Jedyną opowieścią na tematy ziemskie, przy której dzieci zatrzymały się nieco dłużej, była opowieść Gryzia i w małych dodatkach małomównego Nosolka. Poważalscy opowiadali o swej wczorajszej lotniczej podróży znad morza, gdzie mieszkali wraz rodzicami. Ten temat wydał się rodzeństwu Śmieszalskich bardzo ciekawy, bo nieczęsto zdarzało im się latać w swoim życiu. Lot gołębiami z Gołębich Linii Lotniczych był też nie lada atrakcją, bo wysoko i daleko od ziemi. Księżycowemu zaś rodzeństwu wszystko wydawało się niezwykle ciekawe, co tylko ziemskie dzieci opowiadały.
Bracia
Poważalscy, co nieco dramatyzując (zwłaszcza Gryzio), opowiadali
jak to niebezpiecznie jest tak wysoko lecieć w czasie zmiennej
pogody. A oni taką pogodę właśnie mieli. Zmieniała się jak w
kalejdoskopie. Przez to ich lot był naprawdę niebezpieczny.
Najpierw był straszliwy upał i kurzyło niemiłosiernie, że im aż
w gardłach od tego kurzu pozasychało. Potem zaś musieli uciekać
od naciągającej z zachodu burzy z piorunami. Udało im się uciec,
bo gołębie leciały jak szalone, popędzane przez nawigatora z
pobliskiej wieży nawigacyjnej. Lecz i tak przemokli do suchej nitki.
Bo choć gołębie, zmieniając parokrotnie pułap lotu, zdążyły
pięknym łukiem ominąć miejsce burzowego zagrożenia, to jednak
zahaczyły o ramię czarnego chmurzyska i zanim zdołały się wyrwać
z tego niechcianego objęcia, wszyscy byli już mokrzy jak szczury
wodne. Ale najważniejsze, że byli uratowani. Potem mieli planowaną
przerwę w locie, bo gołębie musiały przekazać i odebrać
przesyłkę pocztową. Schodziły więc do lądowania na małej łące
nieopodal dużego miasta. Wtedy Gryzio zauważył, że skórzany
pasek torby pocztowej, którą gołąb przez niego zajęty miał
zawieszoną na szyi, był zaplątany o jego łapy. Najprawdopodobniej
stało się to podczas ich karkołomnej ucieczki przed zwałami
granatowych chmur burzowych. Gryzio w mig zrozumiał, że mogą mieć
poważne problemy przy lądowaniu. Długo się nie zastanawiając,
natychmiast zsunął się z grzbietu gołębia i obejmując obiema
nogami szyję nieszczęśnika, zawisł głową w dół. W takiej
pozycji próbował odsupłać całą tę plątaninę. Był bardzo
zdenerwowany tą sytuacją, gdyż do lądowania pozostało parę
minut i nie wiedział czy zdąży. A co gorsza, bał się o rodziców,
bo gdyby zobaczyli, co on wyprawia, mogliby dostać palpitacji serca.
Ręce mu przeto drżały strasznie i dopiero nie mógł sobie
poradzić z odsupływaniem. Tym bardziej, iż wszystko to działo się
na dużej wysokości i przy dużej szybkości. Nosolek, który ze
zgrozą obserwował poczynania brata, krzyczał, żeby uważał, bo
zbliża się gołąb z papciem Dumkiem na pokładzie. Gołębie
zwyczajowo lecą jeden obok drugiego, tak że podróżni mogą siebie
widzieć, ale gdy podchodzą do lądowania, zmieniają szyk i lecą
gęsiego. Tak było i tym razem. Na szczęście dla Gryzia. Do
lądowania więc, jako pierwszy ustawił się gołąb z papciem
Dumkiem, jako drugi — z mamcią Pogodną, jako trzeci — z
Nosolkiem, i jako ostatni, przygotowywał się właśnie zdefektowany
gołąb z Gryziem na pokładzie, a właściwie pod pokładem. I
nagle, nie wiadomo co się porobiło, bo wbrew oczekiwaniom gołąb
papcia zwolnił i zrównywał się z gołębiem Gryzia. Szczęściem
w nieszczęściu, Nosolek, jako że dysponował szczególnymi
zdolnościami węchowymi i wywęszył szybciej ten gołębi manewr —
w porę ostrzegł brata. Gryzio pojął, że liczą się sekundy.
Wtedy niewiele myśląc, zrobił użytek ze swoich pokaźnych i
zdrowych zębów i w momencie przegryzł poplątany pasek z grubej
skóry, tuż przy prawej łapie spanikowanego już gołębia.
Wszystko zakończyło się w końcu pomyślnie. Lądowanie mieli
spokojne i miękkie, a i torba pocztowa z całą zawartością była
uratowana. Zsunęła się z szyi gołębia dopiero po wylądowaniu.
Rodzice chłopców, nie świadomi rozgrywającego się w powietrzu
dramatu, z zadowolonymi minami zeskoczyli na trawę. Po krótkim
międzylądowaniu i załatwieniu spraw pocztowych szczęśliwa
rodzinka Poważalskich znów wzbiła się wysoko w niebo. Pozostała
część lotu odbywała się już bez większych problemów. Tyle że
znów gorąco robiło się w powietrzu, bo słońce po krótkim
odpoczynku na nowo zaczęło zabawiać się podróżnymi i strzelać
w ich kierunku złotymi promykami. Jednak powietrze, po ulewnej
burzy, choć ponownie stawało się gorące, było bardziej pachnące.
Czemu dobitnie dawał wyraz Nosolek, kręcąc co rusz swoim
kinolkiem. Inaczej pachniały lasy, nad którymi przelatywali,
inaczej jeziora, a jeszcze inaczej rzeki. A już łąki, te to
pachniały wręcz całą gamą upojnych zapachów. Akurat było po
sianokosach i na niektórych łąkach oraz polanach skoszona trawa
leżała porozrzucana i suszyła się w promieniach słonecznych. Na
innych zaś stały uformowane już stogi siana, które również
wygrzewały się w słońcu. Zapach rozchodził się więc
niesamowity. Nawet na dużej wysokości. Wszyscy podróżni, lecąc
znów lotem szeregowym, spoglądali na siebie i robili zachwycone
miny. Mina Nosolka wyrażała nie tylko zachwyt, wyrażała upojenie.
Nosolek czuł się jak w niebie… jak w siódmym niebie, jak to sam
akcentował.
—
Masz rację, Nosolku —
powiedziała K-2 z równie wielkim zachwytem, i to na obydwu
twarzach. —
Te zapachy u was na Ziemi są zniewalające. To jest pierwsze moje
największe odczucie, którego doznałam po otwarciu się włazu
naszego statku kosmicznego.
—
Poczekaj tylko, K-2! —
prawie wrzasnął Gagatek. —
Jak pójdziemy w głąb naszego lasu, to dopiero zobaczysz, jakie tam
zapachy. Och, przeproszonko… poczujesz, jakie tam zapachy. A jak
widać, masz też czym je wąchać, chyba nawet lepiej niż Nosolek,
bo masz aż…
—
No, no, Gagatku, nie rozpędzaj się za bardzo z
tą swoją dokładnością —
przerwał bratu Chwatko i spiorunował go wzrokiem. A potem już z
uśmiechem zwrócił się do swoich księżycowych przyjaciół: —
Powiedzcie mi, a ile wy właściwie macie lat?
—
Ja mam dwanaście lat, a K-1 trzynaście —
ochoczo odpowiedziała K-2.
—
Lat świetlnych? —
Gagatek błysnął inteligencją.
—
Nie, ty już naprawdę przesadzasz, Gagatku! —
wrzasnęła zdenerwowana Śmieszka i prawą ręką zamierzyła się,
by dać bratu w ucho.
—
Sieimieszko, nie! Daj mu spokój! —
ze śmiechem zawołała K-2. —
Lubię takie wesołe dzieci. A jego
pytanie wcale nas nie obraża. —
I patrząc na zaniepokojoną już z lekka twarz Gagatka, dodała: —
Wiesz Gagatku, nasz wiek liczy się tak samo jak wasz. A dzieje się
tak dlatego, że Księżyc i Ziemia znajdują się w tej samej
galaktyce. W naszej Galaktyce. Lata świetlne dotyczą innych,
odległych galaktyk.
—
Zrozumiałeś, ty niesforny Gagatku? —
spytała Śmieszka, uśmiechając się już. Po czym przedstawiła
księżycowym przyjaciołom wiek swoich kuzynów i swojego rodzeństwa
oraz swój.
—
Czy ty wiesz, K-2, że u nas na Ziemi twoje imię
jest też znane? —
spytał Chwatko z zadumaną nieco miną. —
K2, tak właśnie nazywa się najwyższy szczyt w górach Karakorum,
drugi pod względem wysokości na Ziemi. Uczyłem się kiedyś o tym
na lekcji geografii.
—
Coś ty, Chwatko, naprawdę?! —
z wielkim zdziwieniem, ale i z zainteresowaniem spytała K-2 i aż
podskoczyła z wrażenia. —
A gdzie on jest? Muszę go koniecznie zobaczyć!
—
A, to daleko, bardzo daleko od nas —
poinformował księżycową przyjaciółkę Chwatko, ale widząc jej
w dalszym ciągu tak samo zaciekawioną minę, objaśnił: —
Nikt z nas jeszcze tam nie był i K2 na oczy nie widział. Ani papcio
Chwat, ani nawet dziadek Hardy. Dla nas to jest po prostu za daleko.
—
Koniecznie muszę go zobaczyć! —
z jeszcze większym naciskiem powtórzyła
K-2. —
Wiem, co zrobię. Poproszę ojca i dziadka, żeby w drodze powrotnej
na Księżyc skierowali nasz statek kosmiczny właśnie na ten K2 i
koniecznie obniżyli tam pułap lotu, abym mogła się temu szczytowi
dobrze przyjrzeć. A gdy następnym razem znów do was przylecimy, to
wam dokładnie opowiem jak on wygląda. Dobrze?
—
To jest pomysł! —
Chwatko wrzasnął podniecony. —
Bo teraz z wami poleci nasz papcio Chwat,
to i on by zobaczył to olbrzymie cudo naszego świata na swoje
własne, papciowe oczy. A myślisz K-2, że twój dziadek i ojciec
się zgodzą?
—
Już w tym K-2 głowy —
oznajmił ucieszony K-1. —
Jak ona się czegoś uczepi, to nie ma zmiłuj. Tak długo będzie
wierciła dziurę w brzuchu, aż osiągnie to co chce. A że ojciec i
dziadek mają szczególną do niej słabość, to sprawa jest już
tak jakby załatwiona.
—
Chra, chrra, chrrra! —
zaśmiała się serdecznie K-2, zgrzytając wspaniale, ku uciesze
ludkowego grona. —
Nie inaczej braciszku. Ma się te względy. Ale żeby je mieć, to
trzeba sobie zasłużyć. A ja się bardzo staram. Czego nie można
powiedzieć o tobie. Ale że jestem dobrą siostrą, to i tobie
pozwalam korzystać z moich dziadkowo-ojcowskich względów. Tak że
spokojne twoje głowy, dzięki K-2 zobaczysz K2.
—
Wielkie dzięki, siostrzyczko —
powiedział ubawiony K-1 i ustami dolnej
twarzy wycelował w nią głośnego buziaka jak z dubeltówki, aż
iskry przeleciały między nimi.
—
Niech mnie bocian kopnie! A to co było?!
Widzieliście?! —
wrzeszczał Gagatek, patrząc na miny rodzeństwa i kuzynów. —
Zrób tak jeszcze raz… Albo nie. Pocałuj tak Śmieszkę, K-1,
proszę.
—
Uspokój się już lepiej, bo ja zaraz ciebie
pocałuję —
syknęła do brata zawstydzona Śmieszka i znów wzięła zamach, aby
dać mu w ucho. Lecz ręka jej zawisła w powietrzu, bo zobaczyła
nadchodzących od strony lądowiska obu dziadków i trzech ojców.
—
Jesteście grzeczne, moje dzieci? —
spytał dziadek Hardy, przelatując wzrokiem po swoich wnukach, a że
miny ich nie zdradzały niczego niepokojącego, dodał z tajemniczą
miną: —
Bo jeżeli tak, to my tu dla was coś mamy.
—
Jeszcze jak grzeczni! Grzeczni… jak nigdy
przedtem! —
znów pierwszy wyrwał się Gagatek, zapominając już całkowicie o
buziaku. Tak był przejęty tym „czymś”, co dziadek Hardy razem
z dziadkiem K-X chowali za plecami, że nawet bajkowy pocałunek
królewny z ohydną żabą nie przyciągnąłby w tym momencie jego
uwagi. —
Drodzy nasi dziadziusiowie, proszę, powiedzcie, czy to „coś”
jeździ?
—
No, a ten nieustająco ma tylko jedno w głowie —
odezwał się papcio Chwat i z lekką obawą popatrzył na
rozpromienionego syna. —
Tak, to „coś” jeździ i nazywa się samopojazd ziemski, ale od
razu zaznaczam, to znaczy, my wszyscy zaznaczamy, że tylko K-1
będzie go prowadził, bo tylko on otrzymuje od nas prawo jazdy.
Zrozumiano? K-1 zna dobrze ten samopojazd i umie go prowadzić…
—
Ach, papciu, błagam, nie rób nam tego —
nie wytrzymał Gagatek, prawie już
płacząc. —
Przecież ja też… to znaczy my też chcemy jeździć…
—
Nie martw się, Gagatku! —
K-Y z szerokim uśmiechem na dolnej twarzy próbował uspokoić
chłopca. — Wszyscy
razem będziecie jeździć. K-1, trzymając za kierownicę, będzie
prowadził samopojazd, a wy wszyscy będziecie za nim stać, jeden za
drugim, i trzymając się swojej poręczy, będziecie razem z nim
jechać. Ojcze i Hardy wyciągajcie w końcu ten samopojazd zza
pleców, bo muszę dzieciakom wytłumaczyć w czym rzecz.
—
Eee, to zwykła hulajnoga! —
z niesmakiem skomentował Gagatek wygląd samopojazdu wystawionego
przez dziadków na pokaz.
— Już ty się nie żołądkuj, Gagat —
z podobnym niesmakiem zareagował papcio Chwat na komentarz syna. —
Lepiej będzie jak się uciszysz i posłuchasz, co K-Y ma do
powiedzenia.
—
Otóż, moje dzieci, to nie jest żadna
hulajżenoga, czy jak jej tam… —
zaczął ponownie K-Y i puścił oczko do Gagatka. —
Ale masz trochę racji, Gagatku, że z
wyglądu ją trochę przypomina. Widziałem jej zdjęcie w naszej
Encyklopedii Ziemi. Tyle że na waszej, aby jechać, trzeba się
odpychać nogą, a nasz samopojazd, jak sama nazwa wskazuje, jedzie
sam. Tylko trzeba nim kierować.
K-Y z
wielką dokładnością zaczął tłumaczyć dzieciom jak się jeździ
samopojazdem. Potem kazał K-1 zająć miejsce przy kierownicy, a
pozostałym dzieciom ustawić się w szeregu według następującej
kolejności: Gagatek, Gabcio, Śmieszka, K-2, Nosolek, Gryzio i na
końcu Chwatko. Po czym rzucił rozkaz: —
„Na przód! Do samopojazdu! Marsz!”. I kiedy dzieci domaszerowały
do samopojazdu, rzucił kolejny rozkaz: —
„Stop! W prawo zwrot! Prawa stopa na podłogę samopojazdu!
Wykonać!”. Ku ogromnemu zdumieniu dzieci, oczywiście ludkowych,
przed prawą stopą każdego z nich wyrosło coś w rodzaju poręczy.
Ile prawych stóp, tyle poręczy. A to bardzo zaciekawiło Gagatka.
Cofał więc swoją stopę z powrotem, poręcz się chowała, to znów
stawiał ją na powrót na samopojeździe, poręcz się wyłaniała.
I tak parokrotnie, aż go w końcu papcio Chwat zbeształ, to
przestał, ale ciekawości swojej i tak nie zaspokoił. Było to
widać po jego zawiedzionej minie. K-Y, widząc poczynania Gagatka,
uśmiechał się radośnie, ale po chwili polecił wszystkich
dostawić lewą stopę i rękami uchwycić się mocno poręczy. Kiedy
jego polecenie zostało wykonane, wtedy nakazał K-1 zrobić próbną
jazdę. Ależ była frajda! Dzieci były przeszczęśliwe. Aż
piszczały ze szczęścia. A ich dziadkowie i ojcowie pękali ze
śmiechu. Natomiast ich babcie i matki, zaniepokojone tak głośną
wrzawą na podwórku, wybiegły wszystkie naraz z jaskini i z
rozdziawionymi buziami wlepiały oczy w swoich najbliższych.
—
Na litość Opaczności! Co tu się dzieje?! —
wykrzyczała pytanie mamcia Radosna, która pierwsza z kobiet
odzyskała rezon, i przekrzykując cały ten podwórkowy rwetes,
usilnie nalegała na odpowiedź: —
Czy w końcu się dowiemy, co tu się dzieje? Czy wyście poszaleli?
Tym waszym hałasem cały las postawiliście na nogi z uszami na
baczność.
—
A dzieje się… dzieje! Same nie widzicie?! —
z zachrypniętym od śmiechu głosem odezwał się papcio Dumko. —
Nasze dzieci jeżdżą, i to nic nie robiąc…Po prostu jeżdżą!
Widzicie to cudo techniki księżycowej?
—
A czy to aby bezpieczne, to cudo? —
nie przestawała pytać mamcia Radosna, patrząc z przerażeniem na
samopojazd. —
K-X albo K-Y, powiedzcie coś!
—
Bądźcie spokojne, moje drogie! —
K-Y, ciągle się śmiejąc, uspokajał kobiety. —
Samopojazd jest nie tylko bezpieczny, jest niezawodny w każdej
sytuacji. Ma takie oprzyrządowanie, że z całkowitym spokojem
możemy nasze dzieci same puszczać na przejażdżki po okolicy.
—
A do tego, K-1 i K-2 zawsze będą mieli przy
sobie pasy bezpieczeństwa. A to, między innymi, da nam zupełną
pewność, że w razie jakiś ich problemów, natychmiast będziemy
mogli im pomóc —
dodał jeszcze od siebie K-X, czym już chyba do końca uspokoił
ludkowe mamcie i babcię. Potem ściągnął przyczepione do swojego
pasa bezpieczeństwa cztery mniejsze pasy. Jeden z nich podał
K-Alpha, drugi K-Beta, a dwa pozostałe trzymał dalej w ręku i
czekał na dzieci, które się akurat do nich zbliżały.
Dzieci
podjeżdżały z nieustającą wrzawą, raz piszcząc z uciechy, raz
rechocząc ze śmiechu, to znów nawołując swoich rodziców i
dziadków po kolei i wykrzykując pytania: czy ich widzą i czy im
się ich jazda podoba. Kiedy wreszcie K-1 wyhamował samopojazd,
wszystkie dzieci prawie jednocześnie zeskoczyły z niego. A dzieci
ludkowe, w następstwie trwającej ciągle euforii, rzuciły się
natychmiast na K-X i K-Y z szeroko otwartymi ramionami i dziękowały
wylewnie za wielką niespodziankę, jaką sprawili im tym ich
pojazdem.
—
Dziękujemy z głębi naszych serc, kochani nasi
Księżycowi Pobratymcy! —
przekrzykiwał Chwatko rodzeństwo i kuzynów. —
Za to, że jesteście. Za to, że jesteście wspaniali. Za to, i…
za wszystko!
—
No już dobrze, dobrze. Wcale nie musicie nam tak
dziękować —
powiedział K-Y, tuląc wszystkie dzieci do siebie. —
A teraz, K-1 i K-2, zapinajcie swoje pasy bezpieczeństwa... i
wszyscy w drogę! No jazda! Przygoda na was czeka!
—
Ty, Gagatek, widzisz te dziwne pasy? Może trzeba
by się dowiedzieć, co w nich jest pochowane, w tych ich różnych
kieszonkach i przedziałkach? —
ogromnie zaciekawiony Gabcio podpuszczał
brata, szepcząc mu do ucha i zerkając jednocześnie na księżycowe
rodzeństwo, które spokojnie zapinało na swoich biodrach szerokie
pasy całe w złotym kolorze.
—
Ma się rozumieć, że koniecznie trzeba się
dowiedzieć —
poparł brata równie zaciekawiony Gagatek, strzelając wzrokiem po
pasach bezpieczeństwa, ale tych zapiętych na biodrach dorosłych
gości z Księżyca. —
Kochani nasi Księżycowi Pobratymcy, czy mnie się wydaje, czy nie,
że te złote pasy wcześniej nie błyszczały na waszych biodrach?
—
Nie, nie wydaje ci się Gagatku —
odpowiedział K-Y, ubawiony Gagatka pytaniem. Po czym nachylił się
do papcia Chwata i szepnął mu do ucha: —
Co za pocieszny smyk.
Gagatek
bardzo przypadł K-Y do serca. Już od samego początku. Podszedł do
niego, i mierzwiąc mu włosy nad czołem, przytulił do siebie. Co
Gagatek skwapliwie wykorzystał i zapuścił żurawia do kilku
otwartych kieszonek jego pasa bezpieczeństwa. K-Y udał, że tego
nie widzi. Odsunął go delikatnie od siebie i na długość swoich
ramion trzymał przed sobą, patrząc mu głęboko w oczy dwiema
parami oczu naraz. Co jakże niechętnie przyjął Gagatek, bo to
zmuszało go do oderwania wzroku od zawartości jego pasa i patrzenia
na jego, raz dolną, raz górną twarz. K-Y buchnął śmiechem i
puścił do niego oczko, i to podwójne. Wreszcie się odezwał,
głośno, aby wszystkie dzieci słyszały:
—
Kiedy wy miło rozmawialiście na mostku, my w
międzyczasie poszliśmy do naszego statku kosmicznego, aby go
zabezpieczyć i nieco ukryć. I wtedy właśnie wzięliśmy parę
potrzebnych nam rzeczy i wasz samopojazd ziemski, no i te pasy
bezpieczeństwa. Ale wiedz, miły mój, z przykrością muszę ci to
powiedzieć, że te pasy tylko my możemy nosić. Lecz to co w nich
jest, będzie pomocne dla nas wszystkich. I dla nas i dla was. Z
pewnością K-1 i K-2 chętnie wam wszystko, co jest w pasach, pokażą
i wyjaśnią, co do czego służy. A teraz, jedźcie już… Przygoda
czeka. A więc, witaj przygodo!
Wszystkie
dzieci natychmiast ruszyły w stronę samopojazdu. A gnały jak
szalone, z rękami podniesionymi do góry i ze świdrującym uszy
przeraźliwym piskiem radości na ustach, zamienianym raz po raz na
gromki okrzyk: —
„Witaj przygodo!”.
—
Zaraz… zaraz, poczekajcie! —
krzyknął papcio Chwat, pędząc za
dziećmi. A gdy je dopadł stojące już na samopojeździe i gotowe
do jazdy, skoczył przed pojazd i z szeroko rozłożonymi ramionami
zagrodził im drogę. —
Poczekajcie! Jeszcze jedno muszę wam powiedzieć. Otóż, kiedy
będziecie jeździć po lesie, czy gdziekolwiek indziej, proszę,
abyście się zachowywali cicho. Żadnych pisków, żadnych głośnych
śmiechów, żadnych wrzasków. Po pierwsze: wystraszylibyście
niepotrzebnie zwierzynę leśną, a po drugie: za bardzo
zwracalibyście na siebie uwagę. Myślę, że już dość się
nawrzeszczeliście. Oszczędzajcie gardła, bo chrypki dostaniecie.
No i… jakby to wam powiedzieć… No wiecie, uważajcie na
siebie... Ach, ruszajcie już wreszcie!
—
Jeszcze chwileczkę! Malusieńką chwileczkę! —
krzyknęła tym razem mamcia Radosna. —
Przecież nie możecie jechać bez czegoś do jedzenia i picia. Już
mamy dla was wszystko przygotowane. Poczekajcie minutkę.
Mamcia
Radosna złapała Pogodną za rękę i zanim puściły się biegiem,
obie jednocześnie chwyciły za dół swoich sukien i uniosły je
wysoko do góry, aby się w nie w czasie biegu nie zaplątać.
Wreszcie ruszyły i w szybkim tempie wbiegły do jaskini. I tyle je
było widać. Ale słychać było... szelest ich rozwianych
odświętnych sukien.
—
Ale my się
mamy z tymi naszymi staruszkami —
szepnął Chwatko.
Chwatko
wcale nie był mniej podniecony niż jego młodsi bracia i też
chciałby jak najszybciej ruszyć tym przedziwnym pojazdem na
spotkanie z przygodą. A tu ciągle ich zatrzymywano. Niecierpliwił
się już coraz bardziej. Ale kiedy usłyszał Gryzia zgrzytanie
zębami i przeciągły syk reszty najwyraźniej też już
zniecierpliwionego towarzystwa, przypomniał sobie, iż jest wśród
nich najstarszy. A to zobowiązuje. Musi sobą dać dobry przykład,
bo i odpowiada w pewnym sensie za nich wszystkich. Chrząknął
głośno i dodał:
—
No ale wiecie, starsi po prostu troszczą się o
nas i powinniśmy być im za to wdzięczni, a że…
—
O tak, tak! Masz rację, Chwatko! —
babcia Miła, podsłuchując, wpadła wnukowi w słowo i odebrała
jednocześnie plecak z rąk przybyłej akurat córki Pogodnej i
synowej Radosnej. Po czym, jedną ręką poklepując Chwatka po
plecach, drugą wieszała mu na ramionach ekwipunek na drogę. —
Tak już musi być w życiu, że starsi zawsze muszą się troszczyć
o młodszych. No, a teraz moi młodzi… teraz już nic innego nie
pozostało, jak życzyć wam wspaniałej przygody. Ale nie
zapomnijcie wrócić na czas na kolację i… No już dobrze, nie
będę wam powtarzać tego samego, co papcio nakazywał, więc powiem
tylko: Witaj przygodo!
I o to
dzieciom przecież chodziło. Ruszyły natychmiast przed siebie,
zachowując powagę i stoicki spokój. Tak jak papcio Chwat nakazał.
Ale kiedy tylko zniknęły z zasięgu wzroku i słuchu starszych,
nieco głośniej zrobiło się wśród załogi samopojazdu. Dzieci
zaczęły nawoływać, aby ustalić jakiś plan wycieczki, bo głupio
tak jeździć bez celu. Każdy miał inne propozycje i nie wiadomo
już było, na którą się zdecydować. W końcu Chwatko, jako
najstarszy, zadecydował, żeby jechać najpierw na Łysą Polanę i
tam zrobić krótką przerwę i tam też ustalić dokładny plan
wycieczki. Zawołał do K-1, aby zatrzymał samopojazd, bo chciał
się zamienić miejscem z Gagatkiem, żeby mu wytłumaczyć, jak ma
jechać. Jednak K-1 kategorycznie odmówił, gdyż uważał, że
lepiej będzie zachować taką kolejność obsady miejsc na
samopojeździe, jaką ustalił jego ojciec. Mówił, że jak zna
ojca, to wie, że to nie jest bez znaczenia. Kazał tylko jeszcze raz
podać dokładną nazwę tej polany, na którą mają jechać. Po
czym wystukał coś na małej tablicy znajdującej się przy
kierownicy samopojazdu i powiedział, że wszystko jest w porządku,
bo już tam dojeżdżają.
Było tak
istotnie. Po niespełna dziesięciu minutach byli już na Łysej
Polanie. K-1 zatrzymał samopojazd i wszyscy zeskoczyli na trawę.
—
Jak to jest możliwe, K-1? —
Chwatko z niedowierzaniem kręcił głową, przyglądając się
kierownicy samopojazdu. —
To on ma też rozum, czy co, i wszystko zrobi, co mu tylko nakażesz?
—
Zależy co masz na myśli, mówiąc „wszystko”
—
odpowiedział K-1 z łobuzerską miną na dolnej twarzy. — Ale tak
poważnie rzecz ujmując, to akurat to, że samopojazd przywiózł
nas gdzie chcieliśmy, to nie jest nic nadzwyczajnego. To tylko
normalny system nawigacyjny w jego wielofunkcyjnym oprzyrządowaniu.
—
Wiesz, K-1, coś sobie teraz postanowiłem —
powiedział Chwatko z zadumaną miną. —
Otóż postanowiłem sobie, i teraz mogę nawet obiecać, że już
się niczemu nie będę dziwił. Wszystkie niezwykłości, jakie
zaznam przy was, będę traktował jako całkiem zwykłe rzeczy.
Zupełnie normalne. Bo inaczej zdurnieję, i to z kretesem. Nasz bór
mi świadkiem. Nie będę się więcej głowił nad tymi waszymi
niesamowitościami niezrozumiałymi dla mnie. Koniec, kropka!
—
Och, Chwatko! Ty się znów aż tak nie przejmuj
—
rzekł K-1 z zabawną miną. —
Żadne to „niezwykłości”, ani żadne
„niesamowitości”, jak powiedziałeś. A swoją drogą, co to za
trudne ziemskie słowa?... Ale, jeżeli coś będzie dla ciebie
niezrozumiałe, ja zawsze z wielką chęcią ci wszystko wytłumaczę,
więc pytaj i nie krępuj się. Bo kto pyta, nie błądzi…
—
Dzięki, K-1 —
Chwatko przerwał przyjacielowi z uśmiechem na twarzy. —
Ale pozwól, że jak już, to spytam na sam koniec, to znaczy, przed
waszym powrotem do domu. Bo tak sobie myślę, że może wiele rzeczy
w końcu sam zrozumiem. A to by była dla mnie większa satysfakcja.
—
Na gacka nietoperza urok! Skończcie już tę
naukową gadkę! —
wrzasnął zniecierpliwiony Gagatek. —
Wy sobie gadu-gadu, a reszta towarzystwa ziemsko-księżycowego
zaczyna się już nudzić. Może byście się w końcu nami zajęli,
co? Gdzie ta przygoda, co?!
—
Cicho, cicho… braciszku! Już się robi.
Przygoda tuż-tuż! —
Chwatko uspokajał Gagatka i resztę towarzystwa, patrząc na
wszystkich z wesołą miną. —
A więc, moi mili! Pójdziemy najpierw zobaczyć miejsce pierwszego
kontaktu naszych dziadków sprzed trzydziestu lat. A potem pójdziemy
do potoku, gdzie nasi dziadkowie wraz z pozostałą załogą statku
kosmicznego ochłodzili rozgrzany do czerwoności zdefektowany
statek. I tam ustalimy plan naszej dzisiejszej wycieczki. Zgoda?
—
Jeszcze jaka zgoda! —
wrzasnął ponownie Gagatek w imieniu swoim i wszystkich. I nagle,
złapał za kierownicę samopojazdu i z błaganiem w oczach popatrzył
na K-1. Ten zaś w lot pojął o co mu chodzi i z uśmiechem skinął
obiema głowami na znak zgody. No i Gagatek, dumny jak paw,
poprowadził samopojazd, ustawiając się na końcu i zamykając
pochód przyjaciół ziemsko-księżycowych.
Dzieci
ochoczo pomaszerowały na ścieżkę wspomnień swoich dziadków.
Dotarły do olbrzymiej, rozłożystej sosny, pod którą ich
przodkowie spotkali się w jakże dramatycznej sytuacji, a która w
rezultacie okazała się być bardzo szczęśliwą. K-1 i K-2 nie
mogli się nadziwić, że roślina (jak nazywali sosnę) może być
taka duża i taka masywna. Z podziwu i chęci sprawdzenia
wytrzymałości gałęzi wieszali się swoimi haczykowatymi kciukami
na drzewie i skakali jak małpiątka z gałęzi na gałąź. Ku
wielkiej uciesze ludków. W wyniku tych akrobacji, K-2 zawisła w
końcu na jednej z gałęzi i mocno rozdarła sobie spódniczkę.
Śmieszka wystraszyła się i zaraz zaoferowała swoją pomoc.
Powiedziała, że jak wrócą do domu, to zaszyje ją tak ładnie, że
nikt nie pozna, iż była porwana. K-2 podziękowała i powiedziała,
że to nie będzie potrzebne. Wyciągnęła z jednej z kieszonek
swojego pasa bezpieczeństwa jakiś mały metalowy prostokącik i
przyłożyła go do rozdartej spódniczki. Spódniczka w mgnieniu oka
była cała. Ba, w ogóle nie było śladu, ani po rozdarciu, ani po
jakiejkolwiek reparacji. Dzieci ludkowe patrzyły na wynik tej
operacji K-2 z niedowierzaniem pomieszanym z podziwem. A Chwatko z
uśmiechem spojrzał tylko na K-1 i puścił do niego oczko. K-1
zaśmiał się w odpowiedzi i wzruszył pociesznie ramionami.
Następnym
celem na ścieżce wspomnień był środek Łysej Polany. Miejsce
awaryjnego lądowania statku kosmicznego. Stamtąd z kolei dzieci
ruszyły w kierunku prostopadłym do tego miejsca, czyli do
pobliskiego potoku. Każde z nich oczami wyobraźni widziało tu
wielki dramat rozgrywający się wśród ich najbliższych w dalekiej
przeszłości.
—
Wiecie, ja coraz bardziej wierzę w przysłowia —
powiedział Gryzio ze zmarszczonym czołem z zadumy. —
A jedno z nich brzmi: „Nie ma nic złego, coby na dobre nie
wyszło”. No powiedzcie sami, czy nie było tak z naszymi
dziadkami?
—
Masz rację, Gryziu —
potwierdziła K-2 również w wielkiej
zadumie. Co na moment sprawiło, że jej dolna twarz była tym razem
identyczna jak górna. Ale po chwili szeroko się uśmiechnęła
dolnymi ustami i nie były już identyczne. —
Naprawdę wszystko wyszło super, bo teraz my możemy być razem. I
kiedyś w przyszłości my też będziemy mieli swoje wspomnienia. A`
propos wspomnień... Żeby je mieć, trzeba coś przeżyć. To co z
tą przygodą?
—
No właśnie. Co z nią? —
zapytała również Śmieszka. —
Ustalajmy wreszcie gdzie jedziemy i co robimy. Chłopaki ruszcie
głowami.
—
Ruszamy, ruszamy… chyba widać! —
poinformował Gagatek i zaczął kręcić głową jak wariat. —
No, ale żarty żartami, a czas nagli. Powiem wam więc jaki mam
pomysł. Jedźmy nad rzekę Bobrzą, w miejsce, gdzie nasz potok do
niej wpada. Tam jest fajowo. No i tam będziemy mogli popływać na
grzbietach naszych znajomych bobrów i podziwiać wspaniałe widoki
wzdłuż brzegu. Co, super pomysł, nie?
—
Czy ja wiem? —
odpowiedział zamyślony Chwatko i zmarszczył czoło. —
Może to i niegłupie, ale…
—
Czekajcie! —
krzyknął K-1 w przypływie nagłego podniecenia. —
Gagatek wspominał o jakimś uroku jakiegoś gacka nietoperza. Podoba
mi się ta nazwa. Nigdy u nas nie miałem okazji jej słyszeć. A
wcześniej, u was na mostku, też coś żeście wspominali o jakichś
nietoperzach. Wprawdzie nie gackach nietoperzach, ale nietoperzach w
pobliskiej jaskini. To może… tam jedźmy?
—
Brrrr! — Jak na rozkaz Gabcio i Nosolek
wzdrygnęli się jednocześnie z minami wyrażającymi obrzydzenie. I
gdy Nosolek pozostał na dłużej z taką miną na twarzy, na której
zaczęła malować się też i trwoga, to Gabcio zaś minę szybko
zmienił. Zmuszony został do tego siarczystym szturchańcem swego
brata bliźniaka.
—
No co wy, chłopaki?! Spietraliście się już
zupełnie, czy co? —
wrzasnął Gagatek zdegustowany zachowaniem brata i kuzyna. —
Toż to w dechę pomysł! I będzie wspaniała przygoda. No, to
jazda! Jedźmy! Nie zwlekajmy już!
— Ale wymyślili… Te nietoperze są straszne —
szepnęła Śmieszka do K-2, szukając ustami jej ucha, bo nie
wiedziała, ile uszu ona ma i gdzie je ma. Tym bardziej, że gęstwina
jej bujnych włosów ich ewentualne miejsca skutecznie przysłaniała.
—
Nie martw się, Siemieszko —
K-2 szepnęła również. —
Wszystko, co było straszne, nie musi być zawsze straszne. Damy
sobie radę. Wierz mi. To może być całkiem fajna przygoda.
—
No więc, moi mili! Kto jest
za? Kto jest przeciw? A kto się wstrzymuje? —
Chwatko zarządził głosowanie. A widząc, że wszystkie ręce
podniosły się przy „za”, szeroko się do wszystkich uśmiechnął.
Po czym stojącego obok K-1 złapał za ramię i skrycie pogroził mu
palcem, ku jego wielkiemu rozbawieniu. Sam zaś odchrząknął i
zawołał uroczyście: —
Skoro wszyscy jesteśmy za jaskinią nietoperzy, to w drogę!
Tego
akurat nikomu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wszyscy w mig
zajęli swoje miejsca na samopojeździe i ochoczo ruszyli w drogę.
Do jaskini nietoperzy wprawdzie nie było aż tak daleko (o czym K-1
wszystkich poinformował, zerkając na nawigator), ale do kolacji
zostało zaledwie cztery godziny, trzeba było się więc pośpieszyć,
aby nadrobić czas i mieć go na tyle, ażeby zdążyć rozejrzeć
się po wnętrzu jaskini jak i mieć go jeszcze trochę w rezerwie —
na nieprzewidziane sytuacje. K-1 dodawał przeto gazu ile wlezie. A
jego przyjaciele i tak go jeszcze popędzali. Pędzili więc jak
szaleni. Aż im wiatr w uszach gwizdał i niemiłosiernie targał
włosami, a te, smagały twarze aż do bólu. Ale nie tyle własne
twarze, co twarze tych z tyłu, zajmujących miejsca za plecami. A w
takim niewygodnym położeniu pod tym względem była zwłaszcza K-2,
gdyż długie loki Śmieszki, wcześniej skręcone w spirale, w tak
szalonym pędzie aż się prostowały i stawały się jeszcze
dłuższe. Ale K-2 zaczęła w końcu robić zgrabne uniki i jakoś
jej się udawało uniknąć kolejnych smagań. Co z kolei jeszcze
bardziej utrudniało Nosolkowi jego niewygodne położenie. Bo nie
dość, że K-2 miała w sumie jeszcze dłuższe włosy niż
Śmieszka, gdyż wyrastały jej na górnej głowie i też sięgały
do połowy pleców, to jeszcze jej uniki wprowadzały go w błąd.
Biedny Nosolek nie wiedział już w którą stronę ma ze swoją
twarzą uciekać od jej smagających włosów. Ale w końcu i on
sobie poradził. Naciągnął czapeczkę z daszkiem bardziej na
twarz, i trzymając się swojej poręczy, wychylił się do tyłu na
długość swoich ramion i plecami oparł się o poręcz Gryzia. A
Gryzio śmiał się tylko i krzyczał mu do ucha: —
„Ach, te kobiety!”. Chwatko też w miarę szybko opanował obronę
przed grubym i jakże niebezpiecznym warkoczem Gryzia. Warkocz kuzyna
był tak ciężki, że nawet silny podmuch wiatru ledwo co był w
stanie oderwać mu go od pleców. Chwatko musiał tylko uważać, by
się zbytnio do przodu nie przechylać. Tak że w sumie czuł się
zupełnie bezpiecznie. Miał też nie lada ubaw, gdyż mając
wszystkich przed sobą, widział co za ekwilibrystykę co niektórzy
urządzają. Gagatek zaś, stojąc za K-1, jechał sobie spokojnie i
nie miał żadnego problemu z jego długimi włosami. Z prostej
przyczyny. Był po prostu dużo niższy od niego. W rezultacie
zielone włosy K-1 powiewały mu wysoko ponad jego głową, tworząc
nad nią coś w rodzaju baldachimu. Co Gagatkowi nawet się podobało,
bo wyobrażał sobie, że to zielone gałęzie drzew furkoczą mu nad
głową. A to sprawiało, że ta szalona jazda wydawała mu się
jeszcze fajniejsza. Gabcio i Śmieszka natomiast nawet nie zdawali
sobie sprawy, że wśród załogi samopojazdu istnieje jakiś problem
z włosami. Siłą rzeczy. Gabcio stał za Gagatkiem, który miał
tak jak i on krótkie włosy, a Śmieszka stała za Gabciem. W dwójkę
byli więc w tym dobrym położeniu, a właściwie staniu, że mogli
się skupić tylko na jeździe i rozkoszować się nią...