Trwa już ponad dwa tygodnie... I co? I śniegu nadal ani widu, ani słychu. Dni są często słoneczne, bywa, że i całe niebo tonie w błękitne, a temperatura w ciągu dnia plusowa prawie codziennie.
Jak tak, to... w to mi graj! Znaczy się nadal mogę jeździć rowerem. I jeżdżę. W drugim dniu astronomicznej zimy, między przedświątecznymi zajęciami, byłam już na kolejnej w grudniu wycieczce rowerowej.
Pogoda z temperaturą +5° C pozwoliła mi na dłuższe rowerowanie. Wcale mi nie było zimno, wręcz przeciwnie, nawet się spociłam.
W cieniu wszędzie było widać jeszcze szron — po lekko mroźnej nocy... I tylko w takich miejscach. Słońce, zabawiając się cieniem, świeciło jednak coraz mocniej i pewnie za jakiś czas szron znikł... Nie czekałam, żeby się przekonać, pognałam dalej.
Nisko położone słońce nad horyzontem, jak zwykle o tej porze, chwilami oślepiało niemiłosiernie. Trzeba było naprawdę bardzo uważać, żeby gdzieś nie wyrżnąć. Zwłaszcza na asfaltowej drodze, bo na niej dodatkowo strasznie ślisko było.
Na szczęście długo nie jechałam asfaltówką. Tylko wtedy, kiedy musiałam się przemieścić z jednego lasu do drugiego.
Gdy
pędzę z górki nigdy nie siedzę na siodełku. Stoję zawsze na
pedałach. Pochylona oczywiście, coby zmniejszyć opór powietrza.
Uwielbiam taką jazdę. Czuję się wtedy jak ptak. Wolna i
szczęśliwa... Bo:
Rower to mój dobry druh,
Kiedy tylko znajdę czas,
Licznik prędkość pokazuje.
Z cyklu: "Opowieści o poważnej i żartobliwej treści