Nadszedł wczoraj, 20 listopada, cicho i bez pośpiechu, jakby zima chciała sprawdzić, czy ktoś na nią jeszcze czeka. Trudno więc narzekać — po raz pierwszy od wielu lat pozwoliła nam nacieszyć się długą jesienią, zanim okryła świat bielą. A jej obecne przyjście jest łagodne, niemal serdeczne.
Co prawda już kilka dni temu z nieba spadały wielkie, miękkie płatki, ale ziemia, wciąż trzymająca w sobie jesienne ciepło, przyjmowała je tylko na chwilę. Śnieg dotykał jej i natychmiast znikał, jakby się wstydził, że przyszedł zbyt wcześnie.
W poprzednich latach zima potrafiła uderzyć pod koniec października, w najgorszym możliwym momencie.
Drzewa, wtedy jeszcze pełne liści, nie były gotowe na taki ciężar. Śnieg, zamiast zsuwać się lekko po gałęziach, zostawał na nich w grubych czapach. Pod jego naporem nawet potężne konary pękały z trzaskiem, jakby były zrobione nie z drewna, lecz z kruchego szkła.
Tym razem jednak jej pierwszy atak wywołał we mnie coś na kształt radości. Choć śniegu było dużo i wciąż opadał gęstą zasłoną, nie zrezygnowałam z wyprawy do lasu. Wzięłam kijki i ruszyłam w biel, jak w nieznane, które jednocześnie znałam doskonale.
Szłam jako pierwsza, przecierając szlak, a miękki, sypki śnieg stawiał mi opór przy każdym kroku. Mimo to uśmiech sam pojawiał się na twarzy — las wyglądał jak zaczarowany. Powietrze było rześkie, chłodne, a jednocześnie pełne jakiegoś kojącego spokoju, który można znaleźć tylko zimą.
Kiedy jednak wchodziłam w gęstwinę, co pewien czas wstrzymywałam oddech, nasłuchując, czy nie rozlegnie się gdzieś dobrze mi już znany, charakterystyczny dźwięk łamiących się gałęzi. Tak na wszelki wypadek – żeby się pilnować… i sobą, jakby co, nikomu nie zawracać głowy.
