W
tygodniu, kiedy czas pozwala i żabami z nieba nie ciepie, ruszamy do
wcześniej wybranych i ciekawych miejsc. Tym razem padło na
Dornstetten. Jeździmy tam niemalże każdego roku, gdyż jest to
miejscowość, w której znajduje się słynny Barfusspark, czyli
Park Bosonogich.
Park ten
powstał 25 lat temu w pobliskim lesie i mieści w sobie cały ciąg
przeróżnych przyrządów do ćwiczeń gimnastycznych oraz
kilkukilometrową, specjalnie przygotowaną do kuracji stóp ścieżkę.
A skoro się chce z tej kuracji w pełni skorzystać, trzeba przez
cały park zasuwać na bosaka.
Byłam zadowolona z wyboru destynacji, bo uwielbiam
chodzić na bosaka. Mam to po babci. Po
półtoragodzinnej jeździe byliśmy na miejscu. Ledwie
wysypaliśmy się z auta na nowo powstałym parkingu, a moją uwagę
przykuł remontowany obok pensjonat. Od razu postanowiłam go
sfotografować, choć w danym momencie nie do końca wiedziałam
dlaczego.
Gdy
sięgnęłam po aparat fotograficzny i zaczęłam robić zdjęcia,
córka, która z dziećmi poszła już do przodu, odwróciła się
nagle i zawoła w moim kierunku:
— Co,
skojarzenia cię naszły?
— A co,
ciebie też? Wprawdzie te lwy siedzą, a nie leżą, a ten mały
pałacyk to tylko pensjonat, ale popatrz,
skojarzenia
przywołuje — zaśmiałam się,
pstrykając kolejne zdjęcie.
— Ale
nawet nie próbuj cokolwiek zacząć mówić na temat tego, co tam
się dzieje! — zawołała jeszcze córka.
— A
nie, bądź spokojna, nie będę... Czuję przesyt tym tematem —
wydukałam i oderwałam się od lwów.
No i
ruszyliśmy do Parku Bosonogich. Kiedy tam dotarliśmy, pierwszą
rzeczą, jaką nam trzeba było zrobić, to oczywiście zdjąć buty
i schować na przechowanie do specjalnych szafek. Jedynie najmłodsza
wnuczka zaparła się jak łosioł i butów zdjąć sobie nie dała,
twierdząc, że nie lubi jak ją w nózi coś gilga. Oj, widać, że
nie odziedziczyła po babci zamiłowania do bosonogich wędrówek.
Ha, ale za to odziedziczyła coś innego... ale o tym sza!
Uśmialiśmy
się z uparciuszki zdrowo, ale po chwili, radośni i weseli,
ruszyliśmy w drogę. Tak jak znaki drogowe... a może raczej
ścieżkowe, nakazywały.
Zaczęliśmy
od wspinaczki po linach. Wspinaliśmy się dwójkami. Wspaniała
rzecz taka wspinaczka. Serio!
— Po
takim treningu można się załapać na etat majtka na jakimś
żaglowcu — wołam z góry.
— No,
to egzamin masz już zaliczony! — śmiejąc się, odpowiedziała
córka z dołu.
Potem
było jeszcze wiele różnych atrakcji sportowych, takich jak:
skakanie na batutach małych i dużych, na cymbałkach do wygrywania
stopami muzyki; przeskakiwanie przez różne przyrządy i wodne
przeszkody... i cała masa jeszcze innych sportowych zabaw, po
zaliczeniu których, ruszyliśmy na szlak wodny.
— Rany,
jaka ta woda lodowata, aż kości wykręca — wołałam, stając w
baseniku.
Nie może
być jednak inna, bo to hydroterapia według metody Sebastiana
Kneippa (XIX w. katolicki ksiądz z Bawarii) i chociaż raz basenik
trzeba było obejść.
Metodę
tę znam doskonale i od wielu już lat stosuję. Dzięki temu, nigdy
mnie głowa nie boli, ani kości nie łamią. Każdą kąpiel też
kończę zimnym prysznicem. Już nawet nie pamiętam, kiedy ostatni
raz zażywałam jakąś tabletkę przeciwbólową.
Po
chwili brodzenia w lodowatej wodzie, ruszyliśmy w dalszą drogę.
Zaczął się ciąg ścieżynek wyłożonych różnymi kamyczkami, i
nie tylko, bo i szkłem.
Całkiem
fajnie się jednak szło po takich ścieżynkach. Szkło w ogóle nie
kaleczyło stóp.
Później
spacerowaliśmy po przeróżnych kamyczkach, po żużlu, po
trocinach, po bruku drewnianym, ba, nawet po wysuszonym krowim
łajnie. Naprawdę! Na szczęście wcale nie śmierdziało. Było
bezzapachowe.
W
następnej kolejności było już błoto różnego gatunku... i
różnej konsystencji. Nawet fajnie się po nim idzie... z
poślizgiem.
Pomału
zbliżaliśmy się do końca Parku Bosonogich. A na koniec znaki
ścieżkowe nakazywały nam dać już odpocząć stopom i poćwiczyć
górne kończyny — poprzez „zwis chodzący”... cokolwiek to
znaczy. No ale że coś oznaczał, to się czuło. Oj, nawet bardzo!
Córce
szło wyśmienicie, aż trzy razy pomaszerowała rękami tam i z
powrotem. No to i ja gorsza nie chciałam być. Już się szykowałam
do startu. Byłam pewna, że dam radę. Zawsze dawałam. I przecież
to ja córkę w dzieciństwie nauczyłam tego „chodzącego zwisu”
na ścieżce zdrowia jeszcze w Polsce. Podskoczyłam raz, drugi,
trzeci... i jakoś nie mogłam dosięgnąć drążków. Pomyślałam,
że to pewnie moja torebka, którą miałam przypietą w pasie była
zbyt ciężka (rany, a może ja sama?). Podskakiwałam jednak
zawzięcie, ślizgając się coraz bardziej na glinianym podłożu.
Nagle za
plecami usłyszałam rechot dwóch panów, którzy od jakiegoś już
czasu deptali nam po piętach... Panów, mających się ku sobie, że
tak powiem. Nietrudno było się domyśleć, gdyż cały czas szli,
trzymając się czule za ręce. Naraz jeden z nich się odezwał:
— Co,
nie dała bozia wzrostu?
— Może
podsadzić? — dodał drugi, jeszcze głośniej rechocząc.
Wkurzyłam
się, nie powiem, i zamiast im odpowiedzieć, podskoczyłam z jeszcze
większym wybiciem. No i niestety, drążki wprawdzie końcami palców
dotknęłam, ale uchwycić się ich nie zdołałam... i rymnęłam z
powrotem na śliskie podłoże. A tym razem rymnęłam tak
niefortunnie, że rozjechałam się jak żaba w bajorku. Dzieci w
krzyk, córka w śmiech, a mający się ku sobie panowie w ryk.
— A
chcieliśmy podnieść...! — ryczeli obaj jak opetani. — Może
teraz jednak da się pani podnieść?!
— A co,
naszła panów ochota na babranie się w glinie? — odparowałam i
też buchnęłam śmiechem, podnosząc się z glinianego błocka.
(Dopiero po chwili zaskoczyłam, jak mogło zostać zrozumiane to, co
palnęłam).
Z
poślizgiem, bo z poślizgiem, ale pozbierałam się w mig i stanęłam
na nogi. Wnuczki natychmiast doskoczyły do mnie zabłoconej jak
czort i objęły w pół. A mający się ku sobie panowie z
niepysznymi minami momentalnie zrobili w tył zwrot i zaczęli się
oddalać. Tylko moja córka, nie wiedzieć czemu, ciągle się śmiała
i nie mogła przestać. Czyżby
znała ten kawał "o pedałach i glinie"? Eeee... chyba
nie! Nie dopytywałam się jednak, bo kawał jest rzeczywiście
obrzydliwy... i jakoś wstyd mi się zrobiło przed samą sobą.
I to był
prawie koniec bosonogiej trasy. Jeszcze tylko dwa przejścia po
wyjątkowo szorstkich kamyczkach i byliśmy na mecie. A na mecie
czekała na nas specjalna myjnia. Mogliśmy się bardzo szybko i
przyjemnie doprowadzić do porządku. Ja, po tym pikowaniu w błocie,
szczególnie miałam się z czego do porządku doprowadzać. Ku
radości dzieciaków, lałam się wodą na full!
A potem,
po tym tęgim zmywaniu, pozostało nam już tylko buty z szafek
wyciągnąć i założyć… na jakże wydelikatnione stopy,
aksamitne w dotyku, pulsujące zdrowiem i energią.
Po
skonsumowaniu ogromnej porcji lodów w przyparkowej kawiarence,
szczęśliwi, opuściliśmy Park Bosonogich i ruszyliśmy w stronę
parkingu do auta. A tam, czekał na nas — za wycieraczką przedniej
szyby — mandacik za parkowanie bez opłaty. Okazało się, że
kiedy parkowaliśmy auto, nikt z nas nie zauważył stojącego po
środku automatu parkingowego, i tym samym, nie uiściliśmy opłaty
za parkowanie. Córce na widok mandatu mina zrzedła, ale po chwili
się zaśmiała i powiedziała:
— To
twoja wina, mamuś, bo gdybyś za lwami nie zaglądała i na moment
nie wybyła myślami na Ziemię Polską, to byś mocniej stąpała po
Ziemi Niemieckiej i Parkscheinautomat z pewnością byś zauważyła.
— Co
prawda, to prawda! — odpowiedziałam zła na siebie, że ją
zawiodłam, bo ona uważa mnie za tę najbardziej spostrzegawczą.
W końcu
pośmiałyśmy się obydwie, bo okazało się, że mandat opiewał na
kwotę tylko pięć euro wyższą niż sama opłata za parkowanie...
To co to za kara?