Poniżej pisałam o polskich narodowych przywarach, a jak wiadomo, na podium od lat stoi pijaństwo. Dlatego decyzja o likwidacji alkoholu w Sejmie i wszystkich budynkach podległych Kancelarii Sejmu to krok, który powinien nastąpić już w epoce kamienia łupanego — albo przynajmniej w czasach, gdy posłowie zaczęli mylić mównicę z ladą barową.
Sejm to miejsce pracy. Normalnej pracy! Czy ktoś widział, żeby w urzędzie pani Kadrowa nalewała pracownikom po kielichu, „bo akurat jest długa przerwa w obradach”? Albo żeby prezes firmy częstował dział księgowości nalewką na odwagę przed zamknięciem kwartału? No właśnie.
Tymczasem nasi parlamentarzyści z takim zamiłowaniem degustowali napoje procentowe, jakby Sejm był bardziej filią „Pijalni pod Trzema Gwizdami” niż instytucją, w której zapadają decyzje ważne dla Obywateli — czyli ich pracodawców.
Może więc rzeczywiście dobiegną końca pijackie awantury „w barze za kratą”, a nocne balangi posłów PiS w sejmowych hotelach ograniczą się przynajmniej do takiego poziomu, by sąsiednie województwa nie słyszały chóralnych śpiewów przeciwko rządzącym. A i spacer posła Mateckiego po dachu może stanie się wspomnieniem — chyba że znajdzie inny obiekt do nocnych wędrówek.
Wszystko to dzięki temu, że znalazł się jeden odważny marszałek, który postanowił ogłosić w izbie Sejmową Abstynencją Narodową i podpisał zarządzenie zakazujące sprzedaży alkoholu. Ma ono wejść w życie dopiero 24 listopada, bo — jak wyjaśnił Marszałek Czarzasty — „trzeba zarządzić tymi zasobami, które są w tej chwili w restauracji”.
No więc nic się nie martwmy. Balangowa ekipa z PiS na pewno stanie na wysokości zadania i rozprawi się z tymi zasobami szybko, skutecznie i z poświęceniem godnym szturmowców z „Gwiezdnych wojen”. I to wszystko oczywiście przy akompaniamencie soczystych przekleństw pod adresem marszałka oraz jego złowieszczego zakazu.