się
trzy sznury korali, a na nogach zgrabne buciki obciągnięte
jedwabiem w takim samym koralowym kolorze. Swoje długie, złociste
jak promienie słoneczne włosy upięła w fantazyjny koczek,
wypuszczając na czoło kilka krótszych kręconych kosmyków.
Wyglądała prześlicznie. Papcio Chwat z dumą zerkał na swoją
zgrabną i uroczą żonę.
Babcia
Miła miała na sobie również piękną, własnoręcznie uszytą
suknię z jedwabiu, tyle że w zielonym kolorze, w białe haftowane
kwiatuszki. Szyję przyozdobiła białym tiulowym szalem, a swoje
czarne gęste włosy uplotła w warkocz, owijając nim dwa razy głowę
i upinając go w coś w rodzaju koszyczka. Na nogach nie miała
bucików. Babcia uwielbiała chodzić na bosaka, bo uważała, iż
bezpośredni kontakt z ziemią daje jej dużo zdrowia i energii.
Wszyscy ją znali z tego i byli już przyzwyczajeni do takiego jej
stylu bycia. Suknia babci była zresztą tak bardzo suto marszczona i
długa, że i tak nikt by nie zauważył jej bosych stóp. A poza
tym, babcia wyglądała naprawdę dostojnie i elegancko.
Papcio
Chwat i dziadek Hardy ubrani byli tak samo. W ciemnozielone spodnie z
szerokimi nogawkami, brązowe kamaszki i białe bawełniane koszule.
Z tym, że papcio miał koszulę z kołnierzem włożoną do spodni,
a dziadek ze stójką wyłożoną na spodnie — ze względu na swoje
„świadectwo dobrobytu”, jak w żartach nazywał swój dość
pokaźny brzuch. Siwe, długie do ramion włosy, dziadek zaczesał
staranniej niż zwykle gładko do tyłu. Wąsy i długą do piersi
brodę wyszczotkował dokładnie, powiększając tym samym objętość
i tak już pokaźnego zarostu. Wyglądał poważnie, ale i bardzo
dobrodusznie. Papcio Chwat miał zaś czarne włosy, i jeszcze
dłuższe. Związał je sobie w koński ogon luźno opadający na
plecy. Papcio nie przepadał za brodą, ale żeby podkreślić swoją
męskość nosił wąsy. A były one gęste i czarne jak smoła. I
chociaż nigdy zbytnio nie przywiązywał wagi do ich wyglądu, to
tym razem, jak gdyby nabrały kształtu, a ich końcówki nad
kącikami ust podkręcone były lekko ku górze. Zapewne kobieca ręka
musiała nad nimi popracować. Papcio wyglądał bardzo męsko i
schludnie. Mamcia Radosna też miała wiele powodów, aby być dumną
ze swojego przystojnego i dobrego męża.
Natomiast
Śmieszka, najmłodsza przedstawicielka płci pięknej rodzinki
Śmieszalskich, wyglądała wręcz bajecznie. Śmieszka założyła
na siebie piękny strój, który był wspólnym dziełem trzech
kobiet. Wprawdzie najważniejsze prace związane z wykrojem i szyciem
wykonała mamcia i babcia, to jednak Śmieszka miała też swój duży
udział, chociażby przy haftowaniu i wykańczaniu stroju. A ten jej
wspaniały strój składał się z trzech części: z bufiastych
spodni uszytych z mocno błyszczącego zielonego jedwabiu, z krótkiej
gęsto udrapowanej spódniczki z cieniutkiej białej bawełny oraz z
obcisłej bluzeczki z długimi rękawami i okrągłym dekoltem
uszytej również z zielonego jedwabiu, ale w jaśniejszym o parę
tonów odcieniu. Bluzeczkę tę Śmieszka sama wyhaftowała według
starego babcinego wzoru przedstawiającego czterolistne koniczynki, w
trzech rzędach wokół dekoltu i po jednym wzdłuż rękawów. Udało
jej się nawet dopasować nici do haftu w takim samym ciemnozielonym
kolorze w jakim były jej spodnie. Dało to wspaniały efekt. Tym
wspanialszy, że pomiędzy koniczynki naszyła (już sama od siebie)
białe świecące perełki. W tym stroju, w białych pantofelkach na
nóżkach i z burzą złotych loków skręconych w spirale i
opadających luźno do połowy jej pleców wyglądała zjawiskowo.
Pięknie. A co najważniejsze, sama czuła się pięknie.
Chwatko
zaś, jak to chłopcy w jego wieku, czuł się najlepiej w ubraniu
wygodnym i niekrępującym ruchów. Dlatego też nie dał się mamci
namówić na żadną jedwabną koszulę z żabotem. Ubrał się w
swoje nie całkiem już wprawdzie nowe, ale świeżo wyprane szerokie
spodnie z białej bawełny, i też z bawełny, tyle że cieńszej,
obcisłą zieloną bluzę uwydatniającą jego coraz to bardziej
nabrzmiałe muskuły. Bluza miała długie rękawy lecz Chwatko
zakasał je powyżej łokci, co nie bardzo spodobało się mamci, ale
udało mu się jej przetłumaczyć. A tłumaczenie miał proste.
Mówił, że po kilkudniowej harówie w pałacu tak mu żyły nad
nadgarstkami nabrzmiały, że rękawy go cisną i pękają w szwach,
nie miał więc innego wyjścia jak je zakasać. Na takie tłumaczenie
mamci nie pozostało nic innego jak tylko machnąć ręką. Buty,
owszem, Chwatko założył, nawet nowe, podobne do papciowych
kamaszków, ale z zamiarem zdjęcia ich tak szybko, jak to będzie
tylko możliwe, aby za przykładem babci Miłej być w bezpośrednim
kontakcie z ziemią. Swoje czarne falujące i długie do ramion włosy
zmoczył w źródle i uczesał gładko nad czołem a z tyłu pozwolił
im luźno opadać na ramiona. W efekcie końcowym ten młody
mężczyzna, przyszły następca rodu Śmieszalskich, wyglądał
bardzo interesująco.
Co się tyczy zaś
bliźniaków, to trzeba przyznać, że nie wymagali
dużo zabiegów z garderobą. Może tylko z toaletą było trochę
gorzej. Ale kiedy już byli czyści jak dwa aniołki, mamcia podała
im do ubrania takie same krótkie do kolan czerwone spodenki i
błękitne, luźne koszulki z krótkimi rękawkami oraz
czerwononiebieskie półbuciki. Z uczesaniem ich jasnych,
kędzierzawych czupryn było trochę problemów, bo Gabcio na siłę
chciał ukryć swojego guza. Kombinowali we dwóch tak długo, aż w
końcu im się udało. Mamcia dwa razy uczesała Gagatka, a Gabcio
nieuczesany w ogóle, szybko założył na głowę swój słomkowy
kapelusik, i sprawa była załatwiona.
Stała
więc tak pięknie przyodziana rodzinka Śmieszalskich na lądowisku
i z przyklejonymi uśmiechami na twarzach spoglądała to na siebie,
to na niebo. Tylko Gabcio niezbyt się uśmiechał. Był zajęty
ciągłym poprawianiem kapelusika na głowie. Raz naciągał go na
czoło, to znów podnosił wyżej, kiedy go za bardzo uwierał w
siniejącego już pomału guza. Po chwili znów go naciągał na
czoło, i znów podnosił wyżej. I tak wkoło. Gabcio usilnie się
jednak starał, aby te kapelusikowe zabiegi wykonywać między jednym
spojrzeniem mamci, a drugim. Mamcia Radosna miała jednak wprawne oko
i już się zorientowała, że coś jest nie tak, tylko nie za bardzo
jeszcze wiedziała co. Domyślała się tylko, że to na pewno ma
związek z bliźniakami. Wreszcie ją olśniło.
— Hejże,
Gaga, o co tu właściwie chodzi? — niepewnie spytała, lustrując
dokładniej synów. — Jeden z was, a myślę, że to chyba Gabcio,
ma kapelusik na głowie, tylko nie wiem po co, a drugi nie ma, i też
nie wiem dlaczego. Meldować mi tu zaraz, co to ma znaczyć!
— Tak,
to ja, Gabcio, i to ja mam kapelusik. A mam go po to, ażeby Gryzio i
Nosolek nas nie mylili — poinformował mamcię Gabcio, na szybko
wymyślonym meldunkiem i szeroko się uśmiechnął, gdyż wszyscy z
rodzeństwa, jak na komendę, wyszczerzyli do niego zęby.
— Lecą
gołębie! — głośno zakomunikował papcio Chwat i ze zgorszeniem
popatrzył na żonę i bliźniaków. — A wy, już cicho tam! Ma
kapelusik, czy go nie ma? Co za różnica?... Komitet Powitalny!
Baczność! Doooo… śpiewu!
I cała
rodzinka Śmieszalskich, jak jeden leśny ludek, zaczęła głośno i
pięknie śpiewać:
Na powitanie wszyscy
razem:
Hip, hip, hura!
Hip, hip, hura!
Hip, hip, hura!
Z całego serca, pełnym
gazem:
Hip, hip, hura!
Hip, hip, hura!
Hip, hip, hura!
Hura! Hura! Huraaa!
— Spooocznij!
Machamy chusteczkami! — rzucił komendę papcio Chwat.
Rozentuzjazmowany
Komitet Powitalny ochoczo przystąpił do machania białymi
chusteczkami, ślicznie wyhaftowanymi przez Śmieszkę specjalnie na
tę okazję.
Cztery
gołębie z Gołębich Linii Lotniczych wylądowały w międzyczasie
na lądowisku. A lądowały przepięknie, tak jakby w zwolnionym
tempie, dostojnie i z gracją.
Rodzinka
Poważalskich z wielką gracją zeskoczyła na ziemię. Wszyscy
rzucili się sobie w ramiona. Uściskom i całusom nie było końca.
Jeden przez drugiego przekrzykiwał się w pozdrowieniach i
powitaniach.
— No to
proszę wszystkich do domu! Na ciepłą strawę! — Papcio Chwat
pierwszy odzyskał zmysł organizacyjny i zaczął wszystkich
przekrzykiwać, przywołując obydwie rodzinki do porządku. — Po
tak długiej podróży na pewno jesteście bardzo głodni.
— Masz
rację, Chwatko — powiedziała siostra Pogodna. — Tylko najpierw
musimy się wykąpać. Kurzyło dzisiaj niemiłosiernie przy tym
upale.
— Do
domu, marsz! — zakomenderował ze śmiechem papcio Chwat i głośno
cmoknął siostrę w policzek. — A ja tymczasem, zaprowadzę
gołębie do wodopoju i poczęstuję je ziarnami pszenicy. No i
przygotuję im miejsce do odpoczynku.
Po
godzinie obie rodzinki siedziały już w salonie przy olbrzymim,
owalnym stole. Oprócz kobiet. Wszystkie trzy kobiety rodziny
gospodarzy zajęte były ciągłym donoszeniem do stołu pachnących
przysmaków. A jedyna kobieta rodzinki Poważalskich rozwieszała
jeszcze na podwórku wyprane ze wszystkich podróżne kombinezony.
Pogodna
również była wielką pedantką i przywiązywała wiele wagi do
swojego wyglądu i wyglądu swoich mężczyzn. Sama ubrała się w
długą, czerwoną suknię z białym kołnierzykiem i białymi
mankietami. Na nogi założyła czerwone pantofelki na dość wysokim
obcasie. A swoje bardzo gęste i czarne włosy, długie do ramion,
rozpuściła i wpięła w nie piękną, czerwoną różę.
Mąż
jej, Dumek Poważalski, ubrany był w czarne spodnie i czerwoną
koszulę ze stójką oraz czarną kamizelkę. Na nogach miał czarne
kamaszki, ale też na dość wysokim obcasie. Dumko był niewysokiego
wzrostu, i co tu dużo ukrywać, miał na tym punkcie kompleksy.
Dlatego też, będąc z wizytą u rodziny żony, zawsze zakładał
takie buty. Chciał w ten sposób choć trochę dorównać wzrostem
męskiej części jej rodu. Włosy miał jasne i krótkie, na czubku
głowy wysoko stojące.
Natomiast
ich najstarszy syn, Gryzio, jak zwykle ubrany był na czarno.
Koszula, spodnie, buty — wszystko czarne. Nie znosił na sobie
ubrań w innym kolorze. Uważał, że tacy chłopcy jak on, rzucają
się innym w oczy już poprzez swoją niespożytą energię, nie
muszą więc ubierać się w kolory, aby być zauważalnym. Wręcz
przeciwnie. Czasami lepiej być w ogóle mało widocznym. Gryzio
lubił niekiedy (choć bardzo rzadko) tylko kolorowe dodatki. I na tę
okazję właśnie założył na szyję czerwoną apaszkę. A swoje
czarne, długie włosy uplótł w gruby warkocz i związał go
czerwonoczarną gumką. Tak ubrany, wyglądał uroczo i męsko,
chociaż rysy twarzy miał jeszcze chłopięce. Tatko Dumko zerkał
na niego dumnie, gdyż zapowiadał się na przystojnego, a przede
wszystkim wysokiego mężczyznę. Już był wyższy o pół głowy od
niego. Gryzio telepatycznie wyczuwał zadowolenie ojca i co rusz
szeroko się do niego uśmiechał. A uśmiech jego był przepiękny.
Miał zdrowe, bardzo duże i niesamowicie białe zęby. Jakimś
dziwnym trafem urodził się już z zębami.
Co się
zaś tyczy Nosola, młodszego syna Poważalskich, był on zupełną
odwrotnością swojego starszego brata. Widząc go, każdy na
pierwszy rzut oka zrazu miarkował, że to bardzo cichy i spokojny
chłopak. Nosolek też, jakby na odwyrtkę, uwielbiał biały kolor i
zawsze życzył sobie ubioru w tym kolorze. Tak więc, ubrany był
oczywiście cały na biało. Prawie na biało, bo z okazji
odświętnego spotkania z kuzynostwem narzucił na siebie dodatki
trochę w innym kolorze. Miał na sobie białe, obcisłe spodnie
włożone do błękitnych kamaszków z długą cholewką, białą
bluzę z długimi rękawami, również obcisłą, a na niej, krótką,
błękitną kamizelkę. Na swoje jasne, kręcone włosy, długie do
ramion, założył czapeczkę z daszkiem, też błękitną. Daszek
tej czapeczki nieco zakrywał Nosolkowy niczego sobie pokaźny nos,
ale Nosolek na pewno nie założył tej czapeczki z takim zamiarem,
bo bardzo lubił swój kinolek (jak go nazywał) i wiele mu
zawdzięczał. I chociaż był on dużych rozmiarów, to jednak nie
zakrywał jego miłego uśmiechu. Nosol mało mówił, ale zawsze się
uśmiechał. I to co było jeszcze znamienne w jego przypadku, to to,
że miał też zawsze takie rozmarzone spojrzenie. Czasami potrafił
się całkowicie wyłączyć i być tak jakby nieobecnym. Podciągał
tylko cichutko nosem i tymi swoimi rozmarzonymi oczami patrzył
gdzieś w dal, dodając jeszcze wyraz rozmarzenia do swojego miłego
uśmiechu.
Tak,
Nosol i Gryzio byli rodzonymi braćmi, a różnili się diametralnie.
Jak głośny, ognisty piorun na niebie i bezgłośna, niebiańsko
kolorowa tęcza… Jak czerń i biel.
Rodzice
chłopców często się zastanawiali, jak to możliwe, ażeby byli aż
tak inni. Pomimo jednak zupełnie różnego usposobienia, bracia
przepadali za sobą. A każdy z osobna miał wiele zalet. Dlatego
rodzice kochali ich takimi, jakimi są.
Członkowie
rodzinki Śmieszalskich i Poważalskich, już w komplecie, ze
wszystkimi kobietami, ucztowali uroczyście i miło. I kiedy najedli
się już do syta, zrobiło się bardzo wesoło, bo każdy opowiadał
jakieś zabawne historyjki, jakie mu się przytrafiły od ostatniego
rodzinnego spotkania. A było co opowiadać.
— No,
moje dziadki! — zawołał radośnie dziadek Hardy. — Jak już
posililiście się jak trzeba, to przejdźmy do drugiego salonu i
zasiądźmy przy kominku. Czas już, abym wam poopowiadał o naszych
jutrzejszych gościach, o Księżycowych Pobratymcach.
— Oj,
dziaduniu Harduniu! — zaświergotała milutko Śmieszka. — Jesteś
kochany. Tacy już jesteśmy niecierpliwi. A przylecą do nas też
dzieci księżycowe?
— No
właśnie?! Opowiadaj… opowiadaj dziadku! — wyrwało się z
młodych, chłopięcych gardeł niemal jednocześnie.
Po chwili
wszyscy już siedzieli przy kominku. Starsi zajęli miejsca na
sofach, a dzieci u ich stóp, na podłodze, na miękkich pufach.
Każdy trzymał w ręce szklaneczkę pysznego babcinego kompotu
malinowo-waniliowego i wyczekująco wpatrywał się w dziadka
Hardego.
— Na
braterską krew Pobratymca! Dziadku, nie każ dłużej czekać i
startuj z opowieścią! — zawołał głośno Gryzio, dodając
szeroki, biały uśmiech. — Zamieniamy się w słuch.
— No
dobrze, już dobrze! Słowo obiecane musi być dotrzymane — rzekł
dziadek i podniósł prawą rękę do góry na znak zgody, a lewą z
wyciągniętym palcem wskazującym przyłożył do ust, aby uciszyć
rozhukaną gromadkę, bo znów zrobił się rwetes wśród
najmłodszych.
— No, już cicho sza!
Opowiem wam wszystko, co wiem. A wiem na
pewno, że przybędzie do nas sześciu Księżycowych Pobratymców, w
tym dwoje dzieci, chłopczyk i dziewczynka. Osobiście znam tylko
najstarszego członka tej małej, księżycowej społeczności. A
poznałem go bardzo dawno temu, wraz z trzema innymi jego
towarzyszami, w tragicznej dla nich sytuacji. To bardzo długa
historia, ale postaram się ją opowiedzieć wam w skrócie. Otóż,
byłem wtedy sam w lesie z zamiarem nazbierania dużej ilości
chrustu na uroczyste ognisko, które miałem zamiar urządzić za dwa
dni, z okazji urodzin Miłej, waszej matki i babci. Jeszcze nie
zdążyłem nic nazbierać, bo chciałem pierw porozkoszować się
cudownym, wczesnoporannym zapachem wiosennego lasu, gdy nagle
usłyszałem dziwne odgłosy. Tak jakbym słyszał stojącą na
stacji lokomotywę parową. Zdziwiłem się bardzo. Bo skąd
lokomotywa w lesie? Ale zaraz zobaczyłem pod wielką, rozłożystą
sosną, jak coś połyskuje metalicznie. Odchyliłem gałęzie… i…
wystraszyłem się nie na żarty. Pod drzewem stały cztery dziwne
postacie w srebrnych kombinezonach, i tak samo jak ja, wystraszone.
Patrzyliśmy na siebie bez ruchu jakąś chwilę, przerażeni,
odgadując swe zamiary. Według mnie, wtedy, były to niesamowite
istoty. Chociaż właściwie aż tak bardzo nie różniły się od
nas ludków, tyle że miały po sześć palców u każdej ręki, a
ich kciuki były wygięte haczykowato na zewnątrz. Wzrostu prawie
mojego, tyle że o głowę wyżsi… o drugą głowę. Mieli po dwie
głowy i po dwie twarze…
— Na
kły dzika! Toż to, wypisz wymaluj, istne monstra! — wrzasnął
przerażony Gryzio i popatrzył na strwożone również twarze
pozostałych dzieci.
— Cicho
bądź! — nieco za głośno krzyknął tatko Dumko i zmiażdżył
Gryzia spojrzeniem. Po czym przeleciał wzrokiem po twarzach
dorosłych, i gdy stwierdził, że są spokojne, ba, nawet
uśmiechnięte, już łagodniej dodał, próbując się nawet
uśmiechnąć: — Nikt cię nie prosił o zabieranie głosu. Daj
dziadkowi mówić.
— No
właśnie! A jutro się sami przekonacie, jakie to miłe istoty — z
uśmiechem rzekł dziadek Hardy i przystąpił do kontynuowania
opowieści: — Nie wiem, jak długo byśmy jeszcze tak stali i
patrzyli po sobie, wyczekując pierwszej reakcji któregoś z nas,
gdyby nie nagły potężny wybuch, który doleciał do nas od strony
Łysej Polany. Ja się wystraszyłem jeszcze bardziej, a oni zrobili
tylko bardzo smutne miny na wszystkich twarzach. A po chwili… po
chwili odgłos głośnej eksplozji ucichł i zaległa nagła
przerażająca cisza. I wtedy, ten najstarszy, który do nas
przybędzie wraz z rodziną, powiedział coś w ich języku. Był to
bardzo dziwny język. Brzmiał, jak coś w rodzaju zgrzytu
ocierających się o siebie zardzewiałych kół zębatych. Śmieszne,
ale wtedy dźwięk jego mowy od razu skojarzył mi się z dźwiękiem
wydawanym przez wysłużoną piłę tarczową naszego gajowego… A
na koniec, on powiedział jeszcze coś, co zrozumiałem, tak jakby:
„To już po nas”. Może to zabrzmi teraz niesmacznie, ale wtedy,
to mnie bardzo ucieszyło, bo zrozumiałem jego słowa. Powiedziałem
im zrazu, że nie wiem kim są, skąd przybywają, i jakie mają
zamiary, ale postaram się im pomóc we wszystkim, cokolwiek by to
nie było. Wszyscy popatrzyli na mnie z wielką nadzieją w swych
dwóch parach oczu, ogromnych i czarnych jak cztery węgliki.
Zdziwiłem się. Czyżby mnie zrozumieli? Wyglądało na to, że tak,
bo nagle dwóch z nich chwyciło mnie jakoś tak dziwnie swoimi
haczykowatymi kciukami za ręce i pociągnęło w stronę polany. Tam
oczom moim ukazał się nieziemski widok. Na trawie leżał jakiś
dziwny, duży pojazd, buchający czerwoną parą. Wyglądał jak
gigantyczne cygaro, tyle że z obu stron dymiące. I wtedy znów ten
sam osobnik powiedział do mnie w naszym języku, ale już wyraźniej,
bez tego piłującego w uszach zgrzytu, że przybyli z Księżyca i
że odwiedzają naszą planetę dość często, ale pierwszy raz mają
awarię pojazdu kosmicznego. Doszło do zatarcia się podzespołów
systemu chłodzenia i w konsekwencji do przegrzania obudowy
zbiorników paliwa kosmicznego. Musieli ratować się awaryjnym
lądowaniem i ucieczką z pojazdu. W każdej chwili mogło dojść do
wybuchu paliwa. I doszło. Co było słychać. Ale szczęściem w
nieszczęściu, eksplodował na razie tylko zapasowy zbiornik. Jeżeli
nie uda im się szybko, jakimś sposobem ochłodzić pojazdu, to nie
będą mieli żadnych szans wrócić at home*. Jak to dobrze, że
opodal Łysej Polany płynie nasz potok. Odwiązałem szybko grubą
linę, którą miałem na plecach… I patrzcie, jaki przypadek! Tę
linę wziąłem z komórki tylko dlatego, że nie mogłem znaleźć
normalnego sznura na chrust. Dnia poprzedniego, mój kochany synek
Chwat zabawiał się nim i nie położył go na miejsce, chociaż
tego od niego wymagałem. Śmieszne, ale pierwszy raz w życiu byłem
zadowolony, że mój syn czasami był nieposłuszny, ba, byłem mu
nawet za to wdzięczny…
----------------------------
*
at home —
do domu (ang.)
— Hej,
ojcze! Nigdy mi o tym nie wspominałeś — zawołał wesoło papcio
Chwat. — To się porobiło, no no… No ale opowiadaj, opowiadaj
dalej.
— Bo
wtedy, byłoby to niepedagogiczne. A potem zapomniałem… Ale
słuchajcie dalej. Przywiązałem tę „zbawienną” linę do
wystającego spod tego pojazdu zaczepu, i chociaż poparzyłem sobie
przy tym ręce okrutnie, nie czułem w ogóle bólu. Zacząłem
ciągnąć to olbrzymie cygaro jak oszalały. Czułem w sobie jakąś
dziwną, potężną moc. A oni? Oni tylko na mnie patrzyli, kręcąc
obydwiema głowami ze zdumienia. Zacząłem krzyczeć: „razem!”,
i pokazywać jak to się robi. Wtedy dopiero zrozumieli, i ze
zgrzytającym okrzykiem na wszystkich ustach:
„rrrrr-aaazeemrrrrr-azemrrrrr…”, złapali za linę i… pojazd
ruszył gładko w kierunku potoku. Nie mogłem się nadziwić, skąd
oni mają tyle siły. Żaden tur nie powstydziłby się takiej
krzepy. A że szczęśliwym trafem działo się to wczesnym rankiem i
trawa była jeszcze zroszona, pojazd ślizgał się po mokrej polanie
jak po maśle. W mgnieniu oka wciągnęliśmy ich środek lokomocji
do potoku. Zadudniło. Zaskwierczało. Zasyczało. I z głośnym
sykiem spod pojazdu buchnęły ogromne kłęby pary, tym razem
białej. Po chwili wszystkie odgłosy ucichły i… pojazd był
uratowany. No, na tyle, że nie spłonął z kretesem. „I co
dalej?”, spytałem tego mówiącego naszym językiem i
wyglądającego na dowódcę tej nieszczęsnej załogi kosmicznej.
Ale on mi nie odpowiedział. Kosmici bez słowa wpatrywali się w
siebie, o mnie zapominając. I ni stąd, ni zowąd, zaczęli się
głośno śmiać. Co dopiero później zrozumiałem, że to był ich
śmiech. Takie zgrzytające: „rrra-rrra-rrra-rrra...”. I co było
dziwne, śmiali się tylko dolnymi twarzami. Górna wyrażała
powagę. No, może i… zdumienie. Potem z radości zaczęli padać
na ziemię… i momentalnie się podnosić, i to na sztywnych
nogach. Znów padać, i znów się podnosić… i tak wiele razy.
Podobnie jak stara zabawka Śmieszki, wańka wstańka. Bardzo
zabawnie to wyglądało. Sam zacząłem się śmiać, ale po naszemu,
ma się rozumieć. Na dźwięk mojego śmiechu oni momentalnie
zaprzestali tej swoistej „gimnastyki” i spoważnieli. Aż
niezręcznie się poczułem. Ale gdy stwierdziłem, że oni nie
zwracają na mnie uwagi, też spoważniałem, i dalej im się
przyglądałem. Kosmici chwycili się tymi swoimi haczykowatymi
kciukami, i nagle, coś skwiercząc, zaiskrzyło między nimi.
Dosłownie: zaiskrzyło. Wyraźnie było widać przelatujące
złocisto-niebieskie iskry pomiędzy ich górnymi głowami.
Przeleciała mi wtedy taka myśl po mojej pojedynczej głowie, że te
ich kciuki, służą im chyba też do doładowywania się jakąś
potężną energią. Bo skąd u mnie się wzięła aż tak nieziemska
siła, kiedy ciągnąłem ich pojazd? Przecież dwóch z nich
trzymało mnie wcześniej za ręce. Popatrzyłem wtedy na swoje ręce,
aby sprawdzić, czy coś jeszcze z tej mocy czuję… i oniemiałem z
przerażenia. Moje ręce były poparzone aż do kości. Nie czułem
jednak żadnego bólu. I to mnie chyba jeszcze bardziej przeraziło.
Gdy tak stałem strwożony, wpatrując się w swoje ręce, podszedł
do mnie ten „dowódca” i wyciągnął zza pazuchy jakiś kamień
i przytknął go, raz do mojej jednej ręki, raz do drugiej. Jakie
było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłem, że poparzenie zniknęło
zupełnie. Nie mogłem oderwać oczu od moich rąk. On wtedy
powiedział: „Pytałeś mnie: I co dalej? To ja ci odpowiadam”, i
znów sięgnął za pazuchę i wyciągnął jakieś dwa małe
metalowe przedmioty. Nie za bardzo rozumiałem o co mu chodzi, ale
domyślałem się, że one muszą być niezmiernie ważne. Nacisnął
jeden z nich… i z cichym szelestem otworzyły się drzwi pojazdu,
których wcześniej nie było w ogóle widać. Po chwili na całej
długości pojazdu rozbłysnęły setki różnokolorowych,
pulsujących światełek. To był przepiękny widok. A za moment,
uszu moich dobiegł cichutki dźwięk, tak jakby cymbałków. Każde
światełko, oprócz refleksów świetlnych, wygrywało przepiękną
muzykę. Czułem się jak w bajce, zaczarowany. I nagle, w rytm tej
niebiańskiej muzyki, pojazd bezdźwięcznie zaczął się podnosić
w górę, po czym zawisł w powietrzu, ponad naszymi głowami.
Dowódca pokazał mi wtedy ten drugi przedmiot i powiedział, że
jest to zapasowa część do podzespołów systemu chłodzenia, które
uległy zatarciu i spowodowały awarię. Mówił, że z wymianą jej
nie będzie jednak kłopotu, ale z naprawieniem skutków awarii
będzie gorzej. I pokazał mi szczeliny jakie powstały po eksplozji
zapasowego zbiornika paliwa kosmicznego. Wszystkie księżycowe
istoty wpatrywały się w te pęknięcia na obudowie pojazdu i
kręciły ze zmartwienia głowami, podwójnymi głowami. Wtedy ja
wpadłem na pomysł, że może tu pomóc żywica, która uszczelni
dokładnie wszystko. Powiedziałem o tym dowódcy i on znów nacisnął
ten pierwszy przedmiot metalowy. Oczom naszym (a moim bardzo
zdziwionym), ukazał się duży ekran, który wyświetlił się na
tle pojazdu, a na nim opis właściwości żywicy, i to w naszym
języku. Po odczytaniu tego, co było napisane, dowódca zgodził się
ze mną i zapytał tylko: „Skąd to wziąć?”. Wiedziałem
dobrze, skąd. Ale potrzebowałem na to czasu. Zaproponowałem więc
mu, aby ukryć należycie pojazd przed ewentualnymi wścibskimi i
udać się do mojego domu. Że u mnie będą mogli odpocząć i
posilić się, a ja za ten czas nazbieram żywicy z leśnych drzew.
Ochoczo przystali na moją propozycję i uśmiechali się przy tym
szeroko, pokazując swoje duże, srebrne zęby. Uśmiechała się
naturalnie tylko dolna twarz. Górna zachowywała powagę.
Przykryliśmy więc pojazd gałęziami i pomaszerowaliśmy w stronę
naszej jaskini. Moi księżycowi goście maszerowali niezwykle
rześko, zamaszyście i... dziwnie. Tak, znów po raz któryś muszę
użyć tego słowa: „dziwnie”. Bo oni, moi drodzy, maszerowali
parę centymetrów nad ziemią, nie dotykając stopami podłoża.
Kiedy dotarliśmy już do jaskini, poprosiłem moich gości, aby
chwileczkę poczekali na zewnątrz. Musiałem przecież Miłą i
Chwata jakoś przygotować na tak niezwykłych gości, aby się
zbytnio nie wystraszyli na ich widok. Ale nie chcieli poczekać.
Wparowali za mną do środka, i…