środa, 27 września 2023

Trzy dziewczynki z trzech generacji wybyły na wędrówkę

O przepraszam, cztery dziewczynki, bo suczka Whipped Deya też do dziewczynek się przecież zalicza. Był jeszcze z nami i stary kawaler Labradoodle Aramis, ale jemu akurat nie chciało się pozować z nami do zdjęć.

Wędrówka, choć tym razem z małą tylko cząstką rodziny, była bardzo udana. Niedzielnym popołudniem po górach i lasach przemaszerowaliśmy ("-liśmy", to tak z szacunku dla tego naszego męskiego członka rodziny biorącego udział w wędrówce) ponad czternaście kilometrów. Ale najpierw jakieś dwadzieścia kilometrów pojechaliśmy do takiego miejsca startu, gdzie jeszcze nigdy nie byliśmy. A potem heya! per pedes wąskimi dróżkami przez las. Raz w górę, raz w dół. Płasko nie było nigdzie.




Przygód mieliśmy co niemiara. Wszystkie były jednak bardzo wesołe. Co żeśmy się naśmiały, to nasze. Pieski się nie śmiały, ale miny uśmiechnięte miały.

Młodsze dziewczynki po drodze ćwiczyły jeszcze na różnych sprzętach na napotkanej niespodzianie ścieżce zdrowia. A było tam tego sprzętu od groma i ciut-ciut. Tak że miały na czym poszaleć, czyli poćwiczyć.

Mnie się zbytnio nie chciało. Wymawiałam się poranną gimnastyką, którą jak co dzień uskuteczniłam. Dałam się namówić tylko na dwa ćwiczenia. Za to moje dziewczynki w każdym wyznaczonym miejscu ze sprzętem na przestrzeni 4 km ćwiczyły z wielkim zaangażowaniem... Mają krepę, że ho ho!

I nic w tym dziwnego, wszak najmłodsza trenuje balet, a młodsza najpierw biegi na 10 km, a teraz Nordic Walking na długich dystansach. Niedawno pisałam o jej ekstremalnym marszu na dystansie 100 km.

A ja, czyli ta najstarsza, to już tylko dwa, trzy razy w tygodniu albo rowerem po leśnych wertepach (ca. 50 km), albo z kijkami. Oczywiście oprócz codziennej gimnastyki i 1,5 km joggingu po domu. Może to śmiesznie brzmi, ale to prawda. Mam w domu taką wyznaczoną przez siebie trasę, po której biegam z JBL, słuchając jednocześnie polskich audycji z Internetu.

Pieski też miały kupę radochy. Aramis zaliczał wszystkie leśne bajorka, bo to urodzony pływak i wodę wręcz uwielbia. Nawet kałuż nie potrafi ominąć, musi w każdą wleźć. A Deya, jako że to pies myśliwski, co rusz zajmowała się polowaniem na myszy. Jedną taką biedulkę udało jej się upolować i musiałyśmy ją ratować przed jej zębiskami.




Do domu wróciliśmy dość późno, ale za to pełni wrażeń. I już planujemy kolejną wędrówkę. Bo tu naprawdę jest gdzie wędrować wszak to Jura Szwabska... Hmm... dla nas Polaków, z wiadomych względów, nazwa tej krainy może niezbyt ładnie brzmi, ale za to po niemiecku całkiem fajnie, bo Schwäbische Alb.

Choć ciągle tęsknimy za Polską, to jednak już po tylu latach nauczyliśmy się być szczęśliwi, że przyszło nam mieszkać właśnie tutaj, w jednym z najbardziej zielonych zakątków Niemiec.