Dzień był deszczowy. Znowu. Po paru zaledwie dniach bez opadów. W zasadzie nie musiałam wyruszać rowerem na wycieczkę, ale, że ją sobie zaplanowałam już kilka dni wcześniej, plan wykonać musiałam. Akurat w tym dniu. Uparta jestem.
Wyjechałam z domu, kiedy deszcz tylko kropił. Gdy dojechałam do lasu, zaczął padać już na dobre. Trudna rada. Wracać do domu jednak nie miałam zamiaru. Jak zwykle w takim przypadku.
Leśne drogi stawały się coraz bardziej błotniste, ale przecież to dla mnie żadna nowość po takich drogach jeździć i też tak "pięknie" zabłoconym rowerem i ciuchami wracać do domu. Niekiedy rower z grubszego błota myję w jakimś leśnym źródełku. Albo już po powrocie w ogrodzie. Natomiast ciuchy od razu wkładam do pralki i same się piorą. Jaki więc problem? Żaden.
Tym razem błoto też mnie nie przerażało. Tyle że trzeba bardziej uważać, aby nie wpaść w poślizg i nie zaliczyć gleby. Wiadomo, błoto jest śliskie.
Parę razy wyjeżdżałam na skraj lasu, by sfotografować krajobrazy wiosek widzianych z góry w prześwitach między drzewami. Po czym wracałam na leśny dukt.
Pedałowanie po drodze asfaltowej jakoś mnie nie pociąga. A już zwłaszcza z takim zabłoconym wyglądem.
Zauważam, że widok niemieckich wiosek niewiele się różni od polskich. Oczywiście tych obecnych... I te krzyże. Stoi ich tu wszędzie mnóstwo. Można także napotkać na wiele przydrożnych pięknych i stylowych kapliczek.
Niemcy to wierzący naród (ponad 50% to chrześcijanie, najmniej w byłej NRD). Tyle że ich wiara nie jest krzykliwa, tak jak wielu Polaków w Polsce. Jest cicha i skromna, a przede wszystkim bardzo tolerancyjna, zwłaszcza u ewangelików.
Na chwilę przestało padać. Po drodze trochę się przemyłam. Skoro już na takie fajniutkie źródełko się natknęłam. I też się napiłam. Woda była zdatna do picia, co zapewniał przytwierdzony do skały szyld.
No to w drogę! Trochę czyściejsza i napojona ruszyłam dalej. Znów zaczęło padać, ale taki drobniutki deszczyk. Nawet okularów nie musiałam tak często wycierać.
Można sobie wyobrazić, jak wyglądałam, kiedy dojechałam do domu, skoro mój rower był aż tak oklejony błotem. Choć go w źródełku nieco wymyłam. Ale co tam! Błotna maseczka pięknie mi ściągnęła pory na twarzy. A ja, cała mokra oczywiście od deszczu i strzaskana błotem, czułam się jeszcze zdrowsza. Krew aż mi buzowała w żyłach. Nic nie przesadzam. Serio!
Byłam bardzo zadowolona z mojej kolejnej błotnistej wędrówki rowerowej. Czasem dziwię się sama sobie, że ja, urodzona pedantka, potrafię znieść to błocko na rowerze i na sobie. Wszak za każdym razem wracam do domu oklejona błotem z każdej strony... E tam! W końcu łazienkę i pralkę mam... Już myślę o kolejnym wypadzie po lasach.