niedziela, 30 listopada 2025

Wspomnień czar z szerokim uśmiechem

Lubię tę facebookową funkcję „Wspomnienia” — takie małe okna w przeszłość, które otwierają się same i podsuwają dawne posty, czasem zapomniane, a jednak wciąż żywe. Tym razem wrócił do mnie wpis, który przed rokiem „podprowadziłam” ze strony Córki.


Oto ten post < kliknij

Udostępniam go ponownie, bo jej fikuśne obrazki wciąż mnie zachwycają (także te na bluzach dżinsowych), a szczególnie ten pierwszy na stole, namalowany przez moją Wnuczkę. Stoi na moim biurku — jak talizman na dobry dzień. Gdy siedzę przy komputerze i piszę, często na niego zerkam, a on za każdym razem rozjaśnia mi myśli.

Ten sam rysunek, powiększony i oprawiony w piękną ramę, zawisł także na ścianie przy drzwiach wejściowych. Niech przypomina każdemu, kto mnie odwiedza, że warto wchodzić do domu z uśmiechem.

Z tej rozpromienionej buzi narodziła się również bajka — rymowana opowieść o radosnej królowej Lodolandii. Wykorzystałam ten szeroki uśmiech, dodając tylko koronę, jak przystało królowej, która włada krainą śmiechu.

A skoro uśmiech jest dla mnie tak ważny, a i mnie samą rzadko opuszcza, dorzucam i tę bajkę. Uśmiechu przecież nigdy za wiele.



Smutny los niecnoty z cnotą...

 

(Grudzień`2009)


* Tekst mało wyraźny? Powiększ obraz, klikając w niego.


Jesienne wieczory w plenerze? Czemu nie, skoro jesień wróciła...

 


piątek, 28 listopada 2025

Od przyjemności wędrowania po niebie do dramatu

Od najwcześniejszych lat czułam, że gdzieś w głębi mnie mieszka Wszechświat. Że gwiazdy mam pod powiekami, a nocne niebo jest mi bliższe niż ziemia pod stopami. Każde wakacje były dla mnie jak święto — można było siedzieć dłużej, a myśli mogły swobodnie szybować ku gwiazdom. Tylko późno zapadająca noc psuła mi nieco szyki.

W przydomowym ogrodzie miałam swój ulubiony punkt obserwacyjny. Leżąc na trawie, namiętnie wodziłam oczami po niebie. Niestety, za każdym razem Mamusia mnie stamtąd „zwijała”, wzywając przez okno do spania.

I choć z ciężkim sercem, musiałam wracać. Dlatego z taką tęsknotą czekałam, aż Tatuś zawiezie mnie do Cioci Rózi do Krosnowic. Tam dopiero mogłam naprawdę żyć po swojemu — po gwiezdnemu. Na piętrze miałam swój pokoik i każdej nocy, siedząc na parapecie okna, wpatrywałam się w rozgwieżdżone niebo przy akompaniamencie melodyjnego szumu wartkiej Białej Lądeckiej, przepływającej tuż pod domem Cioci.

Kiedy miałam jedenaście lat, przydarzyła mi się dziwna przygoda. Były wakacje, sobota, a ja, jak zwykle, „pływałam” sobie po niebie w ogrodzie. Aż tu nagle — maminy alarm z okna:

Halinka, do łóżka spać!

No to poszłam, jak niepyszna — po szybkiej toalecie — do łóżka. Może nawet zbyt szybkiej, bo myśli miałam zaprzątnięte cudownym gwiaździstym niebem, spod którego zostałam brutalnie oderwana. W głowie rodził się zaś pewien plan. Szalony, ale zachwycający: przechytrzyć wszystkich i wrócić do gwiazd, gdy dom już uśnie.

Odczekałam, aż cisza stanie się absolutna — tak gęsta, że wydawało mi się, iż naprawdę ją „słyszę”. Wtedy zabrałam kołdrę, poduszkę i po cichu, krok za krokiem, przeniosłam się do kuchni. Podsunęłam ciężki stół pod okno, otworzyłam je szeroko, a na blacie rozłożyłam koc i moją pościel. Na szerokim parapecie położyłam poduszkę — leżała tam jak stworzona na to miejsce. Ułożyłam się wygodnie, spojrzałam w niebo i — odpłynęłam.

Nie pamiętam, jak długo tak rozanielona wędrowałam po niebie ani kiedy zasnęłam. Dość powiedzieć, że kiedy zaczęło lekko świtać, zostałam brutalnie wyrwana ze snu.

Okazało się, że jakiś pan — dziś już nie pamiętam, kto to był — głośnym tłuczeniem w drzwi wejściowe postawił na nogi całą moją rodzinkę. Oprócz mnie rzecz jasna. Mnie postawiła Mamusia, ale nieco później.

Dziecko, co ty tu robisz?! — krzyczała wystraszonym głosem, chwytając mnie w ramiona.

Śpię... — odpowiedziałam zgodnie z prawdą, jeszcze mocno przymulona.

Okazało się, że ten pan szedł akurat obok naszego domu na pociąg i zauważył moją głowę niebezpiecznie zwisającą za okno. Ryzykując spóźnienie na pociąg, pobiegł do naszych drzwi wejściowych, aby zaalarmować rodziców.

Nie dostałam nawet bury — wszyscy byli zbyt wystraszeni. Mamusia zdjęła mnie z okna i stołu, chwyciła za moją pościel i zaprowadziła do łóżka. Jedyne, czego zażądała, to bym przysięgła, że już nigdy nie zrobię czegoś podobnego.

Chyba przysięgłam. Nie pamiętam. Ale pewnie tak, bo okno kuchenne znajdowało się na pierwszym piętrze, więc wysokość ewentualnego „lądowania” byłaby spora.


Pamiętam dokładnie te nasze piękne sukieneczki — na jasnoniebieskim tle, ciemnoniebieskie kropeczki. Byłyśmy z nich bardzo dumne. Nikt takich nie miał. I mieć nie mógł, bo uszyła je nasza Mamusia, która nawet specjalnie Kurs Kroju i Szycia zrobiła, aby móc profesjonalnie stroić swoje trzy dziewczynki.

A oto pamiątkowe zdjęcie z niedzieli po mojej okiennej akcji — z moją o rok starszą siostrzyczką Terenią i malutkim braciszkiem Wojtusiem. Widać na nim, że wszyscy jesteśmy szczęśliwi.

Zdjęcie wyszło kiepskie, ale zrobił je mój Tatuś, który nie miał ani ręki, ani cierpliwości do obsługi naszego nowego aparatu Фэд-2. Rodzice kupili go niecały rok wcześniej w Zbarażu na Ukrainie, gdzie byliśmy w czwórkę — a właściwie w piątkę, bo Mamusia nosiła już pod sercem Wojtusia — w odwiedzinach u rodziny. Niektórzy zostali tam po wojnie.

Najstarszej siostrzyczki, Lodzi, z nami nie było, bo chodziła już do szkoły średniej. A Terenia i ja miałyśmy przedłużone wakacje — wszystko przez opieszałych urzędników, którzy tak późno wyrobili nam paszporty.

Pochwalę się tylko, że wspomniany aparat fotograficzny dostałam tego dnia od rodziców w wyłączne władanie — o dziwo, bez protestów starszych sióstr. Pewnie dlatego, że nie miały smykałki do fotografowania.

Do dziś nie wiem, czy to podarowanie mi nowiusieńkiego aparatu wynikło tak po prostu, czy było pewnego rodzaju „nagrodą” za moją szaloną, nocną wędrówkę wśród gwiazd.


Zima zapukała do okna, lecz jesień jeszcze wróci...

 


wtorek, 25 listopada 2025

Wódz Gerald i jego alter ego...

 


Jome Design zatrudniła nową modelkę...

 


Jeśli ktoś miałby ochotę zobaczyć, choć część biżuterii przez nią wykonaną, podaję dwa linki:

na jej profil na Facebooku

na jej stronę firmową Jome Design


Smutna legenda skalnego kościoła w Idar-Oberstein

W sercu Nadrenii-Palatynatu, nieopodal granicy z Francją, leży niewielkie miasto — Idar-Oberstein. Od wieków znane jest jako miasto klejnotów, bo to właśnie tutaj, w cieniu gór i lasów, już od ponad pięciuset lat wydobywano kamienie szlachetne, które błyszczały później w koronach i pierścieniach całej Europy.

Po dziś dzień można zejść w głąb ziemi, by zobaczyć jedyną w Europie kopalnię kamieni szlachetnych. A gdy wzrok uniesie się ku niebu — ponad skały i dachy — ujrzy coś jeszcze: niezwykły, wykuty w skale kościół.

Ten skalny kościół, wzniesiony w XV wieku, jest symbolem miasta. Jego biała fasada wyrasta z surowej skały niczym skrzydło anioła. Niewielu jednak wie, że powstał z bólu, żalu i krwi. Bo mówi się, że jego kamienie pamiętają tragedię dwóch braci i jednej kobiety.

Dawno, dawno temu, na zamku Bosselstein mieszkali dwaj bracia — Wyrich i Emich von Oberstein. Obaj zakochali się w tej samej dziewczynie — pięknej Bercie von Lichtenburg. Była ona łagodna jak letni poranek i dumna jak córka rycerza przystało.
Los jednak okazał się okrutny dla starszego z braci. Pewnego dnia Wyrich dowiedział się, że jego młodszy brat zaręczył się z Bertą. Zazdrość, czarna jak noc bez gwiazd, zamgliła mu serce. W napadzie gniewu chwycił brata i zepchnął go z okiennej skały w przepaść.

Kiedy zbrodnia została dokonana, cisza zamku stała się nie do zniesienia. Każdy kamień zdawał się szeptać o winie, a każdy powiew wiatru przypominał krzyk spadającego Emicha. Dręczony wyrzutami sumienia, Wyrich udał się do opata i wyznał swój grzech.

Opat, poruszony jego skruchą, rzekł: — Jeśli pragniesz odkupienia, zbuduj własnymi rękami kaplicę tam, gdzie brat twój zginął.

I tak też uczynił. Dzień po dniu, przez lata, ciosał skałę, nosił kamienie, aż wreszcie w miejscu śmierci stanęła świątynia — skromna, lecz pełna pokory.

Gdy nadszedł dzień jej poświęcenia, Wyrich upadł na kolana i błagał Boga o znak przebaczenia.

Wtem, tuż przy ołtarzu, skała rozstąpiła się, a z jej wnętrza trysnęło źródło. Strumień uderzył prosto w Wyricha — tak gwałtownie, że utonął w wodzie, zanim ktokolwiek zdołał mu pomóc. Mówią, że woda była czysta jak łza — może to sam Bóg obmył jego duszę z winy.

Źródło to bije do dziś, a kościół w skale wciąż stoi — cichy, chłodny i pełen tajemnicy. I choć od tamtej tragedii minęły wieki, wśród mieszkańców Idar-Oberstein wciąż żyje szept: „Nie każda woda gasi ogień. Niektóre tylko płyną, by przypominać”.



niedziela, 23 listopada 2025

Wertuję albumy pełne starych fotografii... Które z nich szepnęło do mnie najgłośniej?

Wspomnienia są jak delikatne światło, które potrafi rozjaśnić nawet najcięższy dzień. To w nich kryją się twarze bliskich, drobne okruchy radości, ważne chwile, śmiech i łzy. To one trzymają nas za rękę, gdy czas nieubłaganie mknie naprzód.

Dzięki nim uczymy się siebie na nowo, odzyskujemy poczucie wartości i budujemy bogatsze, pełniejsze życie. Wspomnienia potrafią być jak ciepłe promienie słoneczne — źródło radości, otuchy i cichej motywacji.

Każdy z nas niesie w sobie swoje własne historie: małe przygody, iskry wzruszeń, chwile, które wracają niespodziewanie, jakby chciały powiedzieć: pamiętasz? I właśnie w tym tkwi ich magia.

Stare albumy fotograficzne są jak ciche bramy do dawnych światów. Otwierasz jedną, drugą, kartki szeleszczą pod palcami — i nagle zatrzymujesz się na zdjęciu, które zdaje się oddychać własną opowieścią.




***
Hmm… i nagle zrobiło mi się żal tych wszystkich pozostałych zdjęć z tamtych wspaniałych wczasów — rodzinnych, a właściwie wielorodzinnych, bo było nas wtedy aż sześć zaprzyjaźnionych rodzin, koleżanek mojej mamusi jeszcze z harcerstwa.

Pomyślałam więc, że warto pokazać także kilka innych fotografii, każdą z krótkim opisem. One również niosą w sobie ciepło wspomnień i cichą wartość emocji. Nie tylko dla mnie.

Może ktoś z osób uchwyconych na tych kadrach kiedyś się odezwie…? Byłoby to naprawdę miłe — jak nagłe, niespodziewane dotknięcie dawnego czasu.

Na zdjęciach widać jedynie niewielką część naszych rodzin. Najbardziej brakuje ojców — nie pamiętam już, czym byli wtedy tak zajęci, że tak rzadko trafiali w kadr.



Szczyt góry Żar. Ja z Wieśkiem... Znaliśmy się jak dwa przysłowiowe „łyse konie”. Często też bywał u nas w domu, by oglądać telewizję. Mieliśmy jako pierwsi telewizor na naszej ulicy. Dojeżdżaliśmy również razem pociągiem do szkoły. Tyle że on do Liceum, a ja do Technikum Ekonomicznego.



Doszli do nas: moja o rok starsza siostrzyczka Teresa i Jasiek. Byliśmy w tej samej klasie w podstawówce.


Dwie najlepsze koleżanki mamusi: Hela i Urszula. A także Piotrek. On z kolei chodził do tej samej klasy z Teresą.


Siedzimy przy strumieniu wpadającym do jeziora Międzybrodzkiego. Mamusia, braciszek i ja oraz wspomniane już najlepsze koleżanki mamusi ze swoimi dziećmi, Basią i Adasiem. Niestety, żadna z naszych mam już nie żyje.


O, a tu nawet jeden ojcowski rodzinek się znalazł i pozuje z nami do zdjęcia. Nie, nie mój, to tatko Lidzi, tej z dużą kokardą.


Panienki wybrały się do lasu po drugiej stronie góry Żar. Dobiła do nas Ela. Też nasza kumpela z sąsiedztwa.


I znów szczyt góry Żar. I znów ja z Wieśkiem. Z czego się tak rechoczę, nie pamiętam. Ale pamiętam, że od dziecka lubiłam się śmiać... I tak mi pozostało do dziś. Co bardzo mnie cieszy. 


Międzybrodzie Bialskie, 1966 rok


Życie mamy jedno — i co w nim najważniejsze?...

 


piątek, 21 listopada 2025

Pierwszy atak zimy tej jesieni

Nadszedł wczoraj, 20 listopada, cicho i bez pośpiechu, jakby zima chciała sprawdzić, czy ktoś na nią jeszcze czeka. Trudno więc narzekać — po raz pierwszy od wielu lat pozwoliła nam nacieszyć się długą jesienią, zanim okryła świat bielą. A jej obecne przyjście jest łagodne, niemal serdeczne.

Co prawda już kilka dni temu z nieba spadały wielkie, miękkie płatki, ale ziemia, wciąż trzymająca w sobie jesienne ciepło, przyjmowała je tylko na chwilę. Śnieg dotykał jej i natychmiast znikał, jakby się wstydził, że przyszedł zbyt wcześnie.

W poprzednich latach zima potrafiła uderzyć pod koniec października, w najgorszym możliwym momencie.

Drzewa, wtedy jeszcze pełne liści, nie były gotowe na taki ciężar. Śnieg, zamiast zsuwać się lekko po gałęziach, zostawał na nich w grubych czapach. Pod jego naporem nawet potężne konary pękały z trzaskiem, jakby były zrobione nie z drewna, lecz z kruchego szkła.

Tym razem jednak jej pierwszy atak wywołał we mnie coś na kształt radości. Choć śniegu było dużo i wciąż opadał gęstą zasłoną, nie zrezygnowałam z wyprawy do lasu. Wzięłam kijki i ruszyłam w biel, jak w nieznane, które jednocześnie znałam doskonale.

Szłam jako pierwsza, przecierając szlak, a miękki, sypki śnieg stawiał mi opór przy każdym kroku. Mimo to uśmiech sam pojawiał się na twarzy — las wyglądał jak zaczarowany. Powietrze było rześkie, chłodne, a jednocześnie pełne jakiegoś kojącego spokoju, który można znaleźć tylko zimą.



Kiedy jednak wchodziłam w gęstwinę, co pewien czas wstrzymywałam oddech, nasłuchując, czy nie rozlegnie się gdzieś dobrze mi już znany, charakterystyczny dźwięk łamiących się gałęzi. Tak na wszelki wypadek – żeby się pilnować… i sobą, jakby co, nikomu nie zawracać głowy.


Kręcenie bicza na siebie...

 


Polska przypadłość — jaki ojciec, taki syn...

 


czwartek, 20 listopada 2025

Brawo, Marszałku Czarzasty — za to odwykowe rozporządzenie historia Cię zapamięta

Poniżej pisałam o polskich narodowych przywarach, a jak wiadomo, na podium od lat stoi pijaństwo. Dlatego decyzja o likwidacji alkoholu w Sejmie i wszystkich budynkach podległych Kancelarii Sejmu to krok, który powinien nastąpić już w epoce kamienia łupanego — albo przynajmniej w czasach, gdy posłowie zaczęli mylić mównicę z ladą barową.

Sejm to miejsce pracy. Normalnej pracy! Czy ktoś widział, żeby w urzędzie pani Kadrowa nalewała pracownikom po kielichu, „bo akurat jest długa przerwa w obradach”? Albo żeby prezes firmy częstował dział księgowości nalewką na odwagę przed zamknięciem kwartału? No właśnie.

Tymczasem nasi parlamentarzyści z takim zamiłowaniem degustowali napoje procentowe, jakby Sejm był bardziej filią „Pijalni pod Trzema Gwizdami” niż instytucją, w której zapadają decyzje ważne dla Obywateli — czyli ich pracodawców.

Może więc rzeczywiście dobiegną końca pijackie awantury „w barze za kratą”, a nocne balangi posłów PiS w sejmowych hotelach ograniczą się przynajmniej do takiego poziomu, by sąsiednie województwa nie słyszały chóralnych śpiewów przeciwko rządzącym. A i spacer posła Mateckiego po dachu może stanie się wspomnieniem — chyba że znajdzie inny obiekt do nocnych wędrówek.

Wszystko to dzięki temu, że znalazł się jeden odważny marszałek, który postanowił ogłosić w izbie Sejmową Abstynencją Narodową i podpisał zarządzenie zakazujące sprzedaży alkoholu. Ma ono wejść w życie dopiero 24 listopada, bo — jak wyjaśnił Marszałek Czarzasty — „trzeba zarządzić tymi zasobami, które są w tej chwili w restauracji”.

No więc nic się nie martwmy. Balangowa ekipa z PiS na pewno stanie na wysokości zadania i rozprawi się z tymi zasobami szybko, skutecznie i z poświęceniem godnym szturmowców z „Gwiezdnych wojen”. I to wszystko oczywiście przy akompaniamencie soczystych przekleństw pod adresem marszałka oraz jego złowieszczego zakazu.


"Bar za kratką" w Domu Poselskim (zdj. archiwalne z Internetu).


Polskie przywary narodowe…

 


Pajęcze dzieło w jesiennej oprawie…

 


niedziela, 16 listopada 2025

Starość — to dar, to czas spełniania marzeń... ze współgrającą muzą w tle...

 



Człowiek z bielą na głowie” to piękna, bluesowa ballada, która wyjątkowo mocno we mnie rezonuje. Biel na głowie raczej mi nie grozi — jestem blondynką — ale coś w tej piosence porusza we mnie czułe struny.

W jej dźwiękach drży wspomnienie, jak liść wirujący na wietrze. Każda nuta niesie odrobinę tęsknoty, każdy akord brzmi jak szept niewypowiedzianego słowa.
To utwór, który potrafi wywołać dreszcz i dotknąć tego cichego miejsca w sercu, gdzie wciąż odbija się echo dawnych wzruszeń.
Ma w sobie moc, która przenika aż po samo dno duszy.

W tym bluesowym brzmieniu można się zatracić bez końca — aż do łzy, która oczyszcza, aż do ciszy, w której zostaje tylko światło.

Dedykuję ten utwór wszystkim, którzy zatrzymują się przy moich słowach, zaglądają na moje blogi. Proszę, posłuchajcie razem ze mną.
Oto link:

https://youtu.be/9sSae8J8VFI?list=RD9sSae8J8VFI


Nie lubię świąt Bożego Narodzenia z jednego powodu

Do świąt jeszcze ponad miesiąc, a jednak widać, że przygotowania ruszyły pełną parą. I to nie tylko w sklepach, gdzie już od dawna błyszczą łańcuchy i słychać „Last Christmas”.

Dziś przekonałam się o tym w zupełnie innym miejscu — na parkingu przed lasem. Stała tam ogromna ciężarówka do przewozu drewna, a na niej spoczywał świerk tak wielki, że zdawał się sięgać nieba.

Podeszłam do kierowcy i zapytałam półżartem, czy to przypadkiem nie choinka dla Watykanu. Spojrzał na mnie zdziwiony, pokręcił głową i odparł, że tylko do Stuttgartu. Że to Weihnachtsbaum — bożonarodzeniowe drzewko, które stanie w samym sercu miasta.

Zrobiło mi się żal tego olbrzyma. Dwudziestu, może dwudziestu pięciu metrów życia, które ktoś ściął, by przez kilka tygodni błyszczało wśród świateł i tłumów. Natura znów przegrała z komercją. I to boli.

Nie chcę nawet myśleć o tych milionach drzewek, które co roku giną, by na chwilę ozdobić ludzkie domy, a potem lądują na śmietnikach — suche, bez życia, niepotrzebne.

Dla mnie to smutny symbol. Kaprys człowieka, który nie czyni go lepszym, tylko bardziej ślepym na to, co naprawdę ważne.

A ja? Ja po prostu kocham las. Kocham każde drzewo.




sobota, 15 listopada 2025

"K-X ląduje" — fragment powieści fantasy, w którym młodzi Ziemianie i Kosmici obserwują Księżyc

Księżyc od zawsze był moim ulubionym ciałem niebieskim. Często powracam do niego w swoich tekstach — fascynuje mnie jako naturalny satelita Ziemi, który niezmiennie, od tysiącleci, czuwa nad naszym nocnym niebem. To on rozprasza mrok, stając się jedynym naturalnym źródłem światła, jakie mamy, gdy świat zasypia.
Przed dwudziestu laty napisałam powieść fantasy dla dzieci i młodzieży, „K-X ląduje”, w której Księżyc zajmuje miejsce szczególne.
Poniżej przytaczam jej krótki fragment — scenę, w której młodzi Ziemianie i Kosmici wpatrują się w półksiężyc, krótko przed startem rakiety, która ma zabrać ich w drogę powrotną na Księżyc.

Na końcu zamieszczam krótki opis książki.




   — A więc jesteśmy już w komplecie. Możemy zatem ruszać w drogę — obwieścił Chwatko, nie kryjąc zadowolenia. — Proponuję, abyśmy udali się na polanę, która znajduje się tam, za tym wzniesieniem. Przejedziemy kawałek ścieżynką i już tam będziemy. A tam zatrzymamy się na chwilę i… a zresztą, jak będziemy już na miejscu, to wam coś pokażę.

Pojechali. Wzniesienie pokonali w szybkim tempie i po krótkiej chwili byli już na polanie.

Luno kochana! K-1, czy ty to widzisz, co ja widzę?! — K-2 w wielkim podnieceniu wykrzykiwała do brata.

No jasne, jak srebro naszego Globu! Tak jasne, że aż świeci jasnością! — entuzjazm K-1 dał znać o sobie.

To właśnie chciałem wam pokazać! — Chwatko z uśmiechem oznajmił rodzeństwu K. — Jest już po północy. Niebo bezchmurne. Witajmy więc dom naszych drogich Księżycowych Pobratymców! Witajmy Księżyc, witajmy Srebrny Glob! I choć widać tylko jego połówkę, to witajmy go całego, bo od tej pory…

Jest on i waszym domem — zakończyła wzruszona K-2.

K-2 zjechała z grzbietu osiodłanej sarenki, która, jak gdyby zrozumiała, w czym rzecz, uklękła na trawie.

Po chwili wszystkie dzieci siedziały już na trawie i, zadzierając głowy do góry, obserwowały świecącą silnym, srebrnym światłem połówkę Księżyca.

No, piękna ta wasza połówka domu — ocenił Gagatek, opierając głowę na ramieniu K-2, bo szyja już mu zdrętwiała. — Eeej, a gdzie się podziały wszystkie migoczące gwiazdy? Co? Księżyc je przepędził?

Tam zaraz przepędził! Czy ty zawsze musisz doszukiwać się dramatycznych scen? — Chwatko ze śmiechem strofował braciszka. — Wcześniejsza obfitość gwiazd i gwiazdeczek widocznych na niebie zniknęła, bo jest ukryta w świetle Księżyca. Teraz Księżyc ma swój czas i to on niepodzielnie panuje na niebie. A gwiazdy zobaczymy znów jutro wieczorem, o ile oczywiście wiatr przedmucha wszystkie chmurki.

Ooo… jeszcze jeden naukowiec się znalazł — zawołał Gagatek i klepnął starszego brata po ramieniu. — Tyle że ziemski, przez co bardziej zrozumiały.

K-1, powiedz mi szybko, a gdzie jest nasz dom? Gdzie my mieszkamy?! — spytała podekscytowana K-2. — No, gadaj szybko! Czy ta ciemna plama w górnej części to jest nasze Morze Deszczów?! Na litość Luny Wszechmocnej, gadajże wreszcie!

Uspokój się, siostrzyczko, bo dostaniesz… tego… no… No jak to się nazywa, co Basiurka miałaby dostać, gdyby…? Albo te, no… te plemiona indiańskie nazywały się jakoś tak podobnie… A już wiem! Uważaj, K-2, bo dostaniesz kuku na muniu, jak się nie uspokoisz. No! To już wiesz najważniejsze… A jeżeli chodzi o tę najciemniejszą plamkę, którą widzimy na połówce naszego kochanego Księżyca, to niestety nie nasze Morze Deszczów, tylko Morze Spokoju z dużą ilością kraterów, a poniżej widoczne jest Morze Nektaru o takim poszarpanym kształcie. A na samej górze widoczne jest Morze Jasności. Popatrz, tak jak ojciec mówił, Morze Jasności ma prawie kołowy zarys…

Ja chyba rzeczywiście dostanę kuku na muniu, jak ty mi zaraz nie powiesz, gdzie jest nasze Morze Deszczów! — wrzasnęła K-2 i z podekscytowania potrzepała bratem.

Przykro mi to stwierdzić, ale ty już masz… No dobra, już ci mówię… Ale swoją drogą, jeszcze muszę ci to powiedzieć: jakbyś łaskawie słuchała ojca, co on nam na ten temat mówił przed lotem na Ziemię, to byś mnie teraz nie trzepała z mojej osobistej wiedzy. No, to tylko tak dla ścisłości… A więc, moja żądna wiedzy, kochana siostrzyczko, nasze Morze Deszczów jest widoczne z Ziemi tylko w pierwszej kwadrze, a teraz mamy ostatnią kwadrę. Nie? Już przecież mówiłem. Nie słuchałaś ani ojca, ani mnie, to posłuchaj teraz…

Patrzcie, patrzcie… rodzeństwo K zaraz weźmie się za czuby! — ocenił sytuację Gagatek.

Nie, aż tak źle między nami nie jest — rzekł K-1 i pogładził K-2 po jej czerwonych włosach, które w świetle Księżyca wydawały się być brokatowo-miedziane. — Tylko że ten przepiękny widok tak bardzo mnie wzruszył, że mam aż dreszcze, a tu jeszcze K-2 ze swoją niewiedzą. Wstyd i kompromitacja… Ale i tak cię kocham, siostro!... A teraz, moi mili, mam do was wielką prośbę. Dajcie mi na chwilę spokój. Chcę się nasycić tym pięknem, aby go dobrze zapamiętać.

K-1 odszedł na chwilę od dzieci, stanął nieopodal i w samotności wpatrywał się w Księżyc. Za moment K-2 poszła za nim, ale stanęła nieco z boku i też wpatrywała się w Księżyc.

Dzieci, siedząc z tyłu na trawie, słyszały tylko jakieś dziwne, zgrzytające odgłosy. Zupełnie inne, niż zdążyły poznać. Czyżby K-1 i K-2 płakali? Żadne jednak nie zakłóciło im tej wzniosłej chwili. Siedziały dalej cichutko i wpatrywały się raz w Księżyc, raz w K-1, raz w K-2 — i czekały.

Chwilę to trwało, zanim rodzeństwo K wróciło do dzieci. Ale żadne z nich nie miało im tego za złe. Rozumiały wzruszenie swoich księżycowych przyjaciół i nie przeszkadzały im.

Piękne, po stokroć piękne wrażenie! — K-1 ciągle rozkoszował się widokiem Srebrnego Globu. — Szkoda tylko, że nie mogę zobaczyć wszystkich faz Księżyca.

No zaraz, a czemu by nie? — Gagatek podjął się próby pocieszenia K-1. — Możemy tu na polanie poczekać, aż wszystkie te fazuchny przyjdą, to je zobaczysz.

Cha, cha, cha! — Chwatko nie wytrzymał i zaśmiał się serdecznie. — Doceniamy twoje próby pocieszenia naszych przyjaciół, ale to jest niewykonalne, ani teoretycznie, ani praktycznie…

Bo musielibyśmy tutaj koczować przez dwadzieścia siedem dni. — K-1 ochoczo zabrał się do tłumaczenia. — W ciągu tylu właśnie dni nasz Księżyc obiega Ziemię, i przez to wszystkie fazy łącznie trwają też tyle dni…

No to jaki problem?! — Gagatek nie odpuszczał. — Co to jest dwadzieścia siedem dni?

Nie zapomnij, Gagatku, o tym, że jutro, a właściwie już dzisiaj w południe, wracamy na Księżyc — przypomniała K-2.

I to jest pech! — ocenił sytuację Gagatek. — Ale wiecie co? Następnym razem przylećcie na te dwadzieścia siedem dni, a nie tylko na trzy, jak teraz, to cały Księżyc dookoła zdążycie zobaczyć.

Pocieszające to, co mówisz, Gagatku, ale tylko w połowie możliwe do wykonania. — K-1 uśmiechnął się i poklepał małego przyjaciela po ramieniu. — I tylko w pierwszej połowie — i też nie do końca. Załóżmy, że następnym razem uda nam się przez tyle dni pozostać na waszej planecie, ale to, czy zobaczymy wszystkie fazy Księżyca, zależeć będzie też od pogody. Bo gdy niebo będzie zachmurzone, to nic nie zobaczymy…

To też żaden wielki problem! — Gagatek wszedł w słowo K-1. — To poczekacie tak długo, aż wszystkie fazuchny będą do oglądnięcia… i już! U nas możecie zawsze znaleźć gościnę… A pomyśl tylko, K-1, ile przygód byśmy przeżyli… No dobra, nadawaj dalej, co z tą drugą połówką nie do wykonania, bo coraz bardziej zaczyna mnie interesować ta połówka waszego globusika… O rany! Same połówki! Muszę ci się przyznać, że nie lubię niczego w połowie… ani na pół. Jak już, to tylko całość i… na całość! No ale nie przejmuj się, nadawaj dalej.

A więc nadaję… — K-1 z zadowoloną miną na obydwu twarzach rozpoczął „nadawanie”. — W przestrzeni kosmicznej nasz Księżyc jest najbliższym sąsiadem waszej Ziemi. I on, ten nasz Księżyc, obraca się wokół własnej osi, a także obiega Ziemię i wraz z nią, czyli z tą waszą Ziemią, na której teraz stoimy, krąży dookoła Słońca. Dlatego stąd, to znaczy z Ziemi, widoczna jest zawsze tylko jedna strona Księżyca. Druga strona Księżyca pozostaje w wiecznym cieniu. No, to już chyba rozumiesz, dlaczego nie możemy z waszej Ziemi zobaczyć całego Księżyca dookoła… Co ci jest, Gagatku? Co to za mina? Specjalnie dla ciebie nie użyłem ani razu słowa „połowa”, zamieniłem je na słowo „strona”.

Miły jesteś, K-1! — powiedział Gagatek, zmieniając szybko minę. — No dobrze, powiedzmy, że coś tam zrozumiałem, ale powiedz mi, co zrobić, aby tę drugą połówkę… nie, wróć, tę drugą stronę Księżyca zobaczyć?

Wiesz co, Gagatku, rzeczywiście będzie lepiej, jak zrobisz to, co obiecywałeś, i najpierw poczytasz trochę o Księżycu, a potem będziesz zadawał pytania — poradziła bratu Śmieszka. — A i nam, starszym, też nie zaszkodziłoby trochę więcej poczytać na ten wspaniały temat.

Oj, chyba przyjdzie mi się z tobą, Śmieszko, zgodzić — potwierdził milczący do tej pory Gryzio. — Oj, nie zaszkodziłoby trochę powertować książki z astronomii… Oj, nie!

No widzisz, K-1?! Oni też muszą poczytać — zawołał Gagatek z zadowoloną miną. — Coś mi się wydaje, że im też brakuje wiedzy o Księżycu, chociaż są starsi… Głowę dam, że…

Ty już lepiej nie szafuj tak tą swoją głową, bo możesz ją kiedyś niepotrzebnie stracić — ostrzegł młodszego braciszka Chwatko, przerywając mu jego deklarację. — A czytanie jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Czytajmy więc do woli… Ale póki co, zastanówmy się, co robimy dalej. Zostajemy dłużej w lesie czy jedziemy wprost do domu? Bo wiecie, przyszła mi teraz taka myśl do głowy, że może warto by było zobaczyć, co robią nasi rodzice i posiedzieć jeszcze z nimi trochę przy ognisku. No i pogadać… Cały czas męczy mnie taka myśl, że my może jednak mamy jakiś wpływ na to, aby częściej się spotykać w przyszłości, tylko o tym nie wiemy. I dopóki tego nie sprawdzimy, wiedzieć nie będziemy. A może też warto by było rodzicom trochę dziury w brzuchach powiercić? A nuż coś wskóramy?

Otóż to! Widzicie, co znaczy Chwatkowa głowa na karku? — wrzasnął podniecony Gagatek. — Ty, braciszku, to masz głowę nie od parady. Strzeż jej i nie podkładaj byle gdzie… Ho, ho, to jest myśl! Trzeba nam wracać do domu, i to jak najszybciej!

Kto jest za? — ze śmiechem spytał Chwatko, celując delikatnego ściętaka w głowę Gagatka.

Wszystkie dzieci bez żadnego namysłu podniosły ręce do góry, wyrażając tym samym swoje „za”.

Masz zupełną rację, Chwatko — potwierdził K-1. — Za kilka godzin przyjdzie nam się już pożegnać, więc nie zaszkodzi spróbować. Bardzo bym chciał, abyśmy mieli jakiś wpływ na nasze częstsze spotkania. Ale ze swojej strony muszę was niestety zmartwić, bo z tego, co wiem, nasze przyloty na Ziemię w większej mierze są uzależnione od naszej Centrali… Ale że cuda zdarzają się nie tylko na Ziemi, to może akurat coś, jak ty to mówisz, „wskóramy”.

W tak szybkim tempie karawana nie była jeszcze gotowa do drogi. Dzieci w mig zajęły swoje miejsca i ruszyły w kierunku domu. A i tempo karawany było o wiele większe. K-1 dodawał gazu, ile wlezie, i co chwilę oglądał się do tyłu, czy sarenki nadążają. Sarenki nie miały na szczęście żadnych problemów i biegły, jakby je kto gonił. Zdążyły sobie odpocząć na polanie, wtedy kiedy dzieci zachwycały się Księżycem, i siły im wróciły.

strony: 225 - 229

K-X ląduje to opowieść dla dzieci i młodzieży o niezwykłych, pełnych fantazji i odwagi przygodach, w których splatają się trzy światy: świat leśnych ludków, świat księżycowych istot oraz świat ludzi.

Historia zaczyna się w chwili, gdy rodzinka Śmieszalskich z zapartym tchem szykuje się na wyjątkowe wydarzenie — powrót K-X, który po trzydziestu latach znów kieruje swój kosmiczny statek ku Planecie Ziemia. Tym razem nie przylatuje jako badacz ani odkrywca. Jego misją jest wizyta u starego przyjaciela, dziadka Hardego Śmieszalskiego, oraz poznanie nowych członków rodu, którzy przyszli na świat podczas jego nieobecności. W drodze powrotnej na Księżyc K-X zamierza zabrać ze sobą Chwata — dorosłego już syna Hardego.

W chwili, gdy lśniący statek K-X osiada lekko na leśnym lądowisku, zaczyna się czas, którego młodzi bohaterowie nie zapomną nigdy. Przed wnukami K-X oraz wnukami Hardego rozpościera się jedna niezwykła, nieprzerwana przygoda — pełna zachwytu, tajemnic i doświadczeń, o jakich wcześniej nawet nie śmieli marzyć.

Wędrują przez lasy, łąki i polany specjalnym samopojazdem ziemskim, skonstruowanym dla nich na Księżycu. Ten pojazd — szybki, cichy i zdumiewająco zwrotny — prowadzi ich w miejsca dalekie i zapomniane, aż po mroczną, niebezpieczną jaskinię, w której świat człowieka, leśnych ludków i księżycowych gości zetknie się w sposób, jakiego nikt z nich nie mógł przewidzieć.

Książka zawiera łącznie 248 stron. Tu m.in. można ją znaleźć:

https://www.e-bookowo.pl/self-publishing/k-x-laduje.html


Spacerkiem po jesiennym Parku Wodnym w Pfullendorf...

 


* Tekst mało wyraźny? Powiększ obraz, klikając w niego.


piątek, 14 listopada 2025

Złota jesień powoli odchodzi... ze współgrającą muzą w tle...

 


Bieszczadzka jesień” to bluesowa ballada, która rezonuje we mnie głębiej, niż potrafię to słowami wyrazić. Kocham Bieszczady — miejsca, które odwiedzałam wielokrotnie w dawnych latach. Dziś mieszkam w Niemczech, na szczęście w krajobrazach, które choć inne, mają w sobie echo bieszczadzkich wzgórz. Stąd ta piosenka.

W jej dźwiękach drży wspomnienie, jak liść wirujący na wietrze. Każda nuta niesie odrobinę tęsknoty, każdy akord brzmi jak szept niewypowiedzianego słowa. To muzyka, która potrafi wywołać dreszcz i dotknąć cichego miejsca w sercu, gdzie wciąż odbija się echo dawnych wzruszeń.

Dedykuję ją wszystkim, którzy zatrzymują się przy moich słowach i zaglądają na moje blogi. Posłuchajcie razem ze mną.

Oto link:

https://youtu.be/B3O00_NrZns?list=RDB3O00_NrZns