Książka ta została wydana przez Wydawnictwo E-bookowo.
Oferta Wydawnictwa (promocja):
W kuchni rodzinki Czarneckich zrobiło się gwarno i wesoło. Cała szóstka zajęła się szykowaniem obiadu. Choć to zajęcie bardzo poważne, to nawet i przy tym zajęciu wszyscy tryskali humorem i zabawiali się ile wlezie. Dowcipkowali i śmiali się. Każdy też podjadał ogórki kiszone przyniesione przez pana Michała z piwnicy, wyrywając je sobie dla żartu z rąk nawzajem. Śmiechu było jeszcze więcej, kiedy pan Michał opowiedział jaki obrazek zastał w piwnicy. Otóż, kiedy pan Michał zszedł tam po ogórki, zobaczył trzy sąsiadki, które debatowały na temat zaskakująco czystej piwnicy. Miny miały przy tym wielce zdziwione a zarazem komiczne. A kiedy czwarta sąsiadka dołączyła do nich, to pan Michał nie mógł już opanować wybuchu śmiechu, gdyż jej fizjonomia zmieniała się jak w kalejdoskopie. Od zaskoczonej, po zdziwioną, wystraszoną, zaciekawioną, oniemiałą, aż wreszcie po zadowoloną, która się w niej utrwaliła i została na dłużej. Wszystkie cztery, widząc ubawionego pana Michała, zaczęły jedna przez drugą dopytywać się, czy wie coś o tym, kto wykonał taką krecią robotę. Wtedy pan Michał, chichocząc jak niesforny chłopczyk, powiedział im, iż zna takie dwa domokrążne krasnoludki i podejrzewa, że to ich robota.
Śmiejąc
się i żartując sobie z sąsiadek i ich min na widok czyściutkiej
piwnicy (jakiej chyba jeszcze nigdy nie widziały), wyjedli ze słoika
wszystkie ogórki, ale obiad też już kończyli przygotowywać.
Półmisek z całą stertą usmażonych na rumiano kotlecików stał
już na stole. Ziemniaki były ugotowane i pani Lodzia odlewała z
nich wodę do drugiego garnka. Sałatka wielowarzywna też już była
prawie na ukończeniu. Wszystkie warzywa wymyte przez dziewczynki i
pokrojone przez obie mamy w ogromnej misie czekały na przyprawienie.
A przyprawianie to czynność pana Michała, wytrawnego smakosza. Pan
Michał przysunął do siebie miskę i z kompletem przeróżnych
przypraw zabrał się ochoczo do wyeksponowania należytego smaku
sałatki.
—
Apsssik! — kichnął
głośno, mieszając zawzięcie zawartość miski. —
Chyba przesadziłem z tym pieprzem… Aaaa… apsssik! Auuua! Moja
szczęka… to było kichnięcie… ho, ho, ho, niczym salwa
armatnia… Ale… przepraszam!
—
Oj, tatku, tatku... Na zdrowie! —
zaśmiała się Zuza i nagle, ni stąd, ni zowąd, zaczęła
deklamować:
Był sobie
raz Bardecki Michał,
który
beztrosko na wszystko kichał…
Razu
pewnego, tak gromko kichnął,
że aż
nieborak sobie szczękę zwichnął.
Lecz
Michał Bardecki — tym się już wsławił,
że
kichać lubił. Kichnął więc znów… i szczękę nastawił.
Na
zdrowie! Szanowny panie Michale.
Kichaj
sobie zdrowo, bez żadnego: — „ale”.
—
Patrzcie ludziska, co za poetkę wychowałem. No,
no, no… Ty słyszysz Lodziu? — Pan
Michał chichotał jak mały chłopczyk.
—
Słyszę, słyszę. Rzeczywiście zdolne mamy
dziecko… Ale… niestety musi być jedno „ale”. Ale lepiej się
przyznaj, panie Michale, czy przypadkiem nie nakichałeś do sałatki?
— Pani Lodzia popatrzyła z nad garnka
z ziemniakami, które tłukła akurat tłuczkiem.
—
No coś ty, Leokadio! W porę odwróciłem głowę,
dlatego teraz szczęka mnie tak boli, bo nie prosto a na bok kichałem
— poinformował grzecznie pan Michał.
—
Zuzieńko, a skąd ci się nasunął pomysł na
taki wierszyk o mnie? — Pan Michał
zainteresował się zaskakującymi zdolnościami córki. —
Nie wiedziałem, że znasz się na poezji.
—
To żadna poezja. Ty swoim kichnięciem nasunąłeś
mi taki pomysł. A że nazywasz się Michał, to już samo mi się
jakoś wymyśliło. Nie będę ukrywać, że wcześniej słyszałam
podobny wierszyk o babci Michalinie —
odpowiedziała zadowolona z siebie Zuza.
—
A co babcia Michalina ma za mną wspólnego? —
dociekał dalej pan Michał.
—
Co nieco ma. Bo musisz wiedzieć, że babcia
Michalina, wcześniej od ciebie była Michałem. —
Zuza buchnęła śmiechem na widok zaokrąglonych oczu ojca.
—
Tak, to prawda, Michał. —
Do wyjaśnień Zuzy dołączyła pani Hania. —
Przypominam sobie, moja mama mi kiedyś o tym opowiadała. Wiesz, ona
w dzieciństwie spędzała wakacje u swojego wujostwa na wsi. I tam
na wsi… Pilcz bodajże nazywa się ta wieś, na użytek jej
starszego kuzyna, przez długie lata nazywana była Michałem.
—
A to ci numer. Ani bym nie przypuszczał nawet,
że mam imienniczkę w osobie pani Michaliny. Jak dzisiaj przyjdzie
muszę z nią koniecznie bruderszaft przepić —
zachichotał pan Michał.
—
No, warto! Bo muszę ci powiedzieć, że z mojej
teściowej, to dobry kompan — rzekł
pan Jerzy i porozumiewawczo łupnął swego przyjaciela po plecach,
wskazując oczami na kuchenny barek.
—
Aaaa… jak się sprawy tak mają, to bruderszaft
pewny. — Pan Michał puścił oczko
przyjacielowi. — No, sałatka pierwsza
klasa. Wszystko gotowe, miłe panie? Tak? A więc siadajmy w końcu
do stołu. Umieram z głodu.
Rodzinka
Czarneckich i Bardeckich zasiadła do stołu. Wszyscy rzucili się na
jedzenie jak wygłodniałe wilki. W kuchni Czarneckich zapanowała
chwilowe milczenie. Słychać było tylko dźwięk pracujących na
talerzach sztućców. I kiedy każdy najadł się już do syta,
milczenie zostało przerwane.
—
Dziewczynki, a babcia Michalina mówiła, o
której godzinie przyjedzie? — spytała
pani Hania.
—
Mówiła tylko, że jakoś pod wieczór —
odpowiedziała Mira.
—
No tak, ona szybciej ze stadniny nie wraca jak o
osiemnastej — głośno myślała pani
Hania. — Macie już dość jedzenia?
Tak? To dobrze. To ja schowam to co zostało, bo może mama będzie
głodna. Będę miała ją czym poczęstować.
—
Właśnie. Ale z nas żarłoki, niewiele tego
zostało — zmartwiła się Mira.
—
Nie martw się Miruniu, wystarczy —
uspokoiła córkę pani Hania. — A
teraz sprzątnijmy ze stołu. Panowie, wy do zmywania naczyń.
—
Nie, nie, nich panowie sobie posiedzą. My
pozmywamy naczynia — zadeklarowała
się Zuza, patrząc konspiracyjnie na Mirę.
—
Jasne! A wy, panie, też siadajcie z powrotem —
z uśmiechem powiedziała Mira. — Zrobimy
wam kawę w ekspresie i same wszystko posprzątamy po obiedzie.
Rodzice
miło zaskoczeni, robiąc do siebie szczęśliwe miny, posłusznie
usiedli do stołu z powrotem. Na początku rozmawiali z
dziewczynkami. Dopytywali się jak tam w szkole. Czy cała ich klasa
ma szansę przejść do następnej klasy. Czy ich pani wychowawczyni
już wyzdrowiała i czy po długiej chorobie wróciła już do
szkoły. A pan Jerzy, śmiejąc się, pytał, czy ich świadectwa
znów będą tak nudne jak w poprzednich latach, bo jak do tej pory
na ich świadectwach nie było co czytać, gdyż zawsze stało na
nich z góry na dół to samo, czyli same bardzo dobre. I gdy
otrzymał od dziewczynek twierdzącą odpowiedź, ucieszył się
bardzo. Pozostali rodzice również. Potem jeden przez drugiego
zaczęli się dopytywać, czy dziewczynki są zadowolone, iż wakacje
się już zbliżają. Dziewczynki odpowiedziały oczywiście, że są
zadowolone, nawet bardzo. Ale jednakowoż wyczuły, iż rozmowa
zaczyna schodzić na śliski grunt, podały więc w pośpiechu
rodzicom kawę i poprosiły, aby zajęli się już sobą i nie
przeszkadzali im w pracy.
Przy
kawie rodzice z wielką rozkoszą podjęli temat niedalekiego już
urlopu w Tunezji. Rozmawiając i zachwalając ten wspaniały kraj, co
rusz spoglądali na swoje córki, aby sprawdzić, czy to co mówią
też do nich dociera i czy odnosi pozytywny skutek. Niewiele jednak
mogli stwierdzić, gdyż dziewczynki, zmywając naczynia, były
ciągle odwrócone do nich plecami. Ciągle i długo. Zbyt długo. W
końcu znudziło ich wyczekiwanie, podjęli więc inny temat. Temat
polityki. Temat, który z wielkim zacietrzewieniem potrafili
godzinami omawiać, roztrząsać, ostro krytykować, mało kiedy
chwalić. Czasami tak bardzo zapamiętale dyskutowali na jej temat,
że niekiedy aż się kłócili między sobą, gdyż każdy z nich
miał inne zdanie i próbował swoje zdanie obronić. Bo co jak co,
ale polityka na świecie, a zwłaszcza w kraju, jest niezmiernie
bogata w wydarzenia. Jest też nieprzewidywalna i bardzo
kontrowersyjna. A kiedy wgłębili się w omawianie nowego kryzysu w
rządzie, to tak bardzo zatracili się w temacie, że już zupełnie
zapomnieli o swoich córkach.
Dziewczynki
kończyły zmywanie naczyń. Na wszelki wypadek nie odwracały się
jednak od zlewozmywaka. Słyszały dyskusję rodziców, wiedziały
więc, że temat urlopu w Tunezji mają na razie z głowy. Były
zadowolone. Zerkały na siebie porozumiewawczo. Doskonale znały
swoich rodziców i były pewne, że podjęty przez nich temat
polityki pochłonął ich bez reszty. Ale że temat urlopu był dla
nich obu tematem bardzo niebezpiecznym, wolały chuchać na zimne.
Postanowiły więc nie odwracać się od zlewozmywaka i trwać przy
nim w zaparte tak długo, jak to się tylko da. Najlepiej aż do
przyjścia babci Michaliny.
Taki
obrazek w kuchni Czarneckich widoczny był jeszcze przez chwilę, ale
niedługą już, gdyż nagle rozległ się dzwonek u drzwi i w kuchni
powstało zamieszanie. Dziewczynki podskoczyły aż z wrażenia i
puściły się zlewozmywaka, chcąc biegnąć do drzwi. Jednak w
połowie drogi, Mira, która zachowała więcej zimnej krwi niż
Zuza, pociągnęła ją z powrotem do zlewozmywaka. Wszyscy rodzice
natomiast poderwali się od stołu jak na alarm, szurając krzesłami
po podłodze. Hałasu narobili przy tym co niemiara. W końcu jednak
z powrotem klapnęli na krzesła, bo pani Lodzia, która siedziała
akurat najbliżej przedpokoju, nakazała im to gestem ręki i sama
poszła otworzyć drzwi wejściowe.
—
Dzień dobry, Aleksander Wielki jestem... —
rozległo się w progu drzwi wejściowych.
—
Że niby kto? Żarty pan sobie ze mnie stroi? —
oburzyła się pani Lodzia, sądząc że to jakiś żartowniś.
—
Gdzież bym śmiał. Nazywam się Aleksander
Wielki — powtórzył gość u drzwi.
— Mam pod tym adresem specjalną misję
do spełnienia… Ojej, pani robi takie duże oczy, czyżby to
oznaczało, że pani Michalina zapomniała o mnie wspomnieć?
Zuza i
Mira dokładnie słyszały wypowiedziane przy drzwiach słowa, ale
były tak okropnie zaskoczone, że nie mogły oderwać się od
zlewozmywaka. Po chwili swoje ogromne zaskoczenie pokonały
ogromniejszą jeszcze ciekawością i obydwie jak na komendę,
pognały do przedpokoju.
—
O Jezus… pan Aleksander Wielki! —
wrzasnęły z podniecenia jednocześnie.
—
Nie Jezus, a tylko Aleksander Wielki —
z szerokim uśmiechem uściślił gość w progu. —
Witam was, dziewczynki!
—
Mamusiu, tatusiu, państwo Bardeccy, przedstawiam
wam pana Aleksandra Wielkiego! —
zawołała ciągle zaskoczona, ale i bardzo podniecona, a przede
wszystkim niesamowicie uradowana Mira.
—
Witamy pana serdecznie w naszych progach! —
Pani Hania tym razem pierwsza doszła do siebie. —
Ależ proszę dalej, proszę wejść do środka. Co za niespodzianka.
Dziewczynki wspominały nam, że pana poznały w niedzielę. I są
panem zachwycone. Bucefałem również. Kto by przypuszczał, że pan
się sam do nas pofatyguje? Bo wie pan, my mieliśmy zamiar w
najbliższą sobotę odwiedzić pańską stadninę i mieliśmy
nadzieję poznać pana. A tu taka miła niespodzianka, taka
niespodzianka! Pan u nas…
—
Bo widzicie, państwo, pani Michalina zaprosiła
mnie pod ten adres — wyjaśniał pan
Aleksander. — Kazała mi najpierw
zadzwonić do drzwi na parterze, a gdyby mi nikt tam nie otworzył,
mówiła żebym dzwonił na drugim piętrze… A co, czyżbym nie
zastał u państwa pani Michaliny?
—
Nie, mamy jeszcze nie ma —
poinformowała gościa pani Hania. —
Dziewczynki mówiły, że ma przyjść pod wieczór, ale same nie
wiedzą o której godzinie. Więc ja myślę, że przyjdzie po
osiemnastej, gdyż najczęściej do tej pory jest w stadninie.
—
Właśnie że dzisiaj wyszła specjalnie
wcześniej, aby już przed siedemnastą zjawić się u państwa. A
mnie kazała przyjść o siedemnastej trzydzieści. No a teraz jest
już siedemnasta trzydzieści pięć —
rzekł pan Aleksander w zadumie, spoglądając na swój kieszonkowy
zegarek. — Mam nadzieję, że nic
złego się jej nie przytrafiło.
—
O matko moja! —
krzyknęła pani Hania. — Przecież
ona zawsze jest słowna i punktualna. I gdy jej coś niespodziewanego
wypadnie, to zaraz dzwoni by powiadomić… Już do niej dzwonię…
Ale proszę, niech pan usiądzie.
Pani
Hania pobiegła do pokoju stołowego i wystukała numer matki. I nic.
Cisza. Nikt w mieszkaniu na ulicy Moniuszki nie odbierał. Wystukała
więc kolejny numer, numer telefonu komórkowego mamy. I też nic.
Telefon milczał. Pani Hania zmartwiła się bardzo. Wróciła do
kuchni i poinformowała wszystkich o swoim zmartwieniu.
—
Naprawdę martwię się już okropnie. To do
mojej mamy niepodobne. No nic, poczekajmy jeszcze z kwadrans. Jak się
do tej pory nie zjawi, to ty Jerzy będziesz musiał podjechać na
Moniuszki i zobaczyć co tam się dzieje. Ale wierzę jednak, że
zaraz wszystko się wyjaśni i mama stanie w drzwiach… A teraz
musimy ugościć jakoś naszego drogiego gościa… Panie
Aleksandrze, może miałby pan ochotę na coś z obiadu?
—
Ależ nie chciałbym sprawiać kłopotu…
—
To żaden kłopot, proszę mi wierzyć —
z uśmiechem przekonywała pani Hania. —
Wprawdzie my już jesteśmy po obiedzie, ale zostało nam jeszcze co
nieco, więc to żaden problem. Włożę tylko do mikrofalówki… i
już gotowe.
Po chwili
pan Aleksander Wielki raczył się pysznym obiadem, w postaci
ostatnich trzech kotlecików mielonych z resztką ziemniaczków i
sałatki wielowarzywnej. Aż miło było patrzeć, tak zajadał,
chwaląc przy tym zdolności kulinarne pani tego domu. Bo jak mówił,
przepadał za mielonymi z dużą ilością czosnku. A gdy się
dowiedział, że obiad który spożywał był szykowany przez
wszystkich członków obu rodzin, to z zachwytu aż peany pochwalne
wygłosił na cześć obu rodzin. Na cześć ich wspaniałej
organizacji życia rodzinnego i wzajemnej przyjaźni.
Po
obiedzie pani Hania poczęstowała pana Aleksandra kawą. Świeżą,
aromatyczną kawą zrobioną w międzyczasie przez przewidujące
dziewczynki. Przy filiżance kawy panowie zajęli się dyskusją na
temat koni. Temat ten rozpoczął pan Jerzy. A zrobił to celowo,
ażeby ich gość się rozluźnił i nie czuł się nieswojo w tej
niezręcznej sytuacji, w jaką wpakowała go babcia Michalina.
Okazało się, że pan Jerzy trafił w samą dziesiątkę, gdyż pan
Aleksander rozpływał się wręcz w temacie. Opowiadał o koniach z
przeogromną pasją. Ochoczo też odpowiadał na każde zadane
pytanie. I nie było mowy, żeby choć na ułamek sekundy poczuł się
wśród nowo poznanych ludzi niezręcznie lub nieswojo.
Mira i
Zuza promieniowały szczęściem. Bo jak tu nie być szczęśliwym?
Pan Aleksander Wielki jest u nich w domu. Siedzi z ich rodzicami i
opowiada o koniach. Opowiada o Stadninie Bucefała i o samym
Bucefale. Wreszcie opowiada też o wymiernych osiągnięciach jego
Szkółki Jeździeckiej. Wspaniały pan Aleksander Wielki osobiście
u nich w domu. — „Boże” —
wzdychały obie. — „Jaki to cudowny
obrazek”. — Obie doskonale wiedziały, komu ten obrazek
zawdzięczają.
Pana
Hania i pani Lodzia usiadły naprzeciw panów i z wielkim
zainteresowaniem przysłuchiwały się ich rozmowom. A zwłaszcza
wspaniałym opowieściom pana Aleksandra.
Pani
Hania była jednak coraz bardziej zdenerwowana nieobecnością matki.
Lecz by nie peszyć gościa nie dawała tego po sobie poznać. Co
rusz próbowała nawet się do niego szeroko uśmiechać, chociaż
czuła, że kąciki ust aż drżą jej ze zdenerwowania. Coraz
częściej też zerkała na zegarek, starając się to robić jak
najdyskretniej. Mijał właśnie już drugi kwadrans, a matki ani
widu ani słychu. W końcu jej nerwy nie wytrzymały dalszej próby
czasu. Nic też nie pomogła jej wewnętrzna mobilizacja.
Postanowiła, już, natychmiast, poprosić męża, aby pojechał na
ulicę Moniuszki. Już otworzyła nawet usta, gdy nagle… rozbrzmiał
cudowny dźwięk. Najcudowniejszy dźwięk z dźwięków. Tak bardzo
wytęskniony dźwięk. Tak bardzo wyczekiwany dźwięk. Dźwięk
dzwonka u drzwi.
Wszyscy
jak na rozkaz zerwali się z krzeseł, nawet pan Aleksander, i hurmem
ruszyli do przedpokoju.
Pani
Hania w ogromnych emocjach biegła najszybciej. I to ona pierwsza
dopadła drzwi wejściowych. Natychmiast złapała za klamkę i z
wielkim impetem otworzyła drzwi na oścież.
—
Mamusiu kochana, jesteś! —
krzyknęła z radości i jak mała dziewczynka rzuciła się matce na
szyję. — Umierałam już ze strachu.
Gdzieś ty była? Co się z tobą działo?
—
No, to się nazywa przywitanie! —
zawołała zaskoczona babcia Michalina. —
Cha, cha, cha… widzę, że warto czasami zawalić na całej linii,
by potem być tak wylewnie witaną… No dobra, żarty żartami…
Zaraz się wytłumaczę, bo zawalanie nie leży jednak w mojej
naturze. I sama też najadłam się nerwów co niemiara… Ale o tym
potem. Najpierw muszę przeprosić pana Aleksandra, bo swoją
nieobecnością wpakowałam go w niezłą kabałę… Błagam niech
mi pan wybaczy!
—
Ależ ja nie mam czego pani wybaczać, pani
Michalino — odrzekł pan Aleksander z
figlarnym uśmiechem. — Powinienem być
pani wręcz wdzięczny, że dzięki pani poznałem tak wspaniałych
ludzi.
—
Mówi pan prawdę? —
Zatroskanie zniknęło babci Michalinie z twarzy i pojawiła się
radość. — Tak…? No, to mnie pan
uspokoił, bo najbardziej martwiłam się o pana… Haniu a zadbałaś
o pana Aleksandra?
—
Mało, że zadbała, rozpieściła nawet —
odpowiedział za panią Hanię pan Aleksander. —
Zostałem poczęstowany przepysznym, rodzinnym obiadem. Ba,
nawet dwurodzinnym obiadem.
—
To dobrze —
ucieszyła się babcia Michalina. —
Proszę Haniu, przyniosłam ze sobą sernik, który wczoraj z
dziewczynkami upiekłam, specjalnie na dzisiejszy wieczór.
—
Mamuś, jak zwykle jesteś wspaniała, bo akurat
nie mamy żadnego ciasta na podwieczorek. —
Pani Hania z ucieszoną miną odebrała z rąk matki całą blachę
sernika.
—
To nie ja jestem wspaniała, a dziewczynki, bo to
one wpadły na taki pomysł —
uściśliła babcia.
—
A właśnie, nie podziękowałam dziewczynkom.
Dziękuję wam, moje drogie. Jesteście bardzo kochane —
zawołała pani Hania i zaraz jakoś niepewnie spojrzała na swoją
przyjaciółkę, a potem jeszcze bardziej niepewnym wzrokiem omiotła
swoją córkę i córkę swojej przyjaciółki. —
Proszę, przejdźmy teraz do pokoju stołowego. Zaraz pokroję
pysznego sernika wykonanego przez nasze trzy najukochańsze istoty i
podam coś do picia… No właśnie, kto życzy sobie jeszcze kawę,
a kto herbatę?
—
Haniu, dziewczynki zajmą się tym później, a
ty też usiądź z nami, bo chciałabym z wami wszystkimi porozmawiać
— zażyczyła sobie babcia Michalina.
— Ale najpierw wytłumaczę się ze
swojego spóźnienia. A potem powiem wam, po co dzisiaj zrobiłam
zbiórkę u was wraz z panem Aleksandrem.
Babcia
Michalina konspiracyjnie spojrzała na pana Aleksandra, a gdy ten
puścił do niej oczko i pokiwał przecząco głową, zrozumiała, że
on się nie zdradził z jaką misją tu przyszedł. Zadowolona,
poprowadziła pana Aleksandra do pokoju stołowego, a za nimi weszli
domownicy. Wszyscy rozsiedli się na kanapach i w fotelach i
wyczekująco wpatrywali się w babcię. Babcia Michalina uśmiechnęła
się serdecznie i zaczęła opowiadać, co jej się przytrafiło.
—
Otóż, kiedy przed godziną siedemnastą
wybiegłam z domu na ulicę, nawet nie przypuszczałam, że utkwię
na niej w swoim autku na tak długo. Wyobraźcie sobie, że gdy
dojeżdżałam do skrzyżowania z ulicą Powstańców, zatrzymał
mnie policjant i kazał mi stać na włączonych światłach
awaryjnych, aby wszystkie samochody nadjeżdżające za mną,
zatrzymały się również. Okazało się, że przed skrzyżowaniem
zdarzył się wypadek. Kolizja dwóch samochodów. Na początku
bardzo się przeraziłam, bo to przecież okropna rzecz. Wyszłam z
mojego Polo i już z daleka zauważyłam po obu stronach ulicy
zbiegowisko ludzi, a na środku jezdni dwa strzaskane samochody. Przy
samochodach zaś dwóch kierowców zamaszyście gestykulujących i
głośno wykłócających się o to, kto jest większą ofermą i kto
jest winien kolizji. No, to wtedy trochę się zezłościłam, że
dla ich kłótni muszę stać w korku, a przecież czas mnie nagli.
Ludzie siedzący w samochodach przede mną i w coraz dłuższym korku
za mną też zaczęli się niecierpliwić, dając temu wyraz
orkiestrą klaksonów. Na ulicy powstał niesamowity rwetes. Gapie
zbiegali się ze wszystkich stron i już nie wiadomo było co się
dzieje. Zła byłam na siebie, że wcześniej nie próbowałam jakoś
zawrócić i uciec drugą stroną ulicy. Niestety, było już za
późno. Żadnej możliwości manewru. Ulica była zapchana. Musiałam
stać w tym gigantycznym korku i czekać. Wtedy nagle ludzie zaczęli
wrzeszczeć, że jakaś kobieta rodzi w samochodzie. No, to wtedy
zamieszanie zrobiło się już przeokropne. Zewsząd krzyczano:
„Wzywać Pogotowie Ratunkowe!”. Znów przybiegł ten sam
policjant i pobiegł w kierunku wskazanym przez ludzi stojących na
chodniku. Okazało się, że kilka samochodów za mną, w małym
fiaciku, jakaś młoda kobieta, którą mąż wiózł do szpitala na
porodówkę, zaczęła rodzić. To było straszne. Kobieta krzyczała
tak przeraźliwie, że przekrzykiwała nawet cały harmider na ulicy.
Policjant blady na twarzy jak ściana biegał dookoła fiacika i
wrzeszczał: „Robić miejsce dla karetki!”. Okropność! Byłam
tym wszystkim tak wstrząśnięta, że nie zauważyłam nawet upływu
czasu. Kiedy wreszcie spojrzałam na zegarek, zamarłam, dochodziła
siedemnasta trzydzieści. Pierwsze, co chciałam zrobić, to
zadzwonić do pana, panie Aleksandrze, by uprzedzić o zaistniałej
sytuacji i przeprosić za moje spóźnienie. No i poprosić, aby pan
przyszedł później, oczywiście o ile by pan mógł. I wtedy
zorientowałam się, że niestety moją komórkę zapomniałam w
domu. Ależ byłam wściekła na siebie. Bo właściwie to mi się
nie zdarza. Przed wyjściem z domu bardzo długo rozmawiałam przez
telefon stacjonarny, a potem jeszcze przez komórkowy. Byłam tak
bardzo podekscytowana moimi rozmowami telefonicznymi, że nawet nie
sprawdzałam czasu. Tak że kiedy wreszcie spostrzegłam się, że
czas wychodzić, złapałam za torebkę oraz blachę z sernikiem i
wyszłam z mieszkania. A moja komórka najprawdopodobniej została
obok telefonu stacjonarnego… Myślałam, że mnie coś trafi, taka
byłam zła! Zostałam na własnej ulicy uwięziona z kretesem.
Wprawdzie nie z własnej winy sterczałam tam jak kołek, ale z
własnej winy zostałam bez możliwości kontaktu z kimkolwiek z was.
Wyskoczyłam z Polo wściekła jak osa i próbowałam od kogoś
pożyczyć telefon. I wyobraźcie sobie, że nikt nie chciał mi
pomóc. Co za ludzie! Najpierw poprosiłam jedną kobietę, która
siedziała w samochodzie zaraz za mną. Powiedziała, że w ogóle
nie posiada telefonu komórkowego. Pytałam jeszcze parę innych
osób, lecz tylko dwóch facetów przyznało się, że mają komórę,
ale niestety baterie im się wyładowały. Zrezygnowana usiadłam z
powrotem do mojego autka… i wiecie, co zobaczyłam w lusterku
wstecznym? Ta kobieta siedząca w samochodzie zaraz za mną, jak
gdyby nigdy nic, spokojnie sobie rozmawiała przez telefon komórkowy.
Przyznam, że podłamała mnie ta nieżyczliwość ludzka. Ale co
było robić? W tym samym czasie usłyszałam ponowny krzyk rodzącej
kobiety, ale jeszcze bardziej rozpaczliwy i przeciągły. Kobieta
krzyczała już raz po raz. Długo się nie namyślałam, wyskoczyłam
z mojego Polo i pobiegłam w stronę małego fiacika. Zastałam tam
widok przerażający. Kobieta na wpół siedziała, na wpół leżała
na przednim siedzeniu otwartego malucha i nogami zapierała się o
jezdnię. Obiema zaś rękami trzymała brzuch i krzyczała: „Ja
już nie moooogę… ja roooooodzę… raaaatuuuunkuuuu!”. Zaś jej
mąż klęczał przy niej i trzymał się tylko za głowę, nie
wydając z siebie żadnego dźwięku. Podleciałam do tej biednej
kobiety i zaczęłam też krzyczeć: „Lekaaarza… czy jest tu
gdzieś jakiś lekarz?!”. I wiecie co, na szczęście okazało się,
że ni stąd, ni zowąd, zjawił się jakiś młody mężczyzna i
powiedział, że jest lekarzem. Na początku nie bardzo chciałam mu
wierzyć, gdyż on sam był tak przerażony i blady na twarzy, że to
aż nie pasowało jak na lekarza. Ale kiedy zauważyłam, że on ma
ze sobą walizeczkę ze sprzętem medycznym, musiałam uwierzyć.
Zresztą i tak nie było innego wyjścia, bo karetki pogotowia ani
widu ani słychu. Trzeba było więc być zadowolonym, że chociaż
jakiś młodzik-lekarz jest pod ręką. Kobieta już rodziła. To
było widać, że dziecko lada moment przyjdzie na świat. Nie wiele
się namyślając, pognałam do swojego autka, gdyż przypomniałam
sobie, że w bagażniku miałam trzy derki Gladiatora i kilka
ręczników. Rzeczy te, po wypraniu w domu, miałam zamiar zostawić
dzisiaj w stadninie. Ale że całe przedpołudnie spieszyłam się
bardzo ze wszystkim, by móc wcześniej wyjść ze stadniny, po
prostu zapomniałem je z bagażnika wyładować i zanieść do swojej
szafki. No i widzicie, moje roztargnienie pospołu z zapominalstwem
okazało się być tym razem przydatne, gdyż wszystkie te rzeczy
mogły się przydać do porodu… Kiedy z tym końskim ekwipunkiem
przybiegłam z powrotem do rodzącej, od razu podałam ręczniki
lekarzowi, a jeden pled rozłożyłam na asfalcie. Potem wraz z mężem
rodzącej kobiety delikatnie położyliśmy ją na tym pledzie.
Mężczyzna był tak przerażony, że z powrotem łupnął na kolana
i jedną ręką złapał się znów za głowę, a drugą położył
na czole żony. Natomiast lekarz z ręcznikami w rękach stał
pochylony nad rodzącą i nie wiedział od czego zacząć. Widząc
jego lęk i niezdecydowanie, wystraszyłam się. Zdałam sobie
sprawę, że ten biedny, młody lekarzyna, najprawdopodobniej jeszcze
nigdy sam nie odbierał porodu. Ale co było robić? Przecież
musieliśmy się zająć przyjściem na świat nowego obywatela
naszego miasta. Chwyciłam lekarza za rękę i mocno ją ścisnęłam.
Lekarz popatrzył na mnie błędnym wzrokiem, ale usilnie starał się
uśmiechnąć. No to ja, żeby dodać mu odwagi, i przy okazji też i
sobie, szepnęłam mu do ucha: „Panie doktorze, do roboty, to nic
strasznego, dziecko samo się urodzi”. Podziałało. Lekarz
natychmiast ukląkł przy rodzącej i przystąpił do odbierania
porodu. Uspokojona już, odwróciłam nagle głowę, i zamarłam.
Dookoła nas stało pełno gapiów z policjantem na czele i z
otwartymi ustami nam się przyglądało. Krzyknęłam do policjanta,
żeby kazał ludziom się odsunąć. Policjant nie reagował.
Powtórzyłam jeszcze raz, ale o wiele głośniej. Zaskoczył.
Rozłożył ramiona, i pokrzykując na ludzi: „To żaden teatr,
proszę się rozejść, natychmiast proszę się odsunąć!”,
porozpychał ludzi na boki. Na szczęście na dość dużą
odległość, gdyż rodząca kobieta aż głośno odsapnęła między
jednym bólem partym a drugim. Natomiast lekarz i mąż rodzącej,
wpatrzeni w nią jak w obraz nie z tej planety, zapewne nic nie
widzieli i nic nie słyszeli. Lżej mi się zrobiło, bo sytuacja
zaczynała wyglądać nieco lepiej. Zawołałam na jedną starszą
kobietę z tłumu gapiów i poprosiłam ją, żeby razem ze mną
trzymała pled Gladiatora. Chciałam zrobić coś w rodzaju parawanu,
zasłaniającego rodzącą i „personel medyczny” od spojrzeń
ciekawskiej ciżby. Po chwili wszystko już było przygotowane na
przyjście dziecka. My wszyscy również byliśmy już przygotowani.
Przynajmniej psychicznie, bo nasze przygotowanie fizyczne było tak
czy siak do kitu. Jednak nikt z nas najwyraźniej nie czuł już lęku
i z wielką troską robił swoje. Lekarz robił za lekarza, mąż
rodzącej kobiety za przejętego przyszłego ojca, a ja z kobietą z
tłumu za parawan. Nie wiem już sama jak długo to jeszcze trwało.
Wydawało mi się, że ledwie zaczęliśmy robić swoje, gdy nagle
zaległą na ulicy Moniuszki ciszę przeszył rozdarty i donośny
głos nowo narodzonego obywatela… Tak, obywatela… pięknego
chłopczyka, którego spocony niesamowicie lekarz z szerokim
uśmiechem trzymał w dłoniach. Po ulicy przeszła fala
westchnienia. To wyczekujący w ciszy i napięciu tłum gapiów
westchnął z ulgą. A po chwili, ulica rozbrzmiała oklaskami i
okrzykami radości. Wtedy do tych wszystkich odgłosów: nowo
narodzonego życia, oklasków i okrzyków radości, dołączył
jeszcze jeden odgłos. Odgłos syreny nadjeżdżającej karetki
pogotowia. Ludzie zaczęli się odsuwać i robić miejsce. Lecz
oklaski i okrzyki nie ustawały. Wzmogły się nawet. Kiedy karetka
podjechała do miejsca tej jakże swoistej porodówki, wtedy już
świeżo upieczony ojciec trzymał noworodka opatulonego w moje
ręczniki, i drżąc na całym ciele, wołał: „Boże mój
najukochańszy, mam syna! Ludziska, słyszycie?! Mam synaaaaa!”. Z
karetki wyskoczył lekarz oraz dwóch sanitariuszy i stanęli jak
wryci. A gdy już nieco ochłonęli, sami zaczęli bić brawo. Nasz
młodziutki lekarz, położnik mimo woli, nie krył zadowolenia.
Ocierał pot z czoła i chichotał ze szczęścia jak mały
chłopczyk, który niespodziewanie dostał piękną zabawkę. A nasza
młoda mama, z wielką ulgą uśmiechała się do wszystkich. I choć
było widać, iż była zupełnie wycieńczona tak niezwykłym
przecież porodem, promieniowała szczęściem… Matczynym
szczęściem. I kiedy sanitariusze przełożyli ją z jezdni na nosze
i nieśli do karetki, kazała im się zatrzymać na chwilę. I wiecie
co ona zrobiła? Nie wiecie, bo i skąd możecie wiedzieć… Otóż
złapała mnie i młodego lekarza za ręce i… pocałowała. W ten
sposób wyraziła swą wdzięczność za pomyślny poród. A gdy
znalazła się już wraz ze swoim syneczkiem i mężem w karetce, i
zanim karetka odjechała, przez swojego męża poprosiła mnie do
środka. Weszłam do karetki. Jej mąż podał mi niepotrzebne już
moje ręczniki, ona zaś półgłosem do mnie powiedziała: „Dziękuję
pani. Dziękuję losowi, że postawił panią na mojej drodze…”
Przytuliłam swoją twarz do jej twarzy i odrzekłam: „Ależ nie ma
mi pani za co dziękować. Jestem szczęśliwa, że mogłam być
świadkiem narodzin nowego życia. I to ja dziękuję pani”. Wtedy
ona wzięła głęboki oddech… i nagle zaczęła się głośno
chichotać. W karetce pogotowia zapanowała chwilowa konsternacja.
Wszyscy wpatrywaliśmy się w leżącą położnicę i nie
wiedzieliśmy jak mamy zareagować. A ona śmiała się i śmiała.
Po chwili jednak przestała i z szerokim uśmiechem na rozjaśnionej
twarzy powiedziała: „Proszę sobie wyobrazić, że naszego
syneczka chcieliśmy nazwać Stasiek”. Powiedziała i znów zaczęła
się chichotać. I kiedy przestała, dodała: „I kto by
przypuszczał, że nasz syn Stanisław urodzi się na ulicy
Stanisława Moniuszki… i to bezpośrednio na ulicy”. No to wtedy
wszyscy zaczęliśmy się śmiać. Ludzie na ulicy jeden przez
drugiego zaglądali do środka, chcąc wyłapać, co jest powodem
wybuchu śmiechu w karetce pogotowia. Wtedy ja ze śmiechem wyszłam
na zewnątrz, a pękające od śmiechu Pogotowie Ratunkowe odjechało.
Ludzie zaczęli mnie obstępować i dopytywać się co się stało.
No to im powiedziałam. Wtedy jeden drugiemu zaczął przekazywać co
ode mnie usłyszał i fala śmiechu przeleciała przez ulicę
Stanisława Moniuszki… No i w tak miłym i wesołym nastroju
zaczęliśmy się rozchodzić. Każdy w swoją stronę. Ja też, bo w
międzyczasie dwóch kłócących się kierowców przestało się w
końcu kłócić i odblokowało jezdnię… No i wreszcie jestem już
z wami… Mam nadzieję, że się wytłumaczyłam i że
zrozumieliście moje spóźnienie, co?
—
Mamuś, mamuś… jesteś wspaniała —
wyszeptała pani Hania.
—
Wiedziałem, że mam skarb w stadninie! —
z entuzjazmem zawołał pan Aleksander Wielki. —
Od początku o tym wiedziałem. Jest pani wspaniałym człowiekiem.
Jestem dumny z pani.
—
No, moja teściowa, to rzeczywiście istny skarb,
którego wszyscy mi zazdroszczą. Bo mało która teściowa potrafi
być też człowiekiem — zarechotał
rubasznie pan Jerzy. Lecz zaraz dostał pstryczka w ucho od
teściowej, więc się rechotać przestał. Złapał ją tylko za
rękę, którą wymierzyła mu fizyczne napomnienie i złożył na
niej siarczysty pocałunek, i po chwili zagrzmiał: —
Wszystkie teściowe tego świata, wybaczcie!
Cały
pokój stołowy rodzinki Czarneckich rozbrzmiał śmiechem.
Najgłośniej śmiała się babcia Michalina oraz Mira i Zuza, gdyż
w międzyczasie ich oczy się spotkały i babcia z pocieszną miną
puściła im porozumiewawcze oczko. A śmiały się coraz głośniej,
gdyż wyczuły, iż śmiech miło rozładowuje ich ogromne emocje
nagromadzone od poprzedniego dnia z powodu tylko im wiadomego, jak i
wielkie podenerwowanie, wynikające z obawy przed tym, co nastąpi za
chwilę, kiedy powód ten stanie się wiadomym również i ich
rodzicom.
—
Uwielbiam pani opowieści —
wysapała Zuza, śmiejąc się bez ustanku. —
Jak zwykle są niesamowicie niezwykłe!
—
Właśnie. Ja też tak myślę babciu.
Najwyraźniej tobie w dalszym ciągu przytrafiają się same
niezwykłe historie — skonstatowała
Mira z zabawną miną.
—
Niezwykłe, powiadacie? Czy ja wiem? —
Babcia Michalina zamyśliła się na moment. Wreszcie znów się
roześmiała i dodała: — Ale chyba
macie trochę racji dziewczynki, bo ta akurat historia to całkiem
zwykła nie była… Jakkolwiek, najważniejsze jest to, że się
dobrze skończyła… No, a teraz dziewczynki, bardzo was proszę,
zostawcie nas samych na chwilę. W międzyczasie pokrójcie sernik i
zróbcie cały dzbanek kawy i herbaty, gdyż może nam w gardłach
zaschnąć. Mamy przecież dużo do gadania i obgadania...
cdn.