Dzień był deszczowy i w zasadzie nie musiałam wyruszać rowerem na wycieczkę. Ale że ją sobie zaplanowałam już kilka dni wcześniej, plan wykonać musiałam. Akurat w tym dniu. W następnych dniach miałam co innego do zrobienia.
Wyjechałam z domu kiedy deszcz tylko kropił, ale gdy dojeżdżałam już do ściany lasu, rozpadał się na dobre. Ale co tam, wracać do domu nie miałam zamiaru.
Żeby nie zmoknąć całkowicie, zatrzymałam się na chwilę pod przydrożnym krzyżem, wyjęłam z plecaka przeciwdeszczowy kombinezon, założyłam... i w drogę.
Objeździłam dwa lasy wzdłuż i wszerz i nigdzie nie spotkałam żywego ducha. Nie licząc trzech sarenek, które przebiegły mi prawie przed nosem, przecinając leśną dróżką.
Czy się nie boję tak samotnie jeździć po lesie? Nie, chyba nie. Ale na wszelki wypadek zawsze mam w kieszeni gaz pieprzowy. Nigdy go jeszcze nie użyłam, ale zawsze pewniej się z nim czuję... Zaraz, raz jednak użyłam, ale na wędrówce pieszej. Zaatakował mnie wtedy pies rottweiler, który uciekł ze schroniska dla zwierząt. Gaz zadziałał odpowiednio, pies, skomląc, natychmiast się wycofał.
Czasami mam jednak takie wrażenie, że ktoś mnie obserwuje z ukrycia. Nie wiem, skąd to odczucie, ale mam go często. Może obcy są w lesie?... Uśmiecham się do swoich myśli, bo a nuż będę miała szczęście jakichś kosmitów kiedyś spotkać? Podobnie jak przed laty rolnik Jan Wolski z Emilcina.
Do domu wróciłam mokra, strzaskana błotem, ale szczęśliwa. Wcale nie zmarzłam. Wręcz przeciwnie. Krew przyjemnie buzowała mi w żyłach. W myślach układałam już sobie plan kolejnej wędrówki... I?
I rozmyślałam (tak trochę pół żartem, pół serio, bo mam bogatą wyobraźnię), jak powinnam się zachować, kiedy przyjdzie mi kiedyś rzeczywiście spotkać obcych. Bać się nie będę, bo od dziecka bardzo mnie ciekawią. Wiele o nich czytam. W każdym razie wolę ich spotkać, aniżeli człowieka... niezrównoważonego i fałszywego.